Agnieszka Więdłocha: Lubię postawić na swoim i sama potrafię sobie poradzić w życiu
Dziś do kin wchodzi świąteczny film „Uwierz w Mikołaja”. Jedną z głównych ról gra w nim Agnieszka Więdłocha. „Królowa komedii romantycznych” zdradza nam ile wspólnego ma z ciepłymi i miłymi dziewczynami z sąsiedztwa, w które zazwyczaj wciela się na ekranie.
- Od pewnego czasu filmowcy jako pierwsi rozpoczynają świąteczny okres nad Wisłą już w listopadzie. To dobry zwyczaj?
- Myślę, że wspaniały. Chodzenie do kina jest przyjemne i pożyteczne. Relaks jest niezbędny człowiekowi, tym bardziej teraz, kiedy kult pracy jest tak powszechny a badania pokazują, że nie potrafimy odpoczywać. Pójście do kina potrafi być jak katharsis. Film może również do czegoś zainspirować. Tak jest też w przypadku „Uwierz w Mikołaja”. Mam nadzieję, że zainspirujemy nim widzów do zrobienia czegoś dobrego dla kogoś innego lub spojrzenia na drugiego człowieka bardziej życzliwie. Że nas ten film po prostu uwrażliwi.
- „Uwierz w Mikołaja” to ekranizacja bestsellerowej powieści Magdaleny Witkiewicz. Na pewno sięgnęła pani po nią, przygotowując się do zagrania w tym filmie. Na czym polega jej wyjątkowość tej opowieści?
- Mamy tutaj cztery wątki, które się ze sobą przeplatają. Każdy z nich opowiada o innym pokoleniu. W pewnym momencie te pokolenia się ze sobą spotykają i okazuje się, że są sobie potrzebne. Mamy tu młodą mamę i dziecko – dziewczynkę Zosię, która jest moją filmową córką i dwoje młodych ludzi, którzy się w sobie zakochują, mamy też wątek dojrzałej miłości, która przechodzi kryzys oraz seniorów, który jest bardzo wzruszający. Każda z tych historii jest pogłębiona.
- Wciela się pani w postać Anny – cichej i skromnej mamy kilkuletniej Zosi, która jest uwikłana w relację z typem spod ciemnej gwiazdy. Tego jeszcze nie było w kinie świątecznym. To właśnie ta odmienność skusiła panią do zagrania w tym filmie?
- Dokładnie tak. Przez ten wątek film wydał mi się wyjątkowy i nieoczywisty. Opowiada on o zjawisku, z którym boryka się niestety wiele kobiet i rodzin. Ania wychowywała się w domu dziecka, nie miała więc rodzinnego zaplecza i poczucia bezpieczeństwa. Kiedy urodziła córkę, chce dla niej tego, co najważniejsze – rodzinnego ciepła. To bardzo trudne, bo jej partner jest przemocowcem. Za jego sprawą w domu pojawia się alkohol i szemrane towarzystwo. Ania jednak postanawia trwać przy swym partnerze, by Zosia miała dom i rodzinę.
- Jak pani ocenia postępowanie swej bohaterki?
- To bardzo skomplikowany problem. Każda sytuacja jest inna i ciężko tu uogólniać. Biorąc pod uwagę trudną sytuację mojej bohaterki – jest bez rodziny, czuje się bardzo samotna i nie ma wykształcenia – można zrozumieć jej postępowanie. Ten film pokazuje, że z takiej samotności można się jednak wydostać, trzeba tylko spotkać dobrych ludzi.
- No właśnie: film niesie nadzieję, że Ania zmieni swój los. To było dla pani ważne?
- Najważniejsze. Tę nadzieję niesie dzielnicowy, który pomaga Ani, ale też interesuje się nią jako kobietą. Pomocną rękę wyciąga do mojej bohaterki również jej pracodawczyni, oferując mieszkanie i zatrudnienie. I to jest najważniejsze: dzięki temu wsparciu Ania może uniezależnić się od swojego partnera. Mam nadzieję, że dzięki naszemu filmowi ludzie dostrzegą takie osoby wokół siebie i spróbują im pomóc. Praca i dom to dwie rzeczy, które sprawiają, że człowiek odzyskuje poczucie własnej wartości. I tak się właśnie dzieje w przypadku Ani.
