Pacjent nie jest jednostką chorobową. To człowiek, któremu należy się empatia

Czytaj dalej
Fot. Robert Gąsiorek
Łukasz Winczura

Pacjent nie jest jednostką chorobową. To człowiek, któremu należy się empatia

Łukasz Winczura

„Bądź pediatrą. Jesteś drobny, dzieci nie będą się ciebie bały” - radziła Jackowi Karasiowi mama. Został chirurgiem. Jego pierwszym mistrzem podczas studiów został profesor Zbigniew Religa.

Wie pan, że koledzy ze szpitala nazywają pana „Wołodyjowskim tarnowskiej chirurgii”?

Nie, nie wiedziałem (śmiech). Ale to miłe...

Że niby mały wzrostem, a wielki duchem.

Na pewno mój niski wzrost nie przeszkadza mi w pracy. Natomiast jeśli chodzi o ducha - to trzeba w sobie zawsze szukać dobrych cech i dawać je ludziom. Akurat w moim zawodzie jest to z wielką korzyścią dla pacjentów. Często motywuje ich do chęci poddania się leczeniu, może nawet zaryzykowania i zaufania człowiekowi, któremu powierzają swoje życie.

A pan często ryzykuje na sali?

Jeśli stoimy na granicy życia i śmierci, to czasem podjęcie ryzyka jest niezbędne. Ale mam taką naturę, że potrafię ocenić to ryzyko. I jeśli są szanse na dokonanie zabiegu, dążę, by go wykonać.

Na szczęście hamulcowym może być inny chirurg przy stole.

Hamulcowym albo motywującym, który powie: „Tak, zaryzykujemy. Dla dobra pacjenta”.

A co w sytuacji, kiedy decyzję trzeba podjąć w sekundę?

Są takie sytuacje. Mamy na stole pacjenta z ciężkimi urazami, dużym krwotokiem. I trzeba działać natychmiast. Wtedy nie ma czasu na dyskusje akademickie. Pracujemy nieomal jak automaty.

„Przynosi” pan operacje do domu?

Tak. Często nie mogę spać, analizuję wszystko krok po kroku. Zdarza się, że wracam do szpitala i czuwam przy pacjencie. Ale są sytuacje, gdy otuchę jest bardzo trudno wlać, bo jego stan jest bardzo ciężki.

A co czuje chirurg, kiedy umiera mu pacjent?

Bardzo ciężka sytuacja… Bo wie pan, my z tymi pacjentami naprawdę się zżywamy. To nie jest tak, że to jest dla nas jednostka chorobowa. To człowiek, bardzo cierpiący. Mogę mówić o sobie. Ja bardzo zżywam się ze swoimi pacjentami.

Podobno z wieloma przechodzi pan na „ty”.

Tak, szczególnie z młodymi pacjentami. Taki mają styl bycia. I mam wrażenie, że skracając dystans, lepiej się czują.

Pan również?

Nie zawsze. To dojmujące uczucie. Ktoś przychodzi do pana i mówi wprost: „Chcę, żebyś to zrobił, bo tylko do ciebie mam zaufanie”.

Dla lekarza śmierć pacjenta porównywalna jest często ze zgonem przyjaciela

Dobrze usłyszeć taką opinię.

Ale to zaufanie rodzi bardzo dużą odpowiedzialność! Pacjent bardzo często chce, żeby przy nim być. Niektórzy tak bardzo potrzebują tej obecności, że jeszcze przed znieczuleniem proszą o to, by podejść i choćby przytrzymać za rękę.

Dziwi się pan? Przecież operacja to wielki stres dla każdego pacjenta.

Nie dziwię się. Pacjent wie, jakie ryzyko niesie ze sobą operacja, informujemy go o możliwych powikłaniach, co się stanie, jeśli nie da się zoperować, jakie ma alternatywne metody leczenia. I jeśli ktoś nasłucha się tych wszystkich rzeczy, to głowa mu puchnie, denerwuje się i się boi... My musimy dać mu poczucie bezpieczeństwa. Także tą obecnością.

Ale jednak pacjent czasem umiera

Czuję się wówczas, jakby umarł mi ktoś bliski. Te emocje, które człowiekiem targają, są porównywalne ze śmiercią przyjaciela.

Trzeba jeszcze poinformować rodzinę.

Powiem panu, że gdy muszę rodzinie powiedzieć o czyjejś śmierci, to łzy same nabiegają mi do oczu. Czasem próbuje się odwrócić, zrobić jakiś gest odwracający uwagę. Ale nic nie potrafię poradzić na sytuację, kiedy łzy same cisną mi się do oczu. Ale wiem też, że są sytuacje, kiedy tego płaczu nie trzeba ukrywać.

Umie pan wymazać z pamięci takie sytuacje?

