Ale historia! Słynna ucieczka z Auschwitz i kryjówka w Świętokrzyskiem

Czytaj dalej
Fot. Krzysztof Krogulec
Tomasz Trepka

Ale historia! Słynna ucieczka z Auschwitz i kryjówka w Świętokrzyskiem

Tomasz Trepka

Wydawało się to całkowicie niemożliwe, a jednak się udało. 20 czerwca 1942 roku, Kazimierz Piechowski wraz z trzema innymi więźniami dokonał brawurowej ucieczki z niemieckiego obozu koncentracyjnego Auschwitz. Do końca wojny ukrywał się na ziemi świętokrzyskiej.

Pierwsza ucieczka
Nasz bohater-uciekinier działał w przedwojennych strukturach harcerskich. Po wybuchu wojny, mając świadomość, że Niemcy mordują osoby, które działały w tego typu organizacjach, nie mając innego wyboru, zdecydował się na ucieczkę z rodzinnego Tczewa. Towarzyszył mu jego kolega, Alfons Kiprowski „Alek”. – Obydwaj uciekali raz „łapiąc okazję”, koleją, innym razem podróżowali pieszo. Chcieli przedostać się na Węgry, a stamtąd do Francji, by zaciągnąć się do tworzonych tam polskich oddziałów. Między Cisną w Bieszczadach, a przedwojenną granicą Polski z Czechosłowacją zaskoczył ich zmotoryzowany patrol niemiecki. Trafili najpierw do więzienia w Baligrodzie, następnie osadzono ich w Sanoku oraz w słynnym więzieniu przy ulicy Montelupich w Krakowie. Stamtąd Pana Kazimierza oraz Kiprowskiego przetransportowano do więzienia w Nowym Wiśniczu, skąd 20 czerwca 1940 roku obydwaj zostali wysłani do niemieckiego obozu koncentracyjnego Auschwitz. Był to drugi transport więźniów jaki tam przybył. Obydwóm przypisano próbę nielegalnego przekroczenia granicy oraz chęć zaciągnięcia się do Legionów Polskich. Chodziło rzecz jasna, o Armię Polską tworzoną we Francji – powiedział doktor Tomasz Łączek z Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach.
Jak się później okazało, biegła znajomość języka niemieckiego oraz doskonała i przenikliwa wiedza na temat mentalności Niemców, pośród których wychowywał się na Pomorzu była nieoceniona.

„Nazywałem się numer 918”
- W pierwszych dniach w obozie uprawialiśmy tak zwany „sport”. Morderczy „sport” w celu ostatecznego złamania woli, zduszenia w zarodku wszelkiego odruchu protestu. Kapo i esesmani bardzo się wówczas starali, żebyśmy mieli dzień urozmaicony. W zanadrzu mieli cały repertuar tortur […] Przysiady i skoki w przysiadach, potem turlanie się! Całymi godzinami kazano nam turlać się wokół własnej osi […] Teraz „Tanzen!” [tańczyć – redakcja]. Kręcimy się więc w koło, trzymając ręce to w górę to w bok […] Trudno utrzymać się na nogach, całe ciało drży ze straszliwego zmęczenia. Suche usta, wargi spękane, pragnienie pali jak ogień. Tu i ówdzie ktoś z nas pada. Mdleje. Kapo skwapliwie ciągnie brudny, ludzki strzęp pod bok. Po paru minutach zimna woda i mocne uderzenie w policzek przywracają delikwenta do przytomności. Lecz nie zawsze… - wspominał swoje pierwsze dni w Auschwitz Kazimierz Piechowski.
Nie był to jednak koniec psychicznego oraz fizycznego znęcania się nad więźniami. Był on stosowany nieustannie, przy każdej możliwej okazji. – Nadszedł dzień, kiedy prócz pasiaków obdarzono nas numerami. Każdy dostał numer oraz trójkąt, oznaczający przynależność do określonej grupy więźniów […] Zostaliśmy numerami. Esesmani z symbolem trupiej główki, przedstawiciele „czystej rasy”, nadludzie, nie znali naszych nazwisk ni imion. Byliśmy numerami. Setki tysięcy oznaczonych numerami. Nazywałem się – dziewięćset osiemnaście. Numer 918 Auschwitz, drugi transport. Bity, męczony, upokorzony… - wyjaśniał, obecnie już 97-letni bohater brawurowej ucieczki.