- Ania wydaje się być bardzo różna od pani. Tymczasem często pani podkreśla w wywiadach, że lubi się identyfikować z granymi przez siebie postaciami. Jak było w tym przypadku?
- Na pewno bliskie jest mi u Ani to, że chce chronić za wszelką cenę to, co ma najważniejsze w życiu – swoją córkę. Moja bohaterka jest skromną i wycofaną osobą, z bagażem trudnych doświadczeń. Ma bardzo proste i przyziemne marzenia. Łączy mnie z nią też jej delikatność. Na pewno jednak jestem bardziej przebojowa i potrafię postawić na swoim. Bywam dość uparta i wiem, czego chcę. Musiałam się nauczyć tego w swojej pracy. Jestem drobną osobą i wydaje się, że łatwo można mi wejść na głowę. Tymczasem tak nie jest.
- Ciekawie było zagrać kogoś odmiennego od siebie?
- Bardzo. Ja miałam wsparcie w rodzicach, więc mój start w dorosłość, był zupełnie inny. Dlatego starałam się nie oceniać Ani, tylko ją zrozumieć. Dać jej coś takiego, żeby ludzie się wzruszyli i dostrzegli podobne osoby wokół siebie.
- Pracowała pani niegdyś z dziewczynami z patologicznych rodzin w Łodzi. Tamte doświadczenia przydały się pani przy tym filmie?
- Na pewno przydała mi się znajomość problemów, z jakimi borykają się takie osoby. Dzięki tej pracy nauczyłam się tego, by nie oceniać innych ludzi. Do ośrodka trafiają dziewczyny nie tylko z patologicznych rodzin, w których jest alkohol i przemoc, ale również takie, które pochodzą z dobrych domów, gdzie jednak z jakiegoś powodu rodzice nie potrafią sobie poradzić z wychowaniem. W tym ośrodku każda dziewczyna to inna historia. Ich znajomość na pewno pomogła mi w budowaniu postaci Ani.
- Jak to się stało, że tego przemocowego partnera Ani zagrał pani mąż – Antoni Pawlicki?
- Kiedy pojawił się taki pomysł, zastanawialiśmy się czy to ma sens. „Dlaczego nie?” – stwierdziliśmy w końcu. Bo przecież lubimy ze sobą pracować. To była nasza kolejna wspólna przygoda. A w takich rolach jeszcze się nie widzieliśmy. No, może z wyjątkiem „Kto się boi Virginii Wolf?” w Teatrze Polonia, gdzie relacja naszych bohaterów jest toksyczna. Ale tam nie ma przemocy fizycznej, a w „Uwierz w Mikołaja” – jest.
- Trudno było państwu zagrać te sceny?
- Właściwie nie. Granie w filmie polega na zaufaniu do swego partnera. A my to zaufanie mamy. Czuliśmy się bezpiecznie i wiedzieliśmy, że żadna granica nie zostanie przekroczona. A z drugiej strony przez to, że tak dobrze się znamy, mogliśmy sobie na więcej pozwolić. Trudno zaufać partnerowi, co do którego nie ma się pewności jak sie zachowa. Przydarzyło mi się kiedyś coś takiego na planie. Musiałam być cały czas czujna, bo nie było wiadomo co się może za chwilę wydarzyć.
- Takie zaufanie między aktorami pomaga otworzyć się na siebie nawzajem?
- Tak. Kiedy jest bezpieczeństwo, uruchamia się wyobraźnia. Możemy czuć się swobodnie i niczego się nie bać. To wielki komfort.
- To nie pierwszy raz, kiedy gracie państwo razem. Lubicie spotykać się na planie i na scenie?
- Tak. Lubimy grać razem. Dobrze się rozumiemy i nawzajem bardzo się cenimy. Dlatego Antoni łatwo dał się namówić na zagranie w „Uwierz w Mikołaja” takiej drobnej roli. Ale taki był scenariusz: chodziło w nim przede wszystkim o ukazanie relacji matki i córki. Wątki miłosne są tu więc tylko delikatne zarysowane na drugim planie.
