Niedzisiejszy pan z przedwojennymi manierami i jego żywot z książkami

Czytaj dalej
Fot. Andrzej Banas / Polska Press
Katarzyna Janiszewska

Niedzisiejszy pan z przedwojennymi manierami i jego żywot z książkami

Katarzyna Janiszewska

Bo książka to najlepszy z możliwych prezentów - powiedział Tadeusz Bednarski, kreśląc ostatnie słowa dedykacji, po czym zamknął książkę i odłożył na bok pióro. Zegar na ścianie wybił godzinę trzynastą. Żona Zofia troskliwie poprawiła sweter, który zsunął się z ramienia pana Tadeusza. W wytwornych filiżankach z porcelany podała przed chwilą herbatę, a na talerzyku obok ciasteczka.

- Pij, Tadziu, bo wystygnie.

Starszy pan uśmiechnął się czule do żony. Zupełnie niedzisiejszy pan, w białej koszuli z kołnierzykiem i pod krawatem, z kindersztubą i przedwojennymi manierami.

Do salonu, w którym siedzieli, wlewało się grudniowe słońce, zdradliwe, bo na zewnatrz wiało chłodem. Ale w salonie było ciepło, cicho i przytulnie. Słychać było przejeżdżające ulicą samochody. Wystrój tego mieszkania wiele mógłby powiedzieć o właścicielach: pięknie zdobione drewniane meble, dębowy parkiet, „persy”, obrazy przodków na ścianach.

Starszy pan popatrzył na swojego gościa. - A czy pani wie, że jestem chyba jedynym człowiekiem, który ma czterech pradziadków w encyklopedii? I bardzo się tym szczycę.

Słynni pradziadkowie

Bednarscy to stara i szanowana w Krakowie rodzina. Z tradycjami, zakorzeniona tu od pokoleń. Pierwszy słynny pradziadek z encyklopedii to Wojciech Bednarski, nauczyciel i społecznik. Zakładał stowarzyszenia samopomocowe, stworzył park w Podgórzu. Drugi pradziad, Teofil Ziemba-Ziembicki, był nauczycielem w gimnazjum św. Anny (dzisiejszy Nowodworek) i profesorem UJ. Jego wychowankami byli m.in. Stanisław Wyspiański, Lucjan Rydel, Kazimierz i Włodzimierz Tetmajerowie.

Słynnych pradziadków było jeszcze dwóch: Jarosław Leitgeber prowadził księgarnię, szerzył polskość na polu wydawniczym. Ostatni - Józef Retinger, był słynnym adwokatem, radnym miejskim. Po jego śmierci kancelarię objął Tadeusz Bednarski, dziadek. Młody ambitny prawnik zdobył renomę i klientów z najwyższych warstw społecznych.

- Mojego ojca trzymał do chrztu Władysław hr. Zamoyski - mówi Bednarski.

Gdyby jednak przyjrzeć się, kto miał największy wpływ na życie młodego Tadeusza, okaże się, że to dziadek ze strony mamy, Zygmunt Ziembicki - kupiec i mecenas sztuki. Prowadził wielką firmę papierniczą, handlował piórami, stalówkami takich gigantów jak Parker i Waterman, ołówkami, papeterią i tabliczkami z poradami w stylu: „Wytrzyj buty”, „Tutaj skorzystasz z telefonu”.

Miłość do sztuki

Dziadek miał też galerię, w której wystawiał malarzy: Wyczółkowski, Karpiński, Malczewski. Ten ostatni był bliskim przyjacielem rodziny. Za życia nie wiodło mu się najlepiej, z pieniędzmi było krucho. Tak to już jest z malarzami, że muszą umrzeć, by zostali docenieni. Ziembicki artyście pomagał, a on, wdzięczny panu Zygmuntowi, dawał mu swoje obrazy. To właśnie dziadek zaraził małego Tadzia miłością do sztuki przez duże „S”. I do każdej.

- Moją umiłowaną sprawą przez całe życie było malarstwo - mówi Bednarski. - Babcia mnie kiedyś zapytała: Tadziu, wolisz dostać ode mnie 200 zł na książkę czy akwarelkę Stanisławskiego? Oj, babciu, akwarelkę - wykrzyknąłem. Pięknie ją sobie oprawiłem i mam. Później babcia sprzedawała obrazy do antykwariatów po 80 złotych za płótno. To były żadne pieniądze. Ale dobrze, że miała co wyprzedawać za komuny wdowa po kupcu, bez emerytury. Część obrazów darowała muzeum. I rozszedł się Malczewski, Wyczółkowski.

