Alexander Humala: Zawód dyrygenta to bardzo samotna praca

Czytaj dalej
Fot. Wojciech Matusik
Anna Piątkowska

Alexander Humala: Zawód dyrygenta to bardzo samotna praca

Anna Piątkowska

- Kraków to miasto szczególne, myśląc o Polsce i polskiej kulturze mam w głowie właśnie Kraków. Jestem szczęśliwy, że się tu znalazłem, ale też czuję ogromną presję tego miejsca, gdzie byli przede mną tak wielcy i wybitni ludzie - mówi Alexander Humala. Pochodzący z Białorusi dyrygent od trzech lat jest dyrektorem artystycznym Filharmonii Krakowskiej. Nam opowiedział o samotności pracy dyrygenta, swoich muzycznych początkach i pracy w Krakowie.

Bywa, że dyrygenci całymi latami czekają na to, by móc zostać dyrektorem filharmonii. Panu się poszczęściło, czy zaowocowała ciężka praca?
Wszystko po trochu. Rzeczywiście, dawniej do rzadkości należały sytuacje, kiedy dyrygenci przed czterdziestką dostawali takie stanowiska. Ja też byłem uczony, że dyrygentura to zawód drugiej połowy życia, kiedy człowiek dochodzi do jakiejś mądrości życiowej i warsztatowej biegłości. Najwyższą półką dla muzyka jest komponowanie, dyrygentura jest gdzieś pośrodku - trzeba osiągnąć jakiś poziom mistrzostwa. Jednak w ostatnich 10 latach można zauważyć, że ten trend się zmienia na całym świecie i nawet dwudziestokilkuletni dyrygenci obejmują nie jedno, ale kilka ważnych stanowisk w znaczących orkiestrach czy instytucjach. W Polsce do tego grona wybitnych młodych dyrygentów można zaliczyć, m.in. Jarosława Szemeta, Dawida Runtza czy Norberta Twórczyńskiego. Nie wiem, czy to zmiana na dobre, czy na złe, ale na pewno ona nastąpiła. Natomiast jeśli chodzi o mnie, to chyba los tak chciał.

W przyszłym roku kończy się pana obecna kadencja w Filharmonii Krakowskiej, jeszcze pewnie za wcześnie na podsumowania, ale mogę zapytać o to, jakie doświadczenie daje kierowanie tak dużą i ważną instytucją.
Ten ostatni rok kadencji to właśnie czas podsumowań, więc nie jest na nie za wcześnie. Jeśli chodzi o Filharmonię, Mateusz Prendota kiedy tylko został wybrany na dyrektora zaczął wprowadzać pewne zmiany w tej instytucji, rok później ja dostałem nominację. Wydaje mi się, że przez te trzy lata udało się zorganizować wiele ambitnych koncertów, nagraliśmy nowe płyty. Po raz pierwszy przyjechałem do Filharmonii Krakowskiej w 2015 roku jako dyrygent gościnny - od tego czasu bywałem tu wielokrotnie zanim zostałem dyrektorem artystycznym - widzę więc, że przez te lata i chór, i orkiestra są na coraz wyższym poziomie artystycznym i nie osiadają na laurach, chcą pracować i dają z siebie wszystko. To ważne, bo w muzyce - i w sztuce w ogóle - nie ma nic danego raz na zawsze. Nie osiąga się jakiegoś poziomu, ale wciąż trzeba dążyć do tego, by być lepszym. Jeśli chodzi o mnie, to muszę sam siebie zapytać, czego chcę dalej, czy rozwijać się jako dyrygent, czy doprowadzić zespół do takiego poziomu, byśmy mogli zagrać wszystko jak w najlepszych filharmoniach. Jestem tu przecież nie po to, by realizować swoje zachcianki, ale żeby razem z zespołami iść właśnie do tego najwyższego poziomu, coraz wyższego. Przez dwa lata byłem obecny na każdej próbie, na każdym koncercie, żeby móc obserwować tę orkiestrę. To ogromne wyzwanie, za które jestem wdzięczny. Teraz gramy dużo klasyki, złoty repertuar orkiestry - na tym ćwiczyliśmy poziom i dziś jesteśmy gotowi, by zagrać niebywale trudne utwory jak "Święto wiosny" Strawińskiego czy "Symfonię alpejską" Straussa.