- Choć cały film jest ciepły i momentami komediowy, to pani wątek jest dramatyczny. Jak się pani odnalazła w tej konwencji?
- Ja gram dramatyczne role przede wszystkim w teatrze. Mam tylko jeden spektakl komediowy w repertuarze. Co ciekawe – to właśnie on sprawiał mi największą trudność. Dużo łatwiej porusza mi się w dramatycznej materii. Dlatego w przypadku „Uwierz w Mikołaja” nie miałam żadnych problemów. Kiedy zaakceptuje się i polubi postać, którą mamy zagrać, wszystko idzie łatwiej. Ja nie odczułam tego filmu jako lekkiej i pogodnej opowieści. Dla mnie ten plan był dosyć mroczny. Moja postać właściwie się nie uśmiecha. Może jedynie do córki, dla której stara się być radosna. Ale to wszystko jest spowite jakąś obawą i smutkiem. Dlatego nie wspominam tego filmu jako typowo świątecznej rozrywki.
- Kiedyś powiedziała pani, że odchorowuje nawet najmniejszą rolę. Tak było też w tym przypadku?
- Pewnie tak. Dokładnie juz nie pamiętam. Na pewno obecność Wiktorii Nowak, która grała moją córkę, wnosiła na plan dużo uśmiechu.
- Jak się pani grało z Wiktorią?
- Granie z dziećmi jest bardzo trudne. To, że jest się odpowiedzialnym za takiego młodego człowieka na planie, stanowi dodatkowe obciążenie dla dorosłego aktora. Bo jeśli ja będę dla dziecka dobrą partnerką, to wtedy wiem, że ona mi to wszystko odda. To wspólna praca. Reżyserka Ania Wieczur wspaniale pracowała z Wiktorią. Miło było patrzeć jak ją prowadzi, jak jej wszystko tłumaczy, jak jest dla niej cierpliwa i wie, kiedy nie trzeba jej męczyć, bo ma już nakręcone to, co chciała. Dzięki temu Wiktoria wprowadzała na plan wiele ciepła i radości. Dlatego wydaje mi się, że to moje odchorowywanie było po tym filmie krótsze niż zwykle - pomimo ciężkiego tematu.
- To odchorowywanie wynika pewnie z pani wrażliwości i nieśmiałości. Jak to się stało, że mając takie cechy charakteru, zechciała pani zostać aktorką?
- Życie prywatne to jedno, a życie zawodowe to drugie. Kiedy się wchodzi na plan czy na scenę, uruchamiają się zupełnie inne instynkty. Tam potrzebuję być rezolutną i hej do przodu – i taką się staję. Tymczasem w życiu prywatnym cenię sobie najbardziej spokój, refleksję i możliwość bycia samemu ze sobą. Tak się jakoś dzieje. Na scenie wchodzę w czyjeś buty – i jestem inną osobą. Na tym polega magia tego zawodu.
- Po maturze zdała pani na medycynę i na aktorstwo. Nie żałuje pani dzisiaj, że wybrała to drugie?
- Raczej nie rozpamiętuję przeszłości, bo nie jestem osobą przesadnie sentymentalną. Staram się nie zastanawiać nad tym, co by było gdyby, bo to do niczego nie prowadzi. Choć w momentach kryzysu czasem rozczulam się nad sobą i myślę, że może dokonałam złego wyboru. Bo gdybym wybrała medycynę, dzisiaj byłabym stomatologiem i miałabym swój gabinet lub nawet całą klinikę. Miałabym więc stałą pracę i dochody. Tego w zawodzie aktora absolutnie nie ma i tego mi czasem brakuje. Ale są inne plusy. Moje życie jest szalone i kocham je za to. Bo lubię kiedy nie wiadomo co się jutro wydarzy: kto do mnie zadzwoni, jak zagram wieczorem w teatrze, czy co się wydarzy na planie. Aktorstwo to fascynujący zawód.
- Co było pani pierwszą miłością: teatr czy kino?
