Alicja Zioło o "Krakowiankach": Dobijały się, aż ktoś uchylił drzwi. A wtedy wsadzały stopę i szły po swoje

Czytaj dalej
Fot. Andrzej Banaś
Jolanta Tęcza-Ćwierz

Alicja Zioło o "Krakowiankach": Dobijały się, aż ktoś uchylił drzwi. A wtedy wsadzały stopę i szły po swoje

Jolanta Tęcza-Ćwierz

- Czuję, że muszę dać kobietom przestrzeń, jakiej nie miały do tej pory, aby zaprezentować swoje dokonania - mówi Alicja Zioło, autorka książki „Krakowianki. Twarze polskiej herstorii”.

Odnosiły sukcesy, przełamywały bariery, studiowały, walczyły o swoje prawa. Krakowianki to historie kilkunastu kobiet, które pochodziły z różnych epok, klas i zawodów. Jakie są bohaterki pani książki?
Zależało mi na tym, żeby pokazywać różne perspektywy, środowiska, konteksty. Moje bohaterki są więc bardzo różne, ale łączy je to, że chciały zrobić w swoim życiu coś wartościowego, czego albo nikt wcześniej nie zrobił, albo nie robił w ten sposób co one. Często było to coś, co się nie mieściło w głowach współczesnych im mieszkańców Krakowa.

Książka jest podzielona na pięć części, a każda opowiada o innej grupie kobiet. Są pisarki, pionierki, artystki, opiekunki, przedsiębiorczynie. Jak dobierała pani bohaterki?
Bardzo wiele z nich to w pewnym sensie moje przyjaciółki. Pojawiły na jakimś etapie mojej drogi zawodowej, a jestem przewodniczką po Krakowie, i zaintrygowały mnie na tyle, że zaczęłam szukać o nich informacji.

Często udawało mi się ustalić takie szczegóły, na które nigdy wcześniej w literaturze się nie natknęłam, więc uznałam, że to pora, żeby opisać moje poszukiwania i ich efekty.

„Krakowianki” to również opis tego, jak współcześnie wygląda poszukiwanie kobiecej obecności w historii, która jest opowiadana z perspektywy kobiecej - czyli herstorii.

Co to jest herstoria?
To neologizm, a w zasadzie zabawa językowa. Słowo herstoria pochodzi od angielskiego słowa history (historia). Pierwsza część tego słowa - HIS - w języku angielskim oznacza „jego” i odnosi się do mężczyzny. Historia Polski, którą znamy, której naucza się w szkole, skupia się na osiągnięciach i dokonaniach mężczyzn. Wymieniamy więc początek HIS na HER, który oznacza „jej”. Herstoria mówi o kobietach i przywraca pamięć o nich. Oznacza nie tylko badanie biografii kobiet, ale też aktywne przypominanie o ich dorobku i upowszechnianie wiedzy na ich temat.

Pani również udowadnia, że kobiety potrafią...
Oczywiście, że potrafią! Tym bardziej, że często na swojej drodze muszą pokonać dużo więcej trudności i napotykają dużo więcej przeszkód niż mężczyźni. Nie dość, że potrafią, to jeszcze radzą sobie z podwójnymi oczekiwaniami społecznymi: robią karierę, często łącząc ją z prowadzeniem domu i troską o rodzinę.