Nie! Taki pacjent, który umiera, zostaje w panu na zawsze. Ale wie pan, co? W każdej takiej sytuacji ten pacjent mnie pomaga.

Bo przynajmniej wie pan, że nie jest lekarzem z filmu „Bogowie”.

Nie jestem i nigdy nie będę. Ale widział pan, jak profesor Religa przeżywał śmierć swoich pacjentów. A jeśli chodzi o mnie, to takie sytuacje pomagają mi w pracy z kolejnymi osobami.

Mówi pan swoim pacjentom wprost, żeby szykowali się na śmierć, bo medycyna jest bezradna?

To jest bardzo trudne. I ja nie chcę nigdy takich rozmów prowadzić. Ale niech pan pamięta o jednym. Nie każdy chciałby coś takiego usłyszeć i nie każdy chce takiej rozmowy.

Bo jest zawsze coś takiego, jak cud.

Otóż to! I ja zawsze o tym mówię. Jeśli ktoś jest wierzący, powtarzam to pacjentowi i rodzinie. „Jest bardzo ciężko. Ale proszę się modlić”. Są też takie sytuacje, kiedy słyszę pytanie: „A co zrobiłby pan w sytuacji, gdyby to był pański ojciec”?

Mocne.

Mocne, ale jak też sobie zadaje pytanie, co zrobiłbym w sytuacji, gdyby chodziło o moich rodziców czy moje dziecko.

Doświadczył pan naocznie cudu?

Tak, kilka razy. Pamiętam, kiedy rodzinie mówiliśmy o naszej niemocy. A tu kilku pacjentów nas zaskoczyło. Były to osoby onkologiczne, po chorobach trzustki, po głębokich urazach. Statystyki mówiły, że w tych sytuacjach nie powinno być szansy. A tu cud! Takie przypadki niesamowicie nas nakręcają.

Chorzy chcą wiedzieć, jaki jest naprawdę ich stan czy zadowalają się stwierdzeniem „proszę się nie martwić, wszystko będzie dobrze”?

Wolą prawdę. Pytają.

Teraz problem, jak powiedzieć tę prawdę.

Otóż to, można powiedzieć to sucho i zostawić pacjenta z tą wiedzą...

A ty się człowieku martw.

Ja takiego postępowania nie akceptuje, bo dla mnie jest ono po prostu niehumanitarne. Rozmawiaj z pacjentem tak, jak gdybyś rozmawiał z osobą bliską.

A nie drażnią pana pacjenci, którzy nie dość, że wiedzą co im jest, to na domiar dyktują panu jak ich leczyć, bo tak napisali w Googlach?

Nie, przeciwnie, oni mnie stymulują, by być na bieżąco z wiedzą. Bo wstydem jest, gdy pacjent wie więcej o chorobie niż lekarz.

Z tym wszystkim, o czym rozmawiamy, wiąże się ogromny stres. Jak pan go odreagowuje?

Nietypowo. Od czasów liceum ćwiczę karate. Mam 2 kiu i brązowy pas.

Niech pan uważa na ręce, bo to kontuzjogenny sport

Trenuję relaksacyjnie. A moje ręce to rzeczywiście skarb. Ale bez względu na wszystko, niewiele bym zdziałał, gdyby nie moja rodzina.

Nie słyszy pan pretensji, że jest pan gościem w domu?

Na szczęście nie. Przeciwnie. Czuję wielkie wsparcie. Mam się komu wygadać. Na przykład moja żona, która jest pielęgniarką, nauczyła mnie, że opieka nad chorym nie kończy się na poleceniu: „Proszę zaszyć pacjenta”, ale pokazała, jak ważna jest empatia.

Pamiętam, jak kiedyś załamała ręce i zapytała: „Was tam nie uczą na medycynie, jak rozmawiać z pacjentem?! Jak mieć do niego indywidualne podejście, kiedy na przykład pacjent umiera?! ” Druga sprawa to zgrany zespół. Działamy według zasady: „Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”.

To prawda, że chirurgię wybrał pan dzięki profesorowi Zbigniewowi Relidze?

Prawda. Na praktykach przed studiami trafiłem do kliniki kardiologii, właśnie do do niego. I proszę sobie wyobrazić: ja, zupełny laik bez kontaktów z medycyną trafiam na blok operacyjny, gdzie przy stole operuje profesor Religa na otwartym sercu. A potem patrzę, jak on walczy o tego chorego, jak on potem z tym chorym rozmawia. Coś niesamowitego.

A lubi pan seriale medyczne?

Nie mam czasu oglądać. Ale jednego zazdroszczę serialowym lekarzom.

Sławy?

Nie. Tego, że w tych serialach każdy lekarz ma czas na indywidualną rozmowę z każdym pacjentem. Jak oni to robią? Bo mnie zawsze brakuje na to wystarczająco dużo czasu...

Łukasz Winczura

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.