- Zdecydowanie kino. Teatr pokochałam dopiero będąc na studiach. To one otworzyły mi oczy i serce na teatr. W filmie najbardziej doskwiera mi, że nigdy tak naprawdę nie wiadomo do końca w czym się uczestniczy. Aktor przychodzi na plan, gra kilka dubli, wraca do domu i zapomina o projekcie, bo pojawiają się kolejne. Nie ma się żadnego wpływu na to, jak ten film zostanie zmontowany, jakie sceny wejdą do jego ostatecznej wersji, a jakie nie. Moja postać wchodzi w ręce innych ludzi – i nie wiadomo jak zostanie pokazana na ekranie. To, co prezentuję w teatrze, bardziej zależy ode mnie. Ale cieszy mnie, że mogę dziś łączyć teatr, kino i serial.
- No właśnie: poznaliśmy panią dzięki ważnej roli w serialu „Czas honoru”, na planie którego spędziła pani aż siedem lat. To była dobra szkoła aktorskiego rzemiosła?
- Bardzo dobra. To był trudny plan z trudnym tematem. Musieliśmy szybko kręcić, więc mobilizacja była duża. To był bardzo ważny dla mnie czas.
- Potem grała pani przez rok w „M jak miłość”. Może jakby pani dłużej występowała w tej telenoweli, dziś byłaby bardziej popularna. Co sprawiło, że poszła pani inną drogą?
- W sumie w „M jak miłość” miałam grać trzy miesiące a zasiedziałam się o pół roku dłużej. Zrezygnowałam, bo kolidowało to z moim planami zawodowymi, nie starczało czasu na wszystko. Praca na planie telenoweli jest bardzo trudna. Dużo scen, ciągle goni czas, trzeba być nieustannie skupionym i dobrze przygotowanym. Tu nie ma czasu na rozmyślanie i analizę. Po takim dniu na planie jest się wykończonym, a przecież taką telenowelę kręci się codziennie. Przyjemnością było jednak przebywanie z ekipą, bo przy „M jak miłość” pracują wspaniali ludzie i jest czas, żeby się ze sobą zżyć. W moim zawodzie często trzeba wybierać, bo nie jest się w stanie wszystkiego pogodzić.
- Moda na seriale sprawiła, że dzisiaj poziom takich produkcji jest o wiele wyższy niż kiedyś. Przykładem choćby niedawna „Receptura” z pani udziałem.
- Na pewno. Po części była to kostiumowa produkcja – jeden z dwóch wątków rozgrywał się w dwudziestoleciu międzywojennym. Już same stroje były więc atrakcją. Pamiętam jak kostiumografka wymyślała: „Tu będzie tak, a tu tak”. Noszenie tych wspaniałych kreacji i kapeluszy, dawało mi wielką radość.
- Miała też pani ciekawą postać do zagrania.
- Sam scenariusz był fantastyczny. Moja bohaterka była kobietą, która wyprzedzała swoją epokę. Zdecydowała się opuścić swoją rodzinę, która nie chciała zaakceptować jej nieślubnego dziecka. W tamtych czasach, kobieta, która samotnie wychowuje córkę, a do tego pracuje i sama na siebie zarabia, nie była czymś zwyczajnym. Mało tego: Maria była architektką, wykształconą w Berlinie, znała kilka języków – i udało się jej znaleźć pracę u Jana Wedla. Wszystko to zafascynowało mnie już kiedy czytałam scenariusz. Potem realizacja tego filmu była jedną z najciekawszych przygód zawodowych w moim życiu. Tomasz Szafrański jest świetnym reżyserem i był wspaniale przygotowany do zdjęć. Dokładnie wiedział czego chce, a jednocześnie okazał się być ciekawy aktorów, co mu zaproponują. Wielką przyjemnością była też praca z Jackiem Komanem i Mateuszem Janickim. Wspominam ten serial z dużym rozrzewnieniem i bardzo żałuję, że nie doczekał się kontynuacji, choć scenariusz drugiego sezonu już powstawał.
- Największe sukcesy odniosła pani w kinie. Media nazywają panią „królową komedii romantycznych”. Pani też tak siebie postrzega?
- Ależ skąd. Tak naprawdę zagrałam tylko w trzech komediach.
- Za to jedna składała się z trzech odrębnych filmów, z których każdy był hitem.
