Tomasz Schimscheiner: Pomogłeś, ktoś się uśmiechnął, a ty widzisz słońce

Czytaj dalej
Fot. Andrzej Banas
Katarzyna Janiszewska

Tomasz Schimscheiner: Pomogłeś, ktoś się uśmiechnął, a ty widzisz słońce

Katarzyna Janiszewska

Rozmowa z Tomaszem Schimscheinerem, aktorem teatralnym i telewizyjnym, zaangażowanym w działalność charytatywną, prezesem Fundacji „Wawel z Rodziną”.

Za parę dni kończy Pan 50 lat. To dla Pana problem?

Gdybym się wdał w szczegóły, byłby to rodzaj taniej terapii, plotkarstwa. Na pewno jest to okres podsumowań, sprawdzania, co się zrobiło, gdzie się jest w sensie zawodowym, emocjonalnym, rodzinnym, relacji ze światem. To nie jest podsumowanie życia, z którym się żegnam, raczej tego, dokąd idę. Od tego momentu pewne decyzje muszą być bardzo świadome. W tym wieku nie ma już czasu na marnowanie czasu, na próbowanie, sprawdzanie wariantów.

A dla aktora kolejna świeczka na torcie to…?

Zaczynam dostawać propozycje ról ojców, mężczyzn po przejściach, facetów dojrzałych. Odczuwam zmianę. Nie zagram już 30-latka. Chociaż wiele zależy od reżysera. U Agaty Dudy-Gracz czas jest nieokreślony, w jednej scenie mamy po sześć lat, w innej po osiemdziesiąt. Mimo wszystko nie czuję, aby spektrum ról było mniejsze. Wręcz przeciwnie.

Wymarzone role Pan już zagrał?

Dziś w teatrze i kinie wszystko jest możliwe. Wierzę, że role, które chcę zagrać, są przede mną. Idę do pracy, nie na emeryturę.

Jest Pan spod znaku Ryb. Życiowe motto: iluzja, marzenia, ucieczka od rzeczywistości. Rola jest taką ucieczką?

Oczywiście, że tak. Aktorstwo to trochę wirtualny świat. Ale budowany na doświadczeniach z rzeczywistości, które filtrują się przez aktora. Wchodzisz w ten nierealny świat, by poszerzyć światopogląd widza, pobudzić jego wrażliwość na rzeczy, których nie zauważa na co dzień. Aktor się „oddaje” człowiekowi z zewnątrz.

A co Pan z tego ma dla siebie? Steinbeck napisał: „Przed nami jest tysiąc rodzajów żyć, ale przeżyjemy tylko jedno”. Pan ma ich wiele.

Coś w tym jest. Powiedzmy z siedemnaście żyć - tyle na ten moment jest spektakli, w których gram. To frajda być w kilku miejscach jednocześnie, być kilkoma osobami naraz. Patrzeć na świat oczyma kogoś innego. Ale gdzie ja w tym jestem? Czy mnie nie zjadają te światy, w które włażę? Takie pytania zadaję sobie przy okazji tej „pięćdziesiatki”. Jedyny moment, kiedy człowiek jest pewny, że to real, to bycie z dziećmi. Tu trzeba być jak najbardziej uczciwym.

W domu?

Nie do końca. Przed partnerem też się coś gra: chciałbyś się ustawić w jak najlepszej sytuacji, być postrzeganym jak najlepiej. Przy dziecku trzeba być obiektywnym, żeby nie zadusić spontaniczności, nie być wszechwiedzącym, ale pomocnym, przyjacielem. To trudna rola - i ta rola ojca sprowadza mnie na ziemię.

Zaczynam dostawać propozycje ról ojców, mężczyzn po przejściach, facetów dojrzałych. Odczuwam zmianę.

Na scenie - jak Pan kiedyś powiedział - nie udaje Pan, tylko po prostu jest postacią, którą gra.

Staram się.

A jak to się ma do higieny psychicznej?

Trzeba być bardzo silnym albo bardzo z boku. Bo to włazi w człowieka. Do tego stopnia, że używasz wymyślonego bohatera na ulicy, zaczynasz go próbować w różnych życiowych wariantach. To się ociera o jakiś rodzaj schizofrenii. Niektórzy, czego sam próbowałem, idą w używki. Ale one pomagają na moment. A później problem piętrzy się jeszcze bardziej.

Trudniej się „obnażyć” psychicznie czy fizycznie?