Praca przy „wywożeniu umrzyków”
Przez pewien czas Kazimierz Piechowski pracował w Leichenkommando, czyli w grupie osób zajmujących się przewożeniem ciał do krematorium. Jak sam wspomina była to „ponura praca”. – Od rana do następnego rana nerwy napięte do maksimum. Coraz częstsze stawały się egzekucje poprzez rozstrzelanie. Więźniów wywoływano podczas apelu, wyprowadzano za bramę […] i słychać było salwy wystrzałów – opisywał swoje przeżycia.

W dramatycznej historii Kazimierza Piechowskiego pojawiały się momenty „szczęśliwe”, które pomogły w wydostaniu się z obozu. Jednym z nich było „załapanie się” do pracy pod dachem, w magazynie. Stało się to, dzięki pomocy jednego z kapo, Otto Küssela (numer obozowy 2), który dokoptował wymęczonego Piechowskiego do kolumny więźniów idących tam do pracy. Był to moment szczególny, bowiem późniejszy uciekinier był już na skraju wytrzymałości. Dopiero idąc na miejsce dowiedział się czym się będzie zajmował. – Praca w takich warunkach, choć była ciężka, to jednak dawała większe szanse na przeżycie. Była to bowiem praca nie w terenie otwartym, ale pod dachem. Gdyby nie ona, Piechowskiemu nie udałoby się odkręcić włazu w koksowni, ani też dostać do magazynu z niemieckimi mundurami – powiedział doktor Tomasz Łączek.

Świadek tragedii
Ważną rolę, w historii pobytu Kazimierza Piechowskiego w Auschwitz odegrał Ojciec Maksymilian Kolbe (nr 16670). Pierwszy raz podczas krótkiej rozmowy, polski duchowny wsparł naszego przyszłego uciekiniera, kiedy ten był już w ciężkiej kondycji zarówno fizycznej, jak i psychicznej. – Ojciec Maksymilian Kolbe podczas rozmowy kładąc rękę na ramieniu Pana Kazimierza dał mu nadzieję. Można powiedzieć nawet, że ten przepowiedział mu przeżycie trudów obozowego życia. Tego rodzaju wsparcie dla Piechowskiego miało olbrzymie znacznie. Kilka dni później, autorowi spektakularnej ucieczki z Auschwitz udało się zakończyć pracę przy morderczej pracy przewożenia zwłok do krematorium i uzyskać pracę w magazynie, co w przypadku pobytu w obozie było wielkim szczęściem. O rozmowie z ojcem Kolbe, Pan Kazimierz przypomniał sobie niedługo po przydzieleniu mu pracy pod dachem. Był to jakby znak zapowiadający zmianę – powiedział doktor Łączek. Ojciec Kolbe oraz Piechowski mieszkali przez pewien czas w jednym bloku i znali się bezpośrednio. Kazimierz Piechowski stał wśród innych więźniów na apelu z ojcem Kolbe także wtedy, kiedy ten dobrowolnie zgłosił się na śmierć głodową zastępując skazanego przez Niemców Franciszka Gajowniczka (nr 5659).
Inną wybitną postacią, którą spotkał Kazimierz Piechowski był Witold Pilecki (nr 4859) „Witold”, choć zapewne znał go wówczas pod fikcyjnym imieniem i nazwiskiem, Tomasz Serafiński. Jeden z kolegów-uciekinierów naszego bohatera, Stanisław Jaster „Hel”, młody żołnierz Armii Krajowej, wyniósł ostatnią z części „Raportów Pileckiego”, opisujących zbrodnie ludobójstwa dokonywane w niemieckim obozie Auschwitz-Birkenau.