Wnuk będzie o panach pisał

Tadeusz Bednarski urodził się w Poznaniu. Nad czym trochę boleje, bo jednak czuje się krakowianinem. Z Poznania przeprowadzili się do Warszawy. Mieszkali we wspaniałym mieszkaniu. Sielskość dziecięcego świata zburzyła wojna. Rodzinę rozdzielił wybuch powstania. Mama została w stolicy, on z tatą i bratem spędzali akurat wakacje w Świdrze.

- Nie wiedziałem, czy mama żyje. Z tej tęsknoty za nią napisałem swój pierwszy wiersz - wspomina.

Do Krakowa wrócili w 1941 roku. Młody Tadeusz kontynuował rodzinną tradycję i uczęszczał do Nowodworka. To było wtedy gimnazjum najlepsze w całym Krakowie. Wielce prestiżowe.

W wakacje jeździł z dziadkiem do Szczawnicy. Miłością do górskiego uzdrowiska dziadek zaraził go już na całe życie. Każdego roku jeżdżą tam z żoną. Te wakacje, dla odmiany, spędzimy w Szczawnicy - śmieją się.

Ziembicki był osobą wpływową, z szerokimi koneksjami w świecie artystów. Podczas spacerów przedstawiał Tadeusza znajomym: wybitnej śpiewaczce operowej Adzie Sari, pisarzowi Janowi Wiktorowi, znanemu filologowi Stanisławowi Skiminie. Powtarzał: to jest mój wnuk, zostanie kiedyś dziennikarzem i będzie o panu, pani pisał. I Tadeusz rzeczywiście poszedł wyznaczoną przez dziadka drogą. W 1952 rozpoczął studia dziennikarskie na UJ. - Bardzo zresztą nieciekawe, bo przesycone doktryną marksistowską - wspomina. -Jedyny wartościowy przedmiot to była technika prasy. Po roku więc przeniosłem się na polonistykę.

Mądra i urocza: żona

Tadeusz z rodzicami i bratem mieszkali wtedy w tym pięknym mieszkaniu, o którym mowa na początku (ogromne, pięć pokoi, z których trzy frontowe znajdują się w amfiladzie, trzy przedpokoje, kuchnia ze spiżarnią, służbówka, dwie łazienki), a które znajduje się pomiędzy Błoniami a placem Na Stawach. Ścianę nad wejściem do dziś zdobi piękny witraż przedstawiający Matkę Boską Częstochowską, zamówiony jeszcze w zakładzie Żeleńskiego. Kamienicę wybudował dziadek Ziembicki. Po wojnie komuniści chcieli pognębić kupca, więc mu dokwaterowali lokatorów: w każdym z pięciu pokoi mieszkała jedna rodzina.

- Nam przypadł salon - opowiada Zofia. - Byliśmy wtedy młodym małżeństwem. Rano prędko musieliśmy zwijać pościel, bo babcia chciała zjeść śniadanko przy stole. Pięć rodzin było do kuchni. Po pewnym czasie wyprowadziliśmy się na os. Podwawelskie. A później babcia zmarła, rodzice też, lokatorzy się wynieśli. Wróciliśmy tu po 18 latach.

Z żoną poznali się w stołówce zakładowej, w słynnym Domu Prasy przy ul. Wielopole w Krakowie.

Ponad 50 lat są już razem, dokładnie 52 - pamięta ona.

- Rodzice Zosi pracowali w istniejącej tam drukarni i córeczka jadła z nimi obiady. Zwróciłem uwagę na piękną dziewczynę, zawsze lubiłem blondynki, a ona jeszcze rozjaśniła sobie włosy i wtedy mnie całkiem olśniło. Matka bardzo się nią szczyciła. Mówiła: a dziś moja Zosia zdała bardzo trudny egzamin z chirurgii. Myślałem sobie: ta Zosia to musi być mądra dziewczyna - wspomina Tadeusz.

Ona: - A mnie imponowało, że to pan redaktor. Był szarmancki, czuło się, że jest dobrze wychowany, potrafił się odezwać.

- Czyli zagajałem na poziomie. A muszę pani powiedzieć, że ja byłem bardzo kochliwy. Ale co przedstawiałem dziewczynę, to słyszałem: ta nie pasuje, Tadziu, do naszego domu, zakończ tę znajomość. Byłem zakochany w mamie, więc jej słuchałem. No i pojawiła się Zosia.

- A tak, to dobrze ułożona panienka, ma mądrze poukładane w głowie...

- I czego to człowiek nie zawdzięcza teściowej - śmieje się Zofia.