Kiedyś wstyd na poziomie fizycznym był bardzo istotny. W młodości człowiek dużo mocniej angażuje się emocjonalnie. Aż przerażenie bierze, jak sobie przypomnę, ile potu i krwi zostawiało się na scenie. Dziś moje ciało, fizyczność traktuję jako warsztat pracy, do użycia przez twórcę: reżysera, kompozytora. Na pewno z warsztatu, który mam, dziś mogę wyciągnąć więcej. Ale z kolei trudniej mi się dobić do emocji. A mnie aktorstwo zimne nie interesuje. Trudniej jest się zakochać… a chociaż czy ja wiem, czy trudniej? Przecież emocje czasami tak ze mnie wychodzą, jakbym miał 14 lat. I nie potrafię nad nimi zapanować. Jeżeli spektakl, w którym gram i osoba, która go realizuje da poczucie, że to ma sens, zapominam, kim, gdzie, po co jestem. Przestaję myśleć o sobie, ego się chowa.

Do teatrów jeździłem grać „ogony”, które dostawałem. Później zaczęło się dziać lepiej, pojawiły się większe role.


Tuż po studiach chciał Pan zrezygnować z aktorstwa.

To była kwestia czysto materialna. Nie miałem wielu propozycji. Przez chwilę byłem w Bagateli, w „Ślubach panieńskich” dostałem dużą rolę Gustawa i zagrałem ją koszmarnie. Dostałem wtedy po tyłku od prasy. Dyrekcja przestała mnie obsadzać. Zmieniłem teatr na Ludowy i tam też z początku nie było łatwo. Mój głód aktorstwa nie był zaspokojony. Wtedy zadałem sobie pytanie: może się do tego nie nadaję, może jest wielu lepszych ode mnie? Zająłem się handlem. Sprzedawałem pióra kulkowe, tanie ciuchy. To był 1991 r., początek wolnej Polski. Wiele drzwi było otwartych.

Rodzący się kapitalizm, handel na łóżkach ...

W to nie poszedłem, bo widziałem, że to już jest „napuchnięte”, że trzeba by wygłaszać monologi romantyczne obok tych łóżek, żeby ktoś zwrócił na ciebie uwagę. Byłem jednym z pierwszych - bo nie chcę powiedzieć, że ja to wymyśliłem - akwizytorów. Pomyślałem, że skoro nie mam szans przebić się na targu, to z towarem pójdę do ludzi. Sprzedawałem ściągane z Korei kolorowe pióra kulkowe. To był szał, bo u nas wszystko było wtedy szare. Przebicie było kolosalne. Pozapożyczałem się, inwestowałem. Za zarobione pieniądze pospłacałem długi, pojechałem na wakacje z rodziną. Do teatrów jeździłem grać „ogony”, które dostawałem. Później zaczęło się dziać lepiej, pojawiły się większe role. Zobaczyłem, że doświadczenie porażki zaowocowało gimnastyką wyobraźni. Myśl o tym, żeby tym aktorstwem rzucić, odeszła. Ta myśl pojawia się teraz.

Dlaczego?

Zastanawiam się nad sensownością wykonywania tego zawodu. Widzę brak świadomości, to, że coraz gorsze jest rozumienie kultury, że czyta się mniej książek. A ja przecież zasuwam cały czas, od 25 lat, aby podnosić ten standard. Czy ja nie duję pary w gwizdek?

Ludzie nie potrzebują już teatru?

Dziś teatr, w tym krakowski, ma bardzo dobry moment. Ale i tak gdzieś ten rodzaj taniej rozrywki jednak dominuje. I powoduje, że wiele teatrów ucieka w farsę.

Na to ludzie chętnie chodzą.

Widz dyktuje, co ma być grane. A to nie jest chyba ta droga w sztuce. Jadę na wyciągu z facetem i słyszę: „Widziałem pana, jakie to było śmieszne, z tym lisem. Kurczę, co to było?”. Ja wiem, ale go podpytuję: jaki tytuł, czyja sztuka, kto gra? „No nie wiem”. Cały spektakl trwa dwie i pół godziny, a on pamięta jedną scenę. Przyszedł, pobawił się, poszedł.

Jeśli - co się zdarzało w moim życiu - aby być na pierwszych stronach kolorowych gazet - to nie jest ta droga. Już to sprawdziłem.

Ludzie chodzą do teatru, bo znają Pana z serialu?

Tak też się zdarza. Razem z żoną zrobiliśmy spektakl na podstawie książki Talki „Dziecko dla odważnych”. Na pewno łatwiej mi go sprzedać, gdy jadę w Polskę, na prowincję, bo jestem osobą znaną.

Nie denerwuje to Pana? Że po latach w teatrze rozpoznawalność przynosi dopiero telewizja?