Geniusz ucieczki Piechowskiego
Czterech więźniów: Kazimierz Piechowski (nr 918), Stanisław Jaster (nr 6438), Eugeniusz Bendera (nr 8502) oraz ksiądz Józef Lempart (nr 3419), zdecydowało się na przeprowadzenie niebezpiecznej gry z gotowymi na wszystko Niemcami. Piechowski wyjaśnił, że wszyscy czterej byli autorami pomysłu ucieczki z Auschwitz. Wyboru nie miał Eugeniusz Bendera, ukraiński mechanik, bowiem jego nazwisko znajdowało się na liście osób przeznaczonych przez Niemców w niedługim czasie do zamordowania. – To od niego wypłynęła inicjatywa, by spróbować uciec z obozu – stwierdził Tomasz Łączek.
Ucieczka miała zostać przeprowadzona w weekend, kiedy Niemcy byli już bardziej rozprężeni, szykując się na przepustki. W sobotę, 20 czerwca 1942 roku przystąpiono do realizacji planu – dokładnie dwa lata po tym, jak Piechowski znalazł się w obozie. – Zdawaliśmy sobie sprawę, że jest ona prawdopodobna, bowiem umożliwią ją nam sami Niemcy. Zgubiła ich zbytnia duma, buta i pycha. Myśleli, że są pierwsi i najważniejsi na świecie. To właśnie tutaj ukrywała się szansa dla nas, skoro magazyny z bronią i mundurami pozostawały bez ochrony to szkoda było z tego nie skorzystać. Podobnie wyglądała sytuacja z samochodami, których nikt nie pilnował – mówił z uśmiechem na twarzy Kazimierz Piechowski.
Jednak to nasz bohater wpadł na niezwykły sposób, jak ocalić życie innych współwięźniów, którzy mogli być pociągnięci do odpowiedzialności. – Pan Kazimierz prawdopodobnie jako jedyny z uciekinierów z Auschwitz, wymyślił metodę, która pozwoliła na niewyciągnięcie konsekwencji wobec innych więźniów. Niemcy stosowali odpowiedzialność zbiorową, za każdego uciekiniera zabijano dziesięciu współwięźniów. Obawa, że inne osoby mogą stracić życie, wobec wydostania się z obozu, wstrzymywała jego ostateczną decyzję. Na szczęście udało się wszystko zaplanować i stworzyć pomysł fikcyjnego kommanda pracy (Rollwagenkommando). Gdyby ucieczka nastąpiła z bloku więziennego, Niemcy skazaliby na śmierć 10 osób z bloku, gdyby z kommanda pracy, za 1 uciekiniera śmierć poniosłoby 10 osób z tego kommanda. Zarządzający obozem okupanci, nie przewidzieli jednak, że można utworzyć nieistniejące komando, więc też nie można wyciągnąć konsekwencji w sytuacji, gdy go formalnie nie było. To był prawdziwy genialny pomysł tej ucieczki, w wyniku której nikt nie ucierpiał. O tym, że Niemcy w odwecie za ucieczkę nie zabili żadnego więźnia Pan Kazimierz dowiedział się dopiero po wyzwoleniu obozu, kiedy spotkał się z Kiprowskim. Konsekwencje wyciągnięto wobec strażników. Sześciu Niemców trafiło na front wschodni, a kozłem ofiarnym zrobiono niemieckiego kapo, Kurta Pachalę, który zginął w Auschwitz w bunkrze głodowym – podkreśla doktor Łączek.

