30 lat od afery krakowskiego Biofermu. Gdzie jest Tomasz Wróblewski, czyli twórca piramidy finansowej?
W tym roku mija 30 lat od gigantycznej afery Biofermu, w wyniku której 27 tys. Polaków straciło fortunę. W sumie wyparowało blisko 9 mln dolarów. Zniknął też poszukiwany do tej pory Tomasz Wróblewski, twórca tej piramidy finansowej.
Wszystko zaczęło się w czerwcu 1993 r. - od kolorowych folderów, wydanych na eleganckim kredowym papierze, które mamiły wizją ogromnych zysków.
Wynikało z nich, że wchodząca na rynek krakowska spółka z o.o. organizuje domową produkcję surowca dla przemysłu kosmetycznego. Oferta była adresowana zarówno do bezrobotnych, jak i do firm. Pomysł był prosty.
Klient podpisując umowę z Biofermem, inwestował co najmniej 80 zł. Dostawał za to tzw. zestaw startowy, czyli 10 saszetek z tajemniczym proszkiem, zwanym aktywatorem, 10 foliowych woreczków, 10 gumek do ich związania, bawełnianą szmatkę i szczegółową instrukcję. Wystarczyło wsypać aktywator do litrowej butelki z mlekiem, odstawić w ciepłe miejsce, by po kilku dniach powstały granulki, które trzeba już było tylko wysuszyć. A potem zapakować i dostarczyć do siedziby spółki. Za białkowy susz producent otrzymywał zwrot wpłaconej kaucji i drugie tyle jako wynagrodzenie.
Tłumy chętnych
Pierwsze umowy podpisywano w Szarej Kamienicy w Rynku Głównym w Krakowie, potem siedzibę firmy przeniesiono na ul. Bronowicką. Powstało też osiem oddziałów Biofermu: w Małopolsce, na Śląsku i w Wielkopolsce.
- W czerwcu podpisywaliśmy po kilka, kilkanaście umów dziennie. Ale już po miesiącu ludzi opanował szał. Stojących w kolejce po zakup aktywatora było tylu, że blokowali chodniki w najbliższej okolicy. Tylko nieliczni ograniczali się do pobrania pieniędzy. Przeważająca większość zamiast pieniędzy brała kolejną porcję aktywatora i jeszcze kolejną - za wprowadzenie znajomego do systemu - wspominał przed laty były pracownik krakowskiej centrali spółki.
Wyliczenia działały na wyobraźnię. Zainwestowane 80 zł dawało po dwóch tygodniach 160 zł, 8 tys. - już 16 tys. zł. Nie było ograniczeń - można było kupić 10 aktywatorów albo 100 tysięcy. Niektórzy pożyczali pieniądze od przyjaciół, sprzedawali dobytek, zaciągali kredyty w bankach. Pokusa szybkiego zarobienia wielkich pieniędzy była ogromna.
Dodatkowych klientów napędzały mityngi organizowane w hali sportowej Wisły, w czasie których najlepsi producenci odbierali nagrody: polonezy, fiaty 126 i dżinsy. A prezes Tomasz Wróblewski kreślił wizję gigantycznego przedsięwzięcia.
- Sam tego nie wymyślił - opowiadał nam potem o szefie Biofermu były współpracownik. - Wcześniej prowadził szwalnię, w której zatrudniał dwóch czy trzech krawców. Szyli krawaty, które wprawdzie dobrze się sprzedawały, ale przecież wtedy wszystko szybko znikało z półek.
Nie miał doświadczenia w przemyśle kosmetycznym, ani jako menedżer. Z gotowym pomysłem na biznes przyjechali do niego trzej biznesmeni ze Szwecji.
Wkracza sanepid
Dwaj z nich to Polacy - Bogdan A. i Kazimierz P. - którzy w latach 70. mieli uciec na Zachód przez zieloną granicę.
Pierwszy podawał się za fotografa Madonny, co otwierało niejedne drzwi w urzędzie i w banku. Trzeci z biznesmenów to Harry O., rodowity Fin, ale z obywatelstwem szwedzkim, który ponoć obiecywał zainwestować 1,8 mln dolarów w uruchomienie produkcji kosmetyków w Polsce.