Przyszły sezon to 80-lecie Filharmonii Krakowskiej świętowane m.in. wielkimi kompozycjami.
Jestem bardzo podekscytowany tym wszystkim, co przygotowaliśmy na nowy sezon, znalazło się w nim wiele ambitnych utworów. Ale samo programowanie sezonu to jedno z najtrudniejszych zadań, trzeba wszystko tak skomponować, by publiczność znalazła coś dla siebie, muzycy byli zadowoleni i mogli się rozwijać, by można było zaprosić wybitnych artystów i jeszcze, żeby się spiął budżet - wiele wątków do połączenia. Nad programowaniem tego sezonu pracowaliśmy zespołowo.

Praca zespołowa to chyba to, co pan lubi.
Tak, choć zawód dyrygenta to bardzo samotna praca, polega m.in na ciągłym inspirowaniu, ale ostateczny efekt to praca zespołowa. Oczywiście zależy ona od wizji kierownictwa i chęci muzyków, tego, na ile te wizje zachęcają ich do pracy, do współtworzenia. Przychodząc na pierwsza próbę dyrygent musi mieć już koncepcję całego koncertu. To jest olbrzymia praca fizyczna i umysłowa, ale też praca polegająca na tym, by zachęcić ludzi do współudziału w tym, co ma się wydarzyć podczas koncertu. I to jest właśnie najtrudniejsze w moim zawodzie - to, że nieustannie trzeba inspirować innych.

Dyrygent zawsze otoczony jest ludźmi, orkiestrą, publicznością, a pan mówi, że to samotny zawód.
Praca z orkiestrą i koncert to końcówka pracy dyrygenta, ostatni etap. Ten moment poprzedzają tygodnie, miesiące samotnej pracy nad partyturą, wymyślania koncepcji. Każdy z osiemdziesięciu członków orkiestry, chór i soliści muszą wiedzieć, dokąd zmierzamy, gdzie prowadzi ich dyrygent. Wbrew pozorom to jeden z najbardziej samotnych zawodów. Pracę dyrygenta można porównać do zawodu motorniczego. On też przecież cały czas otoczony jest setkami ludzi, których przewozi, a jednak w swojej kabinie jest zawsze sam, odizolowany od pasażerów. Jego misja polega na tym, żeby dowieźć ich bezpiecznie, musi się więc skupić tylko na drodze. Nawet jak jesteśmy otoczeni ludźmi, to i tak pozostaje ten rodzaj samotności, który polega na tym, że za to jak ten utwór zabrzmi na scenie odpowiada jedna osoba - dyrygent.

Bywa, że muzycy sugerują jakieś zmiany w tym, jak zaplanował sobie utwór dyrygent?
W orkiestrze nie ma demokracji, a już na pewno nie dotyczy interpretacji - to jedno z najważniejszych zadań dyrygenta, by po swojemu zinterpretować utwór i przekonać do tego pomysłu muzyków, wykonawców i publiczność. Jeśli dyrygent nie potrafi przekonać muzyków, to zazwyczaj nie chcą już z nim w przyszłości pracować. Oczywiście, naturalne jest, że każdy z członków orkiestry - fantastycznie wykształconych muzyków - ma swoją interpretację utworu, ale praca w orkiestrze polega na tym, że muzycy poddają się pomysłowi dyrygenta. I to jest magia, kiedy uda ci się przekonać do swojego pomysłu tych wszystkich wspaniałych muzyków z ich doświadczeniami i artystycznym dorobkiem - powstaje wówczas nieprawdopodobnie wspaniały organizm. To jest moment, który rekompensuje wszystkie wcześniejsze męki. Tego się nie da wytłumaczyć, trzeba przeżyć. Jeśli zaś chodzi o uwagi, to muzycy mogą zasugerować jakieś techniczne rozwiązania, ale i tak tylko koncertmistrz może zgłosić taką propozycję. W orkiestrze obowiązuje ściśle określona hierarchia.