Mimo że to mężczyźni wiedli prym na wojnach, w nauce czy sztuce, pani bohaterki przeczą stereotypom mówiącym, że rolą niewiasty jest jedynie siedzenie w zaciszu czterech ścian i troska o domowe ognisko.
Niektóre z nich nie założyły rodziny, nie miały dzieci. Trudno po latach powiedzieć, czy była to decyzja świadoma, czy nie. W niektórych przypadkach wiemy, że wybrały drogę kariery lub z przyczyn osobistych nie chciały mieć potomstwa. Do tych postaci należy na przykład Maria Orwid, która nie zdecydowała się na macierzyństwo ze względu na trudne doświadczenia drugiej wojny światowej. Była obecna przy wywózce młodszego kuzyna Ludwiczka z przemyskiego getta i to nią wstrząsnęło na tyle, że postanowiła nigdy nie mieć własnych dzieci, żeby nie musieć się mierzyć z podobną stratą. Także Wisława Szymborska nie zdecydowała się na dzieci, co wielokrotnie komentowano publicznie. Jednak wśród moich bohaterek były też kobiety, które oprócz odniesienia sukcesu zawodowego stworzyły też szczęśliwy dom. Do takich należała Helena Husarska, która dziś wspominana jest przez swoją rodzinę z ogromną czułością. Stworzyła także niezwykły ogród, który był schronieniem dla zwierząt. W książce znajdziemy i takie, i takie postaci, bo przecież kobiety dokonywały przez wieki różnych wyborów.

Szczególnie ujęła mnie Janina Ipohorska. Pełniła funkcję wiceredaktorki naczelnej „Przekroju”. Jeden z autorów tygodnika, Aleksander Ziemny, nazywa ją genialną, Stefan Kisielewski wspomina jako bardzo byczą niewiastę, a Barbara Hoff mówi o niej: „Dziko inteligentna, z poczuciem humoru”. A jednak niełatwo znaleźć jej nazwisko na stronach czasopisma. Robiła to, co kochała, ale nie dbała o rozgłos.
Powiem więcej - nazwisko Janiny Ipohorskiej po raz pierwszy pojawiło się na łamach „Przekroju” dopiero po jej śmierci i było hołdem dziennikarzy dla koleżanki, która już od wielu lat nie przychodziła do redakcji. Nie z własnego wyboru, tylko z przyczyn politycznych. Ipohorska wykorzystywała różne pseudonimy. Najbardziej znany to Jan Kamyczek.

Bardzo często dostaję od czytelników wiadomości o treści: Jan Kamyczek był kobietą! Szok! Cieszę, że udało się ją przypomnieć, a mam nadzieję, że to dopiero początek.

Przygotowujemy razem z Muzeum HERstorii Sztuki wystawę czasową w Pałacu Krzysztofory pt. „Widok na Krakowianki”. Na jeden kwartał do wystawy stałej „Kraków od początku bez końca” dodamy postaci kobiet. Cieszę się, że w Krakowie pojawiają się instytucje i organizacje, którym zależy, aby te - jak pisze Anna Kowalczyk - zapomnianą połowę dziejów przypominać i Muzeum Krakowa należy do takich organizacji. Udało nam się zgromadzić kilka eksponatów z prywatnych zbiorów. To m.in. ceramika Heleny Husarskiej czy malarstwo Janiny Ipohorskiej. Wystawa będzie czynna od 10 lipca do połowy września. Zapraszam.

Ipohorska to nie jedyna bohaterka pani książki, która ukrywała się pod męską tożsamością.
Tak. Mamy też legendarną Nawojkę, a także Zofię Stryjeńską, która napotykając trudności w Krakowie, w którym mężczyźni zarządzający Akademią Sztuk Pięknych nie dopuszczali kobiet do studiowania, założyła ubranie swojego młodszego brata Tadeusza i używając jego nazwiska - Tadeusz von Grzymała - wyjechała na studia za granicę, udając mężczyznę. To trik stary jak świat i przez kobiety wielokrotnie wykorzystywany.

Niezwykłą kobietą była również Maria Orwid, lekarka psychiatrka pochodzenia żydowskiego i polskiego, pionierka terapii rodzin w Polsce, twórczyni pierwszej w Polsce Kliniki Psychiatrii Dzieci i Młodzieży. To kolejna postać, która w niekonwencjonalny sposób porusza się w obrębie ram wytyczonych jej przez życie.
Była krakowianką z wyboru, którą pod Wawel rzucił los powojenny. Maria Orwid pochodziła z Przemyśla, z zasymilowanej żydowskiej rodziny. W Holokauście straciła niemal wszystkich najbliższych z wyjątkiem matki. Po wojnie jej matka razem z nowym mężem i Marią przenieśli się do Krakowa. Tutaj zaczęła się edukacja mojej bohaterki i jej życie zawodowe.