„Otwieraj szlaban, bo zastrzelę!”
Wszyscy czterej, przekroczyli bramę legalnie jako kommando pracy, które wywoziło pozostałości z kuchni poza granice obozu, a z powrotem mieli przywieźć płyty chodnikowe oraz kamienie potrzebne do remontu chodnika. – Niemiec, który stał na warcie, powinien oczywiście sprawdzić, czy rzeczywiście takie kommando istnieje i czy jest wpisane w „książkę wyjść” z obozu, jednak tego nie zrobił. Gdyby tak się stało, za próbę nielegalnego przekroczenia obozu niechybnie zostaliby rozstrzelani – wyjaśnił doktor Łączek.
Tę samą sytuację Piechowski wspominał następująco. – Mimo ogolonych głów ze strachu włosy stały nam dęba. Szczęśliwie esesman nie sprawdził w księdze, czy nasze kommando istnieje. Przepuścił nas – mówił z ulgą.
Następnie trójka uciekinierów dostała się do pobliskiego magazynu i zaopatrzyła się w mundury oraz broń. Piechowski, który znał język niemiecki, jako jedyny ubrał mundur oficerski Untersturmführera (podporucznika). W tym czasie Bendera dorobionym kluczem otworzył drzwi warsztatu samochodowego, wyprowadził najlepszy samochód z garażu Steyer 220 i podjechał nim pod magazyn, aby się przebrać w mundur – Wybraliśmy najlepszy jaki był do dyspozycji kierownictwa obozu. Geniek Bendera, który był mechanikiem optował właśnie za tym modelem, bowiem jest szybki i nie nawali. Był go pewny – zaznaczył Kazimierz Piechowski. Dostrzegł go strażnik z wieżyczki, ale nie zareagował. – Byłem już w mundurze oficera SS – dodał autor brawurowej ucieczki. Czwórka więźniów schowała broń w bagażniku, wsiadła do auta i ruszyła. Za pierwszym zakrętem zasalutował im esesman, przekonany, że ma do czynienia z prawdziwym oficerem.
Ostatnią, ale najpoważniejszą przeszkodą na szlaku prowadzącym ku wolności był szlaban, obsługiwany przez szeregowych funkcjonariuszy SS. – Jesteśmy 150 metrów przed nim, a szlaban na dole. Zbliżamy się do niego, ale nie ma żadnej reakcji, nadal ani drgnie. 10 metrów przed nim a ten ciągle na dole. Kiedy podjechaliśmy pod samą zaporę, Niemcy nie chcieli go podnieść. Skoro tak, to uzbrojony wysiadłem z samochodu w mundurze oficera SS. Wyciągnąłem broń, przeładowałem i powiedziałem do najbliższego esesmana, że łeb mu rozwalę, jeśli nie podniesie szlabanu. Dziś uważam, że on to wziął za pewnik, tego, że jestem rodowitym Niemcem, którego cechował brak szacunku nawet do podwładnych. Wiedział, że mogę to zrobić. Wystraszony zareagował natychmiast. Tylko na to czekaliśmy, wydostaliśmy się z piekła – wspominał przerażające chwile Pan Kazimierz.

Kierunek: Lasek koło Krasocina
Niedługo po ucieczce rozdzielono się. Jaster udał się w kierunku Warszawy, aby dostarczyć do dowództwa Armii Krajowej kolejną część raportu Pileckiego, ksiądz Lempart, który został ranny przez Niemców podczas obławy pozostał na mijanej po drodze plebanii, Bendera z Piechowskim chcieli uciekać na Ukrainę. – Wspólne podróżowanie na Ukrainę wiązało się z bardzo dużym ryzykiem, bowiem Pan Kazimierz nie znał języka ukraińskiego i łatwo mógłby „wpaść” w ręce Ukraińców, którzy na wschodnich, przedwojennych terenach Rzeczpospolitej mogliby go okrutnie zamordować. Wkrótce jednak Benderze udało się wymyślić sensowne rozwiązanie. Zaproponował on, aby ukryli się u znajomego młynarza we wsi Lasek nieopodal Krasocina [obecnie powiat włoszczowski – redakcja], Zygmunta Słupczyńskiego. Teoretycznie wybrali wariant bardziej niebezpieczny, mieli pozostać wśród będących niemal wszędzie Niemców, w Generalnej Guberni, gdzie istnieją większe szanse dekonspiracji, ale pokonanie kilkusetkilometrowej drogi na wschód było wielkim zagrożeniem – wyjaśnił doktor Tomasz Łączek.
Dzięki znajomościom Eugeniusza Bendery udało się uzyskać schronienie. Piechowski rozpoczął pracę w miejscowym młynie. – Była tam dziewczyna, o ciemnej karnacji, ciemnych włosach, wyglądała zupełnie jak cyganka, córka Zygmunta Słupczyńskiego. Początkowo była wystraszona, nie chciała rozmawiać, wyganiała nas z młyna. Jednak ostatecznie, udało mi się jej wszystko wyjaśnić. W Lasku, spędziliśmy kilka tygodni – wspominał Kazimierz Piechowski.