Pan z tą hierarchią chyba trochę zrywa, pokazując, że orkiestra to zespół i że jest pan jego częścią.
Cieszę się słysząc taką opinię, ponieważ taki jest mój ideał współpracy dyrygenta z muzykami, nie jako twórcy, który stoi naprzeciw muzyków, ale tego, który współpracuje ze wszystkimi. Jedną z najważniejszych idei w moim życiu jest "ensamble" czyli razem. Kiedyś rzeczywiście było tak, że maestro miał w orkiestrze pozycję niemalże boga, stwarzał dystans, a bywało, że muzycy się go zwyczajnie bali. Dziś trudno sobie wyobrazić taki styl pracy, choć są dyrygenci, którym to jeszcze zostało. Ale też muzycy są na tyle świadomi, że nie chcą już pracować w taki sposób. Uważam, że pracując razem jesteśmy w stanie osiągnąć dużo lepszy rezultat niż w pojedynkę. Powiedziałbym, że dyrygent jest pierwszym wśród równych. Jest może w tym nieco sprzeczności, bo skoro wszyscy są równi, to jak ktoś może być pierwszy, polega to na tym, że dyrygent prowadzi i on odpowiada przed publicznością i orkiestrą za to, by przekonać do swojej interpretacji. Bywa jednak, że dyrygent sobie nie radzi i wówczas rolę tego pierwszego bierze na siebie koncertmistrz. Zazwyczaj jednak jest on swego rodzaju pośrednikiem między orkiestrą a dyrygentem, jest liderem orkiestry. Podczas koncertu bywa, że to on obserwuje dyrygenta, a muzycy jego. Zwłaszcza w obecnym systemie, kiedy z orkiestrą pracują także dyrygenci gościnni, którzy na co dzień nie pracują z danymi muzykami, nie znają w związku z tym ich technicznych możliwości. Koncertmistrz wie to doskonale.

Od dziecka marzył pan, by być dyrygentem?
Skąd! To przypadek. W przedszkolu, kiedy miałem cztery-pięć lat, nauczycielka zauważyła, że czysto śpiewałem i dobrze wystukiwałem rytm. Zdecydowała więc, że zabierze mnie na przesłuchanie do najlepszej szkoły muzycznej w Mińsku, skąd pochodzę. Przyjeżdżają tam na egzaminy pięcioletnie dzieci z całego kraju. Ona mnie do tych egzaminów przygotowała - niestety zupełnie tego okresu nie pamiętam. Na egzaminie trzeba było zaśpiewać pieśń, wyklaskać rytm i coś zatańczyć. W tym ostatnim pomogło mi to, że chodziłem razem ze starszym bratem na zajęcia z tańca. Zdałem ten egzamin, nauczycielka pojechała ze mną do mojego domu, postawiła przed faktem dokonanym rodziców mówiąc, że zostałem przyjęty.

Jak zareagowali?
Byli zszokowani, ale na szczęście zareagowali pozytywnie. Mama sama skończyła szkołę muzyczną, grała na fortepianie, ojczym grał na gitarze więc nie było im to całkowicie obce. Tak zaczęła się moja muzyczna droga. Najpierw był fortepian, potem dołączyłem do chóru chłopięcego, z którym w latach 90. przemierzyliśmy całą Europę, tak też trafiłem po raz pierwszy do Polski, choć po moim biologicznym ojcu mam też polskie korzenie. Ten czas dał mi mnóstwo przeżyć i emocji.

Czyli w dzieciństwie nie grał pan w piłkę?
Nie. Raz w życiu stałem na bramce i był to chyba najkrótszy mecz drużyny, która mnie wystawiła - w ciągu 10 minut było 10:0. Nie tylko nie grałem w piłkę, ale też w ogóle nie miałem kolegów na osiedlu, chodziłem do szkoły muzycznej w centrum, a nie tam gdzie inne dzieciaki z sąsiedztwa. Po lekcjach miałem zajęcia indywidualne, a jak wracałem do domu - jako ośmiolatek sam jeździłem już autobusem do szkoły w centrum miasta - to też ćwiczyłem. Cały dzień miałem zajęty. Moja mama wciąż mieszka na tym samym osiedlu, gdzie spędziłem dzieciństwo, a ja wciąż większości ludzi tam nie znam.