Skąd! Sam w ten serial wszedłem, z własnej woli, wiedziałem, z czym się to wiąże. To moja praca. Dało mi to możliwość pracy w innych miejscach, poszerzyłem swój warsztat. Pracowałem przy wielu produkcjach telewizyjnych, zderzyłem się z show-biznesem. Jak mam być zły, że człowiek mówi do mnie: panie Andrzeju Brzozowski, przepraszam, ale nie widziałem pana w niczym innym. Mnie może złościć to, że standard życia kulturalnego jest na takim poziomie, że więcej osób mnie zna z serialu niż z teatru. Jeżeli postać Andrzeja Brzozowskiego służy do tego, by podnosić poziom myślenia, perspektyw, marzeń, duchowości, to super. Jeśli - co się zdarzało w moim życiu - aby być na pierwszych stronach kolorowych gazet - to nie jest ta droga. Już to sprawdziłem.

Jak nie pomogę niewidomemu w sklepie, to będę mieć moralnego kaca

Z horoskopu wyczytałam, że jest Pan „wrażliwy na krzywdę innych”.

Nie wyobrażam sobie, jak można nie być wrażliwym. Jest taka książka „Głód”, Caparrósa. Autor udowadnia, jak bardzo staramy się nie zauważać, że gdzieś dzieje się źle. Bo to nas stawia w sytuacji niekomfortowej. Zobowiązuje do działania.

A jak nie działamy, to nas wytrąca z dobrego mniemania o sobie?

Tak. Jak nie pomogę niewidomemu w sklepie, to będę mieć moralnego kaca. Ale by pomóc, trzeba przezwyciężyć wstyd, włożyć wysiłek, poświęcić czas. Mieć odwagę.

Żeby zostać prezesem Fundacji „Wawel z Rodziną”, trzeba mieć dużo odwagi?

Trzeba trafić w życiu na wizjonera, ale mocno stąpającego po ziemi, jakim jest prezes Wawelu Dariusz Orłowski, który wprowadza firmę w XXI wiek, epokę biznesu, jednocześnie robiąc rzeczy spektakularne na polu charytatywnym. Przecież to mogła być po prostu firma produkująca słodycze. Ale tak nie jest. Jak on sobie coś wymyśli, to do tego doprowadza. A jak wybiera kogoś, z kim chce współpracować…

… to ten ktoś nie ma już nic do gadania.

Po prostu! To nie jest mój zawód: być prezesem fundacji. Ja jestem na scenie. Ale też mam potrzebę dawania i dużo energii, z którą mam ciagle ochotę coś robić. Być może to we mnie prezes zobaczył? Może jest tu pewna zasługa „Na Wspólnej” i wizerunku sympatycznego, ciepłego pana?

Podczas naszej rozmowy umarło z głodu ze 300 dzieci. Nie mamy tej świadomości.

Komu pomaga fundacja?

Staramy się wypełnić luki w rodzinie: czy to kwestie materialne, czy to brak mamy, taty. Rodzice, ich wsparcie, dają dziecku ogromną energię. Już na starcie dziecko z pełnej rodziny ma dużo większy potencjał w porównaniu do dzieciaka z rodziny dysfunkcyjnej. Inwestujemy w naukę, żeby wyrównać te szanse. Trzeba to wszystko realizować mądrze, bo można zrobić krzywdę, przyzwyczaić do brania, zepsuć. Współpracujemy też ze szkołami. One najlepiej widzą relacje rodzinne. Czasem wystarczy tylko chuchnąć, troszeczkę pomóc, aby wydobyć potencjał. Część pieniędzy idzie na wyżywienie w świetlicach środowiskowych. Ziemia nigdy nie była tak bogata, aby wyżywić wszystkich na tej planecie. Co pięć sekund umiera dziecko poniżej 10. roku życia. Podczas naszej rozmowy umarło z głodu ze 300 dzieci. Nie mamy tej świadomości. A ile ton żywności się marnuje? To też kwestia wyjścia do ludzi z edukacją.

Polacy chcą pomagać?

Ależ tak! Proszę popatrzyć, co się działo po wielkiej powodzi, katastrofie tupolewa, podczas WOŚP Owsiaka, albo w naszej akcji „Z miłości do radości” z Wawelem. Jest chęć bycia z pokrzywdzonymi. Tylko się boimy. Czy nas ktoś nie oszuka, nie robi wody z mózgu. Bo na dobroczynności łatwo żerować.

Co Panu daje pomaganie?

Być może działania charytatywne są jakąś kotwicą dla artysty. Może konkret: „dajmy dzieciom coś zjeść” pozwala wrócić ze sceny do rzeczywistości. Ale najlepiej niech każdy, tak dla ćwiczenia, zapyta staruszkę, czy nie trzeba jej pomóc. Tylko tyle. Co to daje? Poczucie wspólnoty, bycia razem. Sprawa jest fajna: ktoś się uśmiechnął. I widzisz słońce!

Katarzyna Janiszewska

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.