- Byłem przy ich rozmowie z Wróblewskim. Opowiadali, że podobną produkcję suszu białkowego prowadzili już w Szwecji i w Australii, ale tam wychodziła za drogo i stąd pomysł jej przeniesienia do Polski. Brzmiało wiarygodnie, sam się nabrałem - nie krył były pracownik.
Czar prysł 27 października 1993 r., gdy sanepid wydał decyzję o wstrzymaniu sprzedaży aktywatorów, ponieważ spółka nie posiadała dokumentacji dotyczącej składu produkowanego preparatu. Wróblewski wprawdzie uspokajał w mediach, że się odwoła, ale nie skutkowało. Chałupnicy chcąc sprzedać wyprodukowany serek, rzucili się do kas, jednak odchodzili już z kwitkiem. Niektórzy słyszeli, że proszek jest za słabo wysuszony, inni - że nadmiernie.
Kilka dni później wszystkie placówki Biofermu zostały zamknięte, a pierwsi klienci zaczęli się zgłaszać na policję.
- Podejrzewaliśmy przekręt, ale przez pierwsze tygodnie nikt nie był w stanie dać nam jednoznacznej odpowiedzi, czy przyjęta technologia może mieć zastosowanie w produkcji kosmetyków. Słyszeliśmy w różnych laboratoriach, że owszem, ale w niewielkiej ilości. A oni mieli już kilka ton takiego suszu w chłodniach na Zabłociu
- opowiadał nam policjant z dawnej Komendy Rejonowej Kraków-Zachód. Minęło kilka dni, zanim prokuratura zdecydowała o zabezpieczeniu dokumentacji i komputerów w firmie. Później okazało się, że w tym czasie Wróblewski sprzedał spółkę podstawionej osobie.
Oszust kupił spółkę
Nabywca Johann Waldinger, któremu Wróblewski spieniężył firmę, był oszustem, posługującym się kradzionym paszportem. Pieniądze z konta Biofermu przetransferował do banków w Liechtensteinie, Kanadzie i w Hiszpanii. Trafiły na konta spółek współpracujących wcześniej z Biofermem. Stamtąd zostały przelane dalej i dalej. W sumie z rachunków bankowych Biofermu zniknęła równowartość prawie 8,3 mln dolarów.
Było już pewne, że produkcja serków rzekomo używanych do wyrobu kosmetyków była mistyfikacją.
Szef Biofermu zniknął, a razem z nim jego szwedzcy współpracownicy.
- Nikt ich w tym czasie nie śledził. Wiem to na pewno, bo na początku listopada 1993 r. kilku producentów ze Śląska zaczaiło się w Kryspinowie pod domem rodziców Wróblewskiego. Kiedy zobaczyli Tomka, zadzwonili na policję. Radiowóz przyjechał z pompą, na sygnale. Tak, że zdążył wyskoczyć przez okno z drugiej strony domu i uciec. Podejrzewam, że policjanci bali się go zatrzymać. Nie chcieli problemów - opowiadał funkcjonariusz. W Biofermie pracowała przecież żona naczelnika jednego z wydziałów komendy wojewódzkiej, a Wróblewski przyjaźnił się z ważnymi ludźmi w tym mieście - wspomina znajomy aferzysty.
Dopiero po kilku tygodniach sprawą oszukańczej piramidy zajęli się funkcjonariusze ze specjalnej grupy w wydziale dochodzeniowo-śledczym KWP w Krakowie.
Dostali polecenie: przesłuchać wszystkich poszkodowanych, czyli ponad 27 tys. osób.
- Ustaliliśmy m.in., że moment zwinięcia interesu nie był przypadkowy. Program produkcji suszu przewidywał, że działalność firmy należy zlikwidować w chwili największego rozkwitu, aby zgarnąć jak największe pieniądze. Niektórzy poszkodowani stracili na tym dorobek życia. Inni pozaciągali długi, z których nie byli w stanie wyjść - nie krył policjant.