Parobek w Mninie
Pracy było jednak co raz mniej, a zagrożenie wzrastało w związku z tym, że do młyna przybywały różne osoby. Rodzina Słupczyńskich postanowiła poszukać innego rozwiązania. Do wsi Lasek przyjeżdżał po mąkę Nikodem Nowakowski z Mnina [obecnie powiat konecki – redakcja], będący szwagrem Zygmunta Słupczyńskiego. Nowakowski potrzebował parobka do pracy na roli. – Nikodema zapewniałem, że znam pracę na wsi. Popatrzył na mnie, obszedł dookoła i stwierdził, że się nadaję. Praca w Mninie była ciężka, ale traktowano mnie jak człowieka – opowiadał Pan Kazimierz. Piechowskiego przewieziono w przebraniu do posiadłości nowej rodziny udzielającej schronienia. W Mninie, dzięki konspiracyjnym kontaktom Krystyny Nowakowskiej, córki Nikodema z Armią Krajową, Panu Kazimierzowi udało się uzyskać fałszywe dokumenty. Występował odtąd pod fikcyjnym nazwiskiem jako Władysław Sikora.
Piechowski mógł liczyć na specjalne względy ze strony Krystyny Nowakowskiej, jednej z córek właściciela domu w którym się ukrywał. – To ona znalazła mi ubrania i „ożeniła” mnie z fikcyjnym imieniem Władysław. Nie chciała bym zaciągnął się do partyzantki, toteż zwlekała z dostarczeniem mi fałszywego dokumentu tożsamości – mówi z uśmiechem Pan Kazimierz. – Była ona dwa lub trzy lata młodsza od Pana Kazimierza. Działała czynnie w szeregach Armii Krajowej i to dzięki niej został zaprzysiężony w szeregach tej organizacji. Niedługo potem wstąpił do jednego z jej lokalnych oddziałów. Na ziemi świętokrzyskiej Pan Kazimierz walczył jako żołnierz AK niemal do zakończenia II wojny światowej – dodał Tomasz Łączek.
Rodzina Nowakowskich przyjmując Kazimierza Piechowskiego początkowo nie wiedziała, że jest on uciekinierem z Auschwitz. – Pan Kazimierz udawał parobka, jednak nigdy wcześniej nie pracował w polu. Starał się, ale widać było u niego brak umiejętności typowych dla osób wychowanych na wsi. Po jakimś czasie pewnie dostrzegli, że wielu rzeczy dopiero się uczy. Ostatecznie zorientowali się, że nie jest tym za kogo się podaje, gdy któregoś wieczoru Piechowski miał czytać książkę. Starał się „kaleczyć język”, ale w końcu, czytana historia tak go wciągnęła, że przestał zwracać na to uwagę i zaczął czytać płynnie, bez najmniejszych problemów. Po tym matka Krystyny Nowakowskiej zorientowała się, że Piechowski nie jest żadnym parobkiem i poprosiła by wyjawił prawdę. Uciekinier przedstawił wówczas swoją bolesną historię. Rodzina choć zdawała sobie sprawę z zagrożenia, jakie niesie przechowywanie uciekiniera z niemieckiego obozu koncentracyjnego, nie zdecydowała się na wyrzucenie go z domu. Nowakowscy byli ludźmi honoru. Narażając całą rodzinę na śmierć, która groziła im za ukrywanie Piechowskiego postanowili zatrzymać go u siebie i wręcz zabronili mu szukać innej kryjówki– zaznaczył Tomasz Łączek.