To Stanisław Lem, syn przyjaciół rodziny, zasugerował, żeby Maria zajęła się medycyną, a najlepiej psychiatrią. Ona sama była pogubioną nastolatką, po strasznych przejściach w getcie w Przemyślu, a także później, kiedy ukrywała się po aryjskiej stronie we Lwowie.

Psychiatria i środowisko psychiatryczne Krakowa pomogło jej przepracować tę traumę, co pozwoliło Marii Orwid na pracę z osobami o podobnych przeżyciach. Z inspiracji swojego przyjaciela i mentora Antoniego Kępińskiego, legendarnego krakowskiego psychiatry, zajęła się badaniami „oświęcimiaków”. Po wojnie w Krakowie było mnóstwo osób, które miały za sobą doświadczenie obozu koncentracyjnego. To były rzesze ludzi. Maria Orwid razem z grupą psychiatrów, którzy także mieli wojenne, trudne przeżycia, zaczęła rozmawiać z byłymi więźniami i po kilku latach badań sformułowała pewne wnioski, które doprowadziły ją do stwierdzenia, że osoby, które przeżyły obóz, borykają się z podobnymi trudnościami. Opisała je jako zespół objawów, który dzisiaj znamy pod nazwą: zespół stresu pourazowego (PTSD).

Niestety odkrycie, którego dokonała na przełomie lat 50. i 60. XX wieku, nigdy nie zostało opisane w prasie zagranicznej. Amerykanie ten syndrom „odkryli” dwie dekady później.

Kiedy Polska przeszła przez transformację, Maria Orwid zaczęła też prowadzić terapię dla ocalałych z Holokaustu. Angażowała się także w działalność różnych organizacji żydowskich. Była przy założeniu Centrum Społeczności Żydowskiej w Krakowie JCC Krakow. I chociaż nie była religijną osobą, chciała, by pochowano ją na cmentarzu żydowskim na Miodowej w Krakowie. Chciała w ten sposób zaakcentować swoje przywiązanie do żydowskich korzeni. Mówiła, że chce być tam pochowana w imieniu tych Żydów, którzy życzyliby sobie tego ze względów religijnych, ale nie było im to dane.

Były niezwykłe, pochodziły z różnych czasów i warstw społecznych. Każda miała ogromną siłę życiową, która pozwalała jej dokonywać rzeczy wielkich. W książce opisuje pani Wisławę Szymborską czy Zofię Stryjeńską, ale pojawiają się także Anna Pawlak-Suchowiak czy Helena Husarska, które choć zasłużone, dziś zostały zapomniane. Dlaczego tak mało o nich wiemy?
Zarówno w przypadku Pawlak-Suchowiak jak i Husarskiej na scenie pojawia się mąż, który sprawiał, że one były postrzegane jako połowa duetu, lub wręcz pozostawały w cieniu partnera. Helena Husarska ze swoim mężem dzieliła zarówno życie prywatne, jak i zawodowe. Husarscy wszystko robili razem, nawet ich prace są podpisane splecionymi literami HR, czyli Helena i Roman. Tych liter nie da się rozdzielić, tak samo jak nie da się rozdzielić ich wkładu we wspólną twórczość. Byli rzeźbiarzami, zajmowali się też pracami ceramicznymi. Opracowali metodę zwaną piropikturą. Ich prace możemy oglądać m.in. na gmachu krakowskiego Klubu Sportowego Korona.

Podjęłam próbę, żeby Helenę oddzielić od Romana i popatrzeć na nią jako na oddzielną osobę, a nie część duetu. Nie było to łatwe, ale myślę, że udało się zwrócić uwagę na pewne przedmioty, które robiła tylko Helena.

