Może się nie dorobiłem żyjąc pasją, ale pięknych przeżyć nikt mi nie odbierze

Czytaj dalej
Katarzyna Gajdosz-Krzak

Może się nie dorobiłem żyjąc pasją, ale pięknych przeżyć nikt mi nie odbierze

Katarzyna Gajdosz-Krzak

Nie ma w Polsce czasopisma, w którym Marek Strzałkowski nie publikowałby swoich fotografii. Emerytowany weterynarz z Łącka jest jednym z nielicznych, którzy robią zdjęcia komandosom.

Wiosną ubiegłego roku na poligonie w Krakowie w ćwiczeniach obronnych brały udział największe służby specjalne w Polsce: od GROM-u, przez Formozę do Straży Granicznej.

- Ilu fotografów robiło im zdjęcia? - pyta Marek Strzałkowski z Łącka. Nie wiem. - Tylko ja - mówi dumnie.

Z komandosami

Należy do nielicznych, których dopuszczają do siebie służby specjalne. Na ich zaufanie pracował latami. - Wśród nich są osoby, których twarzy nigdy nie można upublicznić. Gdy robię im zdjęcia, mogą być pewni, że tak będzie - mówi fotograf.

Zdjęcia publikuje w czasopiśmie „Komandos”, z którym współpracuje nieprzerwanie od lat 90. Na jego zlecenie przygotowywał fotoreportaże z różnych akcji komandosów, pływał z żołnierzami Formozy (jednostka wojskowa płetwonurków bojowych) po morzu. Ale szczegółów przeprowadzanych wówczas działań nie zdradza.

Strzałkowski należy do nielicznych fotografów, którzy mogą uczestniczyć w działaniach GROM-u i fotografować  komandosów
Marek Strzałkowski, z zawodu weterynarz, z zamiłowania fotograf. O swojej pracy napisał książkę, a jego syn Lech nakręcił dokument

- Gdybym zaczął o tym opowiadać, już nigdy bym nie wziął udziału w żadnej akcji. A za bardzo to lubię - mówi.

Pociąga go obserwacja żołnierzy. Jakim nadludzkim działaniom muszą sprostać.

- Czasem brałem udział przy przyjmowaniu nowych komandosów. Jeździłem z nimi na szkolenia. Na setkę kandydatów zostawało dwóch - trzech, ale nie do zniszczenia. I to mnie rajcowało. Nie akcje. Psychika - opowiada. Sam jest trenerem walki wręcz. Ćwiczy nieprzerwanie od dwunastego roku życia. Codziennie. Najpierw podnoszenie ciężarów, później zapasy. - Znudzony konwencją przerzuciłem się na ekstremalną walkę wręcz - mówi, przyznając, że trudno było mu osiągnąć sukces w jakieś dziedzinie. Robił to, co go w danym momencie pociągało. Kiedy trenerzy, widząc w nim przyszłego olimpijczyka w podnoszeniu ciężarów, chcieli go wysłać na obóz szkoleniowy, nie pojechał. Zaplanował już wyjazd z dziewczyną w Bieszczady. - I tak całe życie - śmieje się 73-latek. - Marysia, moja żona, ta jedyna dziewczyna, ma niezwykłą cierpliwość. Przez tyle lat znosiła przeprowadzki, wyjazdy, spanie w ekstremalnych warunkach.

- Myślał, że pozwolę mu robić te fascynujące rzeczy samemu -uśmiecha się żona.

Za jedno zlecenie dla czasopisma „Claudia” mogłem sobie kupić samochód

W klimacie kobiet

Pani Maria żałuje tylko, że nie mogła uczestniczyć w akcjach komandosów. Ale Marek Strzałkowski współpracował nie tylko z militarnym czasopismem. Nie ma chyba kobiecego pisma, dla którego nie realizowałby fotoreportaży i reportaży. Były „Claudia”, Twój Styl”. Jego zdjęcie znalazło się nawet na okładce „New York Timesa”.

- To był 1989 rok - pierwsze wolne wybory w Polsce. W Łącku odbył się wiec, na którym zrobiłem zdjęcie przyszłej senator Zofii Kuratowskiej. Trafiło na okładkę, ale nie podpisane moim nazwiskiem - mówi Strzałkowski, wyjaśniając, że dał to zdjęcie Kuratowskiej, a ta przekazała dziennikarzom „New York Timesa”, którzy przeprowadzali z nią wywiad.

Gażę za użytą fotografię pomógł odzyskać mąż Kuratowskiej. - Wtedy za zdjęcia płacili, nie to, co teraz. Za to jedno kupiłem nowy aparat - opowiada fotograf. Za serię zdjęć, które ukazały się w „Claudii”, kupił samochód.

- I jeszcze mieliśmy z żoną wspaniałe wakacje - mówi, wyjaśniając, że otrzymał wówczas zlecenie pod tytułem „Lato nad Bugiem”. Redakcja opłacała pensjonat, a on mógł przez dwa tygodnie fotografować ciekawe miejsca.

Weterynarz na marginesie

Dobre czasy dla fotografów skończyły się wraz z pojawieniem się aparatów cyfrowych. Strzałkowski zrezygnował ze współpracy z większością czasopism. A raczej ich redaktorzy z nim, nie biorąc, a kradnąc jego pomysły. - Przychodziłem z gotowym materiałem zdjęciowym. Wszyscy się zachwycali, a za miesiąc czy dwa widziałem ten sam temat zrealizowany przez redaktora naczelnego pisma. To boli - mówi.

Ale fotografii nie miał zamiaru porzucać. Wolał dołożyć do interesu, by tylko wyjechać w niezbadany jeszcze aparatem teren. Najlepiej na Wschód. Tak zrodziła się seria albumów, w tym o wsi Momoty, na którą trafili z żoną przez przypadek, a której później stał się honorowym obywatelem.

- Może przez to nie dorobiłem się domu, ale wspomnień nikt mi nie odbierze - stwierdza.

Strzałkowski należy do nielicznych fotografów, którzy mogą uczestniczyć w działaniach GROM-u i fotografować  komandosów
Zdjęcia fotografa z Łącka można oglądać do 14 lutego w galerii „Pod Piątką” w Starym Sączu, a od marca w CIT w Nowym Sączu

Z aparatu analogowego na rzecz cyfrowego rezygnował dopiero w 2008 r. Zdjęć nigdy jednak nie poddaje obróbce.

- Nie przyjaźnię się z photoshopem - mówi Strzałkowski. - A tak na marginesie, to jestem emerytowanym weterynarzem - przedstawia się.

Zanim osiadł w Łącku, gdzie przez 25 lat prowadził lecznicę, pracował w zawodzie w dziewięciu zakątkach Polski.

- Warunek, żebym tam pojechał, był zawsze jeden - fotogeniczność miejsca - śmieje się. O swojej pracy w zawodzie lekarza weterynarii napisał książkę „Mamo mamo scypiory psyjechali”, a jego syn Lech Strzałkowski nakręcił dokument „Mój tata”, za który otrzymał Grand Prix 22. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego „Dozwolone do 21” w Warszawie.

Katarzyna Gajdosz-Krzak

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.