- No tak. „Planeta singli” miała trzy części. To była fantastyczna praca. Pierwsza część była komedią romantyczną, druga – filmem miłosnym, a trzecia – typową komedią. Trochę bawiliśmy tymi konwencjami i to, że poprowadziliśmy te filmy w takim kierunku, było wielką zasługą scenarzystów. Tym bardziej, że cykl okazał się wielkim sukcesem.
- Postać Ani Kwiatkowskiej zostanie w pani na zawsze?
- Myślę, że tak. Jesteśmy ze sobą bardzo zżyte. Dużo jej dałam od siebie. Ta rola była trochę inaczej napisana niż ja ją ostatecznie zagrałam. Dodałam jej o wiele więcej rezolutności, zadziorności i pazura. To wypłynęło samo – ta postać sama się tak poprowadziła w trakcie ujęć. Duże znaczenie miało tu moje zderzenie z Maćkiem Stuhrem. Bardzo się polubiliśmy i czuliśmy się ze sobą na planie swobodnie i bezpiecznie. Dzięki temu dużo rzeczy wychodziło spontanicznie i przypadkowo. Dlatego czasem Ania sama mnie zaskakiwała. To było świetne.
- Ostatnią pani komedią była „Gorzko, gorzko”.
- Wielka szkoda, że ten film nie wszedł do kin, tylko od razu na platformy streamingowe. Stało się tak za sprawą pandemii, która sprawiła, że dystrybutorzy uciekali przed lockdownami, w efekcie których bardzo mocno zmieniły się upodobania widza. Polubiłam swoją postać w tym filmie. Uwielbiałam to, że siedzi w tej swojej kwiaciarni i uważa, że przynosi pecha facetom, więc nie chce się z nikim wiązać. Stara się nie być kobieca: chodzi w workowatej sukience, nosi czapkę i kombinezony. W końcu przełamuje się – i idzie do swojego chłopaka, żeby go przekonać, aby spróbowali jednak być razem. Te sceny mnie bawiły i rozbroiły, kiedy czytałam scenariusz. To była typowo komediowa postać.
- Za sprawą ról, jakie pani zagrała, jest pani trochę postrzegana jak przysłowiowa dziewczyna z sąsiedztwa: miła, ciepła, trochę nieśmiała i wrażliwa, taka do rany przyłóż. Jak to się ma do prawdziwej Agnieszki Więdłochy?
- Czy ja jestem taka miła i ciepła na co dzień? Nie wiem. Tak naprawdę najbliżej mi do postaci Marii Kielicz z „Receptury”. Bo lubię postawić na swoim i sama potrafię sobie poradzić w życiu. Bliska jest mi też wybuchowość Ani Kwiatkowskiej z „Planety singli”. Bo też często coś powiem zanim pomyślę. Chcę być niezależna jak ona i staram się być pewna siebie. Bliżej mi więc do takich postaci niż do tych nieśmiałych i zahukanych. Zdecydowanie staram się w życiu nie być taka wycofana.
- Oboje z mężem jesteście państwo aktorami. Rywalizujecie ze sobą na polu zawodowym?
- Nie. Bo nie ma o co. Przecież nie walczymy o te same role. Nie mamy więc tego problemu. Raczej kibicujemy sobie, żeby drugiej osobie szło zawsze jak najlepiej, żeby dostawała jak najciekawsze propozycje i żeby się spełniała zawodowo.
- Pomagacie sobie państwo w pracy nad rolami?
- To tak jak w każdym związku. Wspieramy się w naszych decyzjach i pomagamy w trudnościach. U nas nie jest bowiem tak, że pracę zostawia się za drzwiami. Nie ma takiej potrzeby. Nasza praca jest naszą pasją i przenosimy ją do domu, by dzielić się nią z drugą osobą.
- Od trzech lat jest pani mamą. Jak się pani sprawdza w tej roli?
- Jak to każda mama. Bywam szczęśliwa i zmęczona jednocześnie. Każda kobieta wie, jak ciężko pogodzić jest pracę z macierzyństwem i z tym, by znaleźć chwilę dla siebie, którą trzeba momentami wydrzeć czy wykroić w grafiku, a jednocześnie dać dziecku wszystko, co najlepsze. Macierzyństwo jest jedną z najbardziej fascynujących sfer życia – tego nie da się ukryć. Każdy rodzic wie jednak, że mając dzieci, nie sposób się nudzić.