Z kolei w małżeństwie Suchowiaków to Jan, mąż Anny, projektantki nowohuckich neonów, był starszy, doświadczony, bardziej rozpoznawalny. Kiedy ona zaczynała pracę twórczą, nie miała jeszcze uprawnień państwowych. Praktyczne względy zadecydowały więc o tym, że to on kontaktował się z biurami, zanosił projekty i owoce ich wspólnej pracy. Kiedy po latach Anna Pawlak-Suchowiak patrzyła na swoją twórczość plastyczną, wskazywała, że to był tylko epizod młodości. A szkoda, ponieważ jej neony były absolutnie kultowe, nazywane przez projektantkę biżuterią budynku. Dzięki niej w tamtych latach Kraków był tą biżuterią obwieszony.

Anna była dowcipna, kreatywna. Stworzyła wizerunek bardzo wielu lokali nowohuckich, sklepów, miejsc, które na zawsze zapisały się w pamięci mieszkańców Nowej Huty.

Dzisiaj mało kto wie, że zdobiące je przed laty neony wykonała młodziutka projektantka, która później zrobiła karierę naukową na Akademii Wychowania Fizycznego. Wyszła drugi raz za mąż i pięła się po szczeblach kariery, pełniła wysokie funkcje w świecie akademickim, nosząc już inne nazwisko - Druzgała.

Opisała pani kilkanaście kobiet. Która zaimponowała pani szczególnie? Z którą chciałaby się pani spotkać i porozmawiać?
Chciałabym się spotkać z każdą z nich. Zwłaszcza, że niektórych z nich nikt nigdy nie zapytał: dlaczego to zrobiłaś, jak to było, jak wyglądało? Do nich mam największą sympatię, ponieważ mam poczucie, że dzięki tej książce nie zostaną zapomniane, gdy zatrą się rodzinne wspomnienia. Do takich osób należy wymieniona już Anna Pawlak-Suchowiak, ale także Leona Kowalska, nazywana przez swoją rodzinę Zosią, która została odznaczona medalem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata. To postać, której historię próbowałam odtwarzać razem z jej córką, Krystyną, ponieważ każda z nas miała tylko wycinek jej losów i próbowałyśmy złożyć to w całość. Zofia (Leona) przez prawie dwa lata podczas wojny ukrywała w piwnicy dziesięcioro Żydów, wychowując małe dziecko. Bała się również o swojego męża, który był w AK i schował w piwnicy również amunicję, której Armia Krajowa nie miała gdzie przechować.

Dla Leony mieszkanie w takim domu było jak siedzenie na tykającej bombie zegarowej. Ta kobieta musiała mieć nerwy ze stali, skoro to zniosła.

A jednak w Fabryce Schindlera upamiętniony został tylko jej mąż. W Muzeum Krakowa nazwisko Leony się nie pojawia. Mam nadzieję, że wkrótce się to zmieni.

Jakie było pani największe zaskoczenie w trakcie szukania śladów bohaterek?
Nieustająco zaskakuje mnie to, że kobiety, które dokonały czegoś przełomowego, wyjątkowego, nadal się nie doczekały upamiętnienia, czy choćby odnotowania. Szczególnie szokująca była dla mnie sytuacja związana z pierwszymi studentkami Uniwersytetu Jagiellońskiego. Przedstawienie ich historii nie było łatwe, ponieważ nie ma gdzie szukać o nich informacji. Dwie z nich nie doczekały się potomków, więc nie ma żadnej rodziny, która mogłaby o nich opowiedzieć.

Wielkim zaskoczeniem było dla mnie, że pierwsze studentki na ziemiach polskich są w Krakowie kompletnie nie upamiętnione.

Kilka lat temu spotkałam się też z odmową ze strony Uniwersytetu Jagiellońskiego, kiedy prosiłam o pomoc przy odnowieniu grobu jednej z nich. W tej chwili Muzeum Uniwersytetu Jagiellońskiego w Collegium Maius przygotowuje wystawę o pierwszych studentkach z okazji przypadającej w tym roku 130. rocznicy ich obecności na uczelni.