Duża determinacja jak na kilkulatka.
Potem trochę mi przeszło. Kiedy byłem dzieckiem mój ojczym był kapitanem na statku, później został fizjoterapeutą i to jednym z najlepszych. Bardzo mnie fascynowało to, jak potrafi postawić ludzi na nogi. Dosłownie. Kiedy widzisz, że człowiek, który nie może stanąć, zaczyna biegać to wiesz, jakie znaczenie ma to, co robi mój ojczym. Też chciałem być przydatny, chciałem pomagać, mieć misję. Nie być tu za darmo. Bardzo zafascynowała mnie medycyna, oglądałem w tym czasie serial amerykański "Ostry dyżur". Wahałem się, czy kontynuować tę drogę muzyczną, czy iść na studia medyczne. Wtedy moi rodzice jedyny raz w życiu autorytarnie zabronili mi porzucać muzykę. Ich argumentem był czas, jaki już w to zainwestowałem. Bardzo mnie też wspierali w tym, żebym się w tym świecie odnalazł. Ale nigdy nie powiedzieli, że będzie tak ciężko... Ostatecznie porzuciłem myśl o medycynie, jak widać. Potem, w czasie studiów jeździłem na warsztaty orkiestrowe, wygrałem grant na studia orkiestrowe symfoniczne w Rotterdamie i jakoś się to wszystko potoczyło.

Kiedy był ten pierwszy raz za pulpitem?
W zeszłym roku minęło 20 lat od momentu kiedy po raz pierwszy stanąłem przed orkiestrą. Miałem wówczas 20 lat, byłem na drugim roku dyrygentury chóralnej na Białorusi, zacząłem też nieoficjalnie chodzić na zajęcia do dyrygentów symfonicznych. Na szczęście profesor, kiedy zobaczył mnie po raz kolejny, pozwolił na to. Któregoś razu tak bardzo wciągnęło mnie to, co słyszałem - siedziałem nad partyturą całkowicie pochłonięty jej śledzeniem i zwróciłem tym uwagę profesora. Prowadził on szkolną orkiestrę smyczkową, która miała wkrótce zagrać koncert podczas święta Turcji w ambasadzie tureckiej w Mińsku i powierzył poprowadzenie tego koncertu mnie. To było Divertimento Mozarta, koncert Vivaldiego i jakiś współczesny utwór amerykański na smyczki. Miesiąc później pojechałem na warsztaty do Wilna, gdzie zaproponowano mi dyrygowanie II Symfonii Beethovena. Dla dwudziestolatka, który stawiał pierwsze kroki to było naprawdę coś. Poczułem smak pracy z orkiestrą, wcześniej znałem to z perspektywy chóru, w którym śpiewałem i którym dyrygowałem. Poprowadzić orkiestrę to było coś zupełnie innego. Od tamtego czasu byłem zdeterminowany, by robić to, czego właśnie spróbowałem.

A dziś, po tych 20. latach za pulpitem, współpracy z wieloma orkiestrami, jakie ma pan marzenia muzyczne?
Mam wiele marzeń! Bardzo dziękuję Filharmonii Krakowskiej za to, że mogę tu pracować - wiele marzeń spełniłem tu jako artysta. II Symfonia Mahlera, Requiem Verdiego czy III Symfonia Szymanowskiego "Pieśń o nocy" to największe marzenia pewnie każdego dyrygenta, ogromny aparat wykonawczy: orkiestra, chór, soliści - ja mogłem je spełnić w Krakowie. Nagraliśmy w całości II Symfonię Szymanowskiego w pierwotnej wersji, w jakiej od stu lat nie była grana. To nie tylko spełnienie marzeń, ale ogromne wyróżnienie. Nawet, gdyby to było już wszystko, co byłoby mi dane, to warte było tego wieloletniego trudu.