Komuniści nie dali wytchnienia
Koniec hitlerowskich Niemiec miał pomóc w powrocie do normalnego życia Kazimierzowi Piechowskiemu. Niestety nie było mu to dane. Po powrocie na Pomorze, w swoje rodzinne strony, znalazł się na celowniku komunistycznego aparatu represji. Głównym oskarżeniem stawianym przez komunistów była przynależność do „reakcyjnego podziemia zbrojnego”, jak określano walczącą z niemieckim okupantem Armię Krajową oraz znaleziona podczas rewizji broń, choć została ona z premedytacją podrzucona przez pracowników Urzędu Bezpieczeństwa podczas przeszukania mieszkania. Tym samym, Kazimierz Piechowski zmuszony został do zmagania się z drugim z totalitaryzmów. Walka w szeregach największej polskiej konspiracji ściągnęła na niego kolejne problemy. Wyrokiem sądu został skazany na dziesięć lat pozbawienia wolności, z czego odsiedział siedem (trzy lata pracował w kopalni, gdzie został skierowany przymusowo w celu odbywania wyroku).


„Uciekliśmy, żeby żyć”

Kazimierz Piechowski nie ma dziś wątpliwości. – Powodem każdej ucieczki jest chęć odzyskania wolności. My uciekaliśmy, żeby zacząć żyć – zaznacza. Trafił do największego niemieckiego obozu koncentracyjnego w wieku 21 lat. Dziś ma skończone 97, doskonale jednak pamięta tamte okrutne czasy. Kazimierz Piechowski pierwszy raz po ucieczce, z żoną Jadwigą odwiedził obóz w Auschwitz dopiero w 1985 roku. Kiedy stanął wówczas przed Ścianą Śmierci, pod którą wykonywano wyroki na więźniach stracił przytomność. Za namową swojego przyjaciela, też byłego więźnia tego obozu, nieżyjącego już Jana Foltyna, przyjechał tam raz jeszcze w 2002 roku.
W tym roku, dzięki zaproszeniu i pomocy doktora Tomasza Łączka z Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach odwiedził Kielce oraz miejscowości w naszym regionie, w których ukrywał się po ucieczce. – Pan Kazimierz chciał odwiedzić ludzi i zobaczyć jak dziś, po tylu latach od tamtych wydarzeń, wyglądają tamte miejscowości. Ciągle żyją osoby z rodzin, które ukrywały Pana Kazimierza, między innymi najstarsza córka Zygmunta Słupczyńskiego z młyna w Lasku, Pani Barbara Kądzielska (mąż Zenon Kądzielski) zamieszkała w Olesznie, a ze strony Nikodema Nowakowskiego, Pani Elżbieta Ziętal zamieszkała w Mninie, która doskonale pamięta ukrywającego się u nich Kazimierza Piechowskiego, znanego bardziej wówczas jako Władysław Sikora. To wspaniałe, pełne skromności osoby, które cechuje naturalny patriotyzm i umiłowanie historii. W ich wypowiedziach i wspomnieniach z czasów przeszłości, obecny jest szacunek oraz pamięć o tych wszystkich, którzy w czasie wojny z narażeniem własnego życia ratowali innych oraz walczyli, abyśmy mogli żyć w wolnym kraju. Przebywać z takimi ludźmi to zaszczyt. Byliśmy gośćmi obecnego właściciela posesji w Lasku, Pana Wojciecha Kruszewskiego i jego małżonki. To bardzo prawi ludzie, dla których Ojczyzna i Honor stanowią wartości nadrzędne. Pan Wojciech, to były Powstaniec Warszawski, prawnuk generała Ignacego Marcelego Skarbka-Kruszewskiego herbu Habdank, adiutanta Naczelnego Wodza w Powstaniu Listopadowym. Pojechaliśmy też na cmentarze, gdzie spoczywają Ci, którzy bezpośrednio udzielili pomocy. Ziemia świętokrzyska okazała się jak zwykle bardzo gościnna i dała pierwsze, i jak ważne wówczas, schronienie uciekającemu Panu Kazimierzowi – dodał Tomasz Łączek.