Tomasz Wróblewski kilkanaście lat był ścigany, potem sprawy uległy przedawnieniu.
Porywacze i okup
Co pewien czas pojawiały się o nim informacje, choćby ta, że w 1995 r. dopadli go we Francji porywacze i zażądali za uwolnienie 600 tys. marek niemieckich od jego byłego teścia, znanego dilera aut. Ten, by go ratować, zatrudnił detektywa Krzysztofa Rutkowskiego. Wróblewski ponoć jednak sam się uwolnił z rąk porywaczy. Detektyw miał się z nim spotkać w Czechach. Tamtejsza policja odmówiła wówczas jego zatrzymania, bo nie było jeszcze międzynarodowego listu gończego. Wydano go dopiero po akcji Rutkowskiego. A przy okazji wyszło na jaw, że aferzysta posługiwał się legalnym paszportem, wystawionym przez polskiego konsula w Wiedniu. Rutkowski po latach powiadał, że gdy odnalazł Wróblewskiego, ten był brudny, pobity i przerażony.
- Jestem pewny, że naprawdę uciekł porywaczom - mówił detektyw, ale nie chciał ujawnić, jak doszło do odnalezienia byłego właściciela Biofermu.
Najprawdopodobniej w okolicach Karviny w Czechach był wyznaczony dla niego awaryjny punkt kontaktowy. Wróblewski miał powiedział, że nie chce wracać do Polski i detektyw eskortował go do Paryża.
Po raz kolejny o Wróblewskim zrobiło się głośno w 2009 r., bo ponoć został ujęty w Chile, jako współautor wielkiej oszukańczej piramidy finansowej, związanej z produkcją dochodowych serków.
- Sprawdziliśmy tę informację, trop okazał się fałszywy - mówiła w mediach prokurator Bogusława Marcinkowska, rzeczniczka Prokuratury Okręgowej w Krakowie.
Jedyny skazany
Mieczysław P., były dyrektor Biofermu w Zabrzu w areszcie był 47 dni i wspominał to jako koszmar życia.
- Byłem bity przez współwięźniów, wlewali mi fekalia do jedzenia. Jak tylko trafiłem do aresztu, słyszałem wrzaski: „Przyszedł Bioferm!”. Skąd więźniowie o tym wiedzieli? Nie trudno się domyślić. Miałem myśli samobójcze, odmawiałem jedzenia. Wypuścili mnie na wolność na podstawie opinii biegłego psychiatry. Cała ta sprawa zrujnowała mi życie. Straciłem zdrowie i w ogóle możliwość zarobkowania - mówił Mieczysław P., 61-letni rencista. Jak dotąd jest jedynym skazanym w tej aferze.
Po tym jak w 2009 r. razem z Tiborem P. (chemikiem zatrudnionym w Biofermie) poskarżyli się do sądu na przewlekłość postępowania i otrzymali po 8 tys. zł odszkodowania, prokuratura wyłączyła ich sprawę z zawieszonego od 1998 r. śledztwa.
Za przywłaszczenie 33 tys. zł na szkodę z Biofermu Mieczysław P. dostał prawomocny wyrok 2 lat więzienia w zawieszeniu na 3 lata i dodatkowo na grzywnę 2 tys. zł. Kara nie była surowa, ale czuł się pokrzywdzony.
- Zostałem kozłem ofiarnym - uważał. Za skrzywdzonego uważał się także Tibor P. , chemik Biofermu, któremu postawiono identyczne zarzuty jak Wróblewskiemu, czyli dokonania między lipcem a listopadem 1993 r. oszustwa na szkodę kilkunastu tysięcy osób na kwotę 248 mln zł ( to dziś 34 mln zł).
Tibor P. na kilka miesięcy trafił za kratki, ale jego sprawę zawieszono do czasu ujęcia Wróblewskiego. To nigdy nie nastąpiło. Po aferze sprzed 30 lat zostało tylko wspomnienie i 40 tomów akt sądowych.