Ma pan swojego mistrza? Kogoś, kto np. pomaga rozwiać muzyczne wątpliwości.
Na Akademii miałem przydzielonych nauczycieli, jak każdy student i jestem im bardzo wdzięczny za to, że pozwolili mi iść własną drogą, nie wtłaczali w ramy, które zakłada edukacja. Wspierali mnie w moich wyborach, co nie jest takie oczywiste, bo Akademia jest nieco skostniałym tworem, gdzie obowiązuje pewien kanon nauki. W Konserwatorium w Rotterdamie nie miałem wprawdzie kogoś, kogo mógłbym nazwać mentorem, ale Konserwatorium znajduje się w tym samym budynku co Filharmonia Rotterdamska, gdzie często przysłuchiwałem się próbom, drugą ważną instytucją był Concertgebouw w Amsterdamie - to była dla mnie szkoła życia, widziałem tu największych. Mam oczywiście mistrzów, którzy mnie uczyli, jak np. fiński dyrygent Jorma Panula czy wybitna dyrygentka i nauczycielka Marin Alsop, u której byłem na kursach w USA. Byłem też na stypendium u Antoniego Wita, który jest honorowym dyrygentem Filharmonii Krakowskiej. Los obdarzył mnie tym, że mogłem być przez dwa lata asystentem Stanisława Skrowaczewskiego. Ważną postacią jest dla mnie też Jerzy Maksymiuk. Pracując nad ogromną symfonią Paderewskiego "Polonia", która była dla mnie ogromnym wyzwaniem, to z nim się konsultowałem. Wiem, że mogę na niego liczyć. Może nie mam najlepszego charakteru, bo nie miałem takiego mentora, nad czym ubolewam.

W Mińsku prowadził pan orkiestrę, po drodze był Rotterdam i Katowice, Kraków się zdarzył przypadkiem?
Jak wszystko w życiu. Moja mama mówi, że przypadki są nieprzypadkowe. Pojawiłem się w Krakowie zanim zostałem dyrektorem artystycznym Filharmonii Krakowskiej, dzieliłem życie między Mińskiem, gdzie byłem szefem Orkiestry Filharmonicznej i Katowicami, gdzie byłem najpierw asystentem, potem stale współpracującym dyrygentem, dużo pracowałem też z innymi polskimi orkiestrami dlatego dużo czasu spędzałem w Polsce. W 2015 roku występowałem też w Filharmonii Krakowskiej, potem wracałem tu kilka razy jeszcze. Studiowałem przez rok na UJ zarządzanie kulturą i wówczas przeprowadziłem się do Krakowa. W 2021 roku, kiedy w Filharmonii był już dyrektorem Mateusz Prendota, zaprosił mnie tu. Szczerze mówiąc myślałem wówczas o powrocie do Mińska, choć to był czas, kiedy było tam nieciekawie, ale wiedziałem, że to jest moje miejsce. Mateusz Prendota zapraszając mnie do pracy w Filharmonii, powiedział, że to prośba orkiestry i chóru - poczułem się zaszczycony, dalej tak się czuję. Nie mogłem odmówić takiej propozycji.

Dziś czuje się pan tu jak w domu?
Bardzo dużo podróżuję, czasami wpadam tylko do Krakowa, żeby przepakować walizkę, ale mówiąc, że wracam do domu, myślę o Krakowie. Tak się tu czuję, choć praca dyrygenta to zawód, który pozbawia domu, stałego miejsca. Jesteśmy uzależnieni od tych, którzy chcą z nami pracować - do nich jedziemy. Jak w miłości. Co prawda nie ma szans, być starym dobrym małżeństwem, jak moi rodzice, którzy przez czterdzieści lat są razem, ciągle trzeba jechać za nową miłością. Myślę zresztą, że po coś to zostało wymyślone, dlatego przyjąłem, że zostanę w Filharmonii Krakowskiej na maksymalnie dwie kadencje - zobaczymy, czy będą mnie chcieli na drugą. Uważam jednak, że dłuższy okres jest niekorzystny dla obu stron, nie ma rozwoju ani dla orkiestry, ani dla instytucji, ani dla samego dyrygenta. Kraków to miasto szczególne, myśląc o Polsce i polskiej kulturze mam w głowie właśnie Kraków. Jestem szczęśliwy, że się tu znalazłem, ale też czuję ogromną presję tego miejsca, gdzie byli przede mną tak wielcy i wybitni ludzie. Mam poczucie, że muszę dać całego siebie, by stanąć na tym poziomie, który oni wyznaczyli.

-----
Alexander Humala studiował dyrygenturę chóralną w Białoruskiej Państwowej Akademii Muzycznej w Mińsku i dyrygenturę symfoniczną w Konserwatorium w Rotterdamie. Wiedzę pogłębiał na kursach mistrzowskich pod kierunkiem m.in. Collin Metters, Jurija Simonowa, Jormy Panuli. Od 2021 roku pełni funkcję dyrektora artystycznego Filharmonii Krakowskiej.

Anna Piątkowska

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.