Piekło Auschwitz
Niemiecki obóz koncentracyjny Auschwitz stał się dla świata symbolem terroru i ludobójstwa. Utworzony został przez Niemców w połowie 1940 r. na przedmieściach Oświęcimia, włączonego przez nazistów do Trzeciej Rzeszy. Bezpośrednim powodem utworzenia obozu była powiększająca się liczba aresztowanych masowo Polaków i przepełnienie istniejących więzień. Pierwszy transport Polaków dotarł do Auschwitz 14 czerwca 1940 r. z więzienia w Tarnowie. Miał to być kolejny z obozów koncentracyjnych, tworzonych przez nazistów już od początku lat trzydziestych. Funkcję tę Auschwitz spełniał przez cały okres swego istnienia, także gdy – od 1942 r. – stał się równocześnie jednym z ośrodków – nazistowskiego planu wymordowania Żydów zamieszkujących tereny okupowane przez III Rzeszę. W czasie jego funkcjonowania stale go rozbudowywano. Liczba ofiar zamordowanych przez Niemców w obozie jest nadal nieznana. Ustalono, że zginęło w nim co najmniej 1 100 000 ludzi, z czego około miliona stanowili Żydzi.

Kazimierz Piechowski podczas pobytu w Kielcach z doktorem Tomaszem Łączkiem, organizatorem jego przyjazdu  w Świętokrzyskie - tam gdzie przed laty się
Steyr 220 - właśnie takim samochodem uciekał z Auschwitz Kazimierz Piechowski

Stojąc… 19 godzin
Piechowski brał udział w najdłuższym w historii apelu w Auschwitz. Trwał on około 19 godzin. Każdy, kto nie wytrzymał tych trudów był katowany na śmierć. Niemcy w ten sposób chcieli ukarać więźniów za ucieczkę, w lipcu 1940 roku, jednego z nich – polskiego szewca, Tadeusza Wiejowskiego. Był to też jeden ze sposobów odstraszenia ewentualnych naśladowców przed planowaniem kolejnych ucieczek. Wiejowskiego ostatecznie złapano i rozstrzelano.

Autor publikacji o Auschwitz
Bohater brawurowej ucieczki jest autorem publikacji przypominających tragizm życia w niemieckim obozie koncentracyjnym. Pierwsza z nich „Byłem numerem… historie z Auschwitz” ma charakter wspomnieniowy, druga, zatytułowana „My i Niemcy” koncentruje się na opisie relacji stosunków polsko-niemieckich na różnych płaszczyznach. Kazimierz Piechowski podkreśla w nich cechującą Niemców nienawiść do Polaków oraz bestialskie zbrodnie dokonywane przez Niemców. Stanowią one świetną odpowiedź na pytanie jak wyglądała polityka okupanta wobec polskiego społeczeństwa? – Jest to tym ważniejsze, że nie każda z osób, która przeżyła dramat życia w Auschwitz, decyduje się na spisanie własnych wspomnień – uważa doktor Tomasz Łączek.
Serdeczna podziękowania dla doktora Tomasza Łączka z Uniwersytetu Jana Kochanowskiego z pomoc w przygotowaniu tekstu.

Tomasz Trepka

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.