Andrzej Banas / Polska Press

Redaktor dokumentalista

1 stycznia 1959 r. Bednarski rozpoczął pracę w „Gazecie Krakowskiej” jako korektor i redaktor dokumentalista. Do archiwum byli zwykle przerzucani ci redaktorzy, którzy już sobie nie radzili w pisaniu. Taka zsyłka przed emeryturą.

Nie rozumieli, na czym praca polega w archiwum, z każdym rokiem coraz bardziej je zabagniali. A Bednarski prowadził je zgodnie ze sztuką, według zasad dokumentalistyki. Potem podkupił go „Dziennik Polski”.

- Teraz te archiwa można zamknać na kłódkę. Nikt już nie potrafi z nich korzystać. Wszystko jest w komputerze.

W czasie wolnym, poza swoimi obowiązkami w korekcie, w archiwum, pisał. Na początku to były krótkie notateczki interwencyjne: że w sklepie na placu Na Stawach jest tylko jedna waga, a przydałyby się dwie, bo robią się kolejki. Albo że trzeba jakąś ruderę rozebrać. Później były recenzje, felietony, eseje. Jego artykuły ukazały się w sumie w ponad 60 tytułach prasowych.

- Miałem ten luksus, że nie musiałem pisać tego, co mi szef zleci, pytać, czy mogę zamieścić felieton w „Przekroju” czy „Tygodniku Powszechnym” - opowiada. - Szukałem różnych tematów, byle daleko od polityki.

Książki

Pierwsze w jego życiu były książki przygodowe, Karol Maj, podróże, wyprawy, sprawy, które fascynują małych chłopców. Jak tylko miał jakieś pieniądze, kupował sobie książkę. Dostawał je w prezencie od dziadka. Dziś w swoim domowym księgozbiorze ma kilkaset tomów. Same wyselekcjonowane pozycje: o Krakowie, prasie, górach i całe mnóstwo albumów malarskich.

Od małego pisał wiersze.

Zadebiutował 60 lat temu, 31 grudnia 1956 r. w piśmie „Budujemy Socjalizm”, poprzedzającym „Głos Nowohucki”. Wydał trzy tomiki poezji.

Kiedy przeszedł na emeryturę, zaczął robić to, co dało mu w życiu największą satysfakcję: sam został autorem książek.

Wydał między innymi cykl o młodopolskich malarzach: Krakowskim szlakiem Jacka Malczewskiego, Leona Wyczółkowskiego czy Juliana Fałata: gdzie mieszkali, gdzie bywali, z kim się przyjaźnili.

- Od moich profesorów z polonistyki przejąłem archaizowanie języka - wyjaśnia. - Zarówno pod względem leksykalnym, jak i składniowym. Kocham inwersję czyli przerzucanie orzeczenia na koniec.

- Mówiąc wprost: mąż trudno buduje zdania - śmieje się Zofia. - Trzeba przeczytać trzy razy, żeby się zorientować, o co w tym chodzi.

Sześć lat temu doznał wylewu. Sam nie rusza się na krok, lewa ręka i lewa noga są niesprawne. We wszystkim pomaga mu żona.

- Zosia zawsze była sojuszniczką moich prac. Ja siedziałem i pisałem, a ona wierzyła, że z tego pisania coś będzie. Zdjęła ze mnie trudy ojcowskich obowiązków. Nie zaglądałem do zeszytów dzieci, to żona goniła po wywiadówkach.

Ostatnie pozycje (wszystkich jest osiem) są już podpisane przez nich oboje.

To była mrówcza praca, na podstawie dokumentów zbieranych w sposób szperacki. Godziny siedzenia w archiwach, bibliotekach, poszukiwań w parafialnych księgach kościelnych, muzealnych archiwach, przeglądania dokumentów, starej prasy.

- Niektórzy mówą: ja ci się dziwię, że tak ci się chciało, przecież wszystko jest w Wikipedii. Ale czy to, co tam jest włożone, jest prawdą? Czy można na tym polegać? - starszy, zupełnie niedzisiejszy pan zamyśla się na chwilę.

Zegar tyka miarowo, słońce za oknem powoli już przygasa. Ze ścian zerkają słynni pradziadowie z poważnym wyrazem twarzy.

- Czasem tylko tak sobie myślę, czy nie rozminąłem się z zainteresowaniami? - myśli na głos. - Bo może powinienem był studiować historię sztuki? Zostałbym profesorem na UJ. Sztuka i książki, to zawsze były moje dwie umiłowane sprawy.

Katarzyna Janiszewska

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.