Przedstawione biografie przekonują, że kobiecość to niekoniecznie podkręcone rzęsy, szpilki i zwiewna sukienka. Jakie cechy charakteru najbardziej ceni pani u swoich bohaterek?
Najbardziej cenię w nich wolność, nawet jeżeli formalnie jej nie miały, ponieważ nie dawało im wolności obowiązujące wówczas prawo, obyczaje, albo rodzina czy mężowie.

One się wyłamywały z konwenansów i robiły rzeczy, których nikt wcześniej nie robił. Wolność to coś, co mi zawsze najbardziej imponowało.

Współczesne kobiety mają nieskończenie więcej wolności niż te żyjące przed laty, a wielokrotnie tego nie doceniają. Kobiety w XXI wieku mają wolność wyboru kariery, poziomu wykształcenia, drogi zawodowej. Mogą wybrać partnera życiowego, mogą próbować kształtować swój los. Dla moich bohaterek to był wielki wyczyn.

Wisława Szymborska napisała: „Mężczyzna miał poglądy - kobieta tylko widzimisię, odpowiednikiem jego silnej woli był jej babski upór, a jego przezorności - jej wyrachowanie, a w sytuacjach, w których mężczyznę zwano taktykiem, kobieta pozostawała intrygantką”. Czy zgadza się pani z takim postrzeganiem kobiet?
Jest jedna postać kontrowersyjna w mojej książce, której obecność i charakter musiałam sama w sobie przewalczyć. Podwójne standardy dotyczące kobiet i mężczyzn to zjawisko, które nadal występuje w społeczeństwie. I nie dotyczy tylko mężczyzn. Kobiety postępują podobnie. Mam na myśli Helenę Rubinstein. Pierwszy raz zetknęłam się z tą postacią w 2022 roku, kiedy Żydowskie Muzeum Galicja w Krakowie otwierało wystawę czasową na temat Heleny. Przygotowywałam się, żeby pracować tam jako przewodniczka. Ludzie na całym świecie podziwiali Rubinstein za przedsiębiorczość, kreatywność i piękno. Mnie wydawała się odpychająca, niesympatyczna i wredna. Dopiero po wielu rozmowach, które odbyłam z osobami badającymi biografię Heleny Rubinstein, z Kingą Banasik i Edytą Gawron, uświadomiłam sobie, że Helena była kobietą na kierowniczym stanowisku, na szczycie wielkiej korporacji w czasach, kiedy kobiety takich rzeczy nie robiły.

Ludzie ją oceniali w taki, a nie inny sposób ze względu na to, że w ich oczach była kobietą, która zaplątała się nie na swoje miejsce.

Zajmując się jej biografią zmiękłam i zaczęłam mieć dla niej dużo więcej wyrozumiałości.

Przebijały szklane sufity. Do jakich zachowań mogą nas zainspirować pani bohaterki?
Pisanie tej książki było dla mnie wyzwaniem na wielu poziomach. To mój debiut literacki. Pisząc, zmagałam się z tak zwanym syndromem oszustki, który polega na przeświadczeniu, że nie zasługuje się na to, co się dobrego przytrafia. Występuje on znacznie częściej u kobiet, niż u mężczyzn. Dlatego kobiety rzadziej sięgają po coś, co mogłoby im się należeć. Przyglądając się biografiom moich bohaterek, zastanawiałam się niejednokrotnie, czy one też miały poczucie, że są gdzieś na kredyt, że znalazły się w sytuacji, w której ich umiejętności i dorobek był doceniany, a one same czuły, że nie są na swoim miejscu, że oszukują wszystkich i za chwilę ktoś się zorientuje. Kiedy moja praca nad książką dobiegała końca, martwiłam się, co z tego będzie, czy ktoś ją weźmie do ręki, czy będzie się dobrze czytać. Myślałam wtedy o moich bohaterkach: one to dopiero były „nie na miejscu”.

One nie przebijały szklanych sufitów, przed nimi były zamknięte drzwi. Dotąd się dobijały, aż ktoś je uchylił, a wtedy wsadzały stopę i szły po swoje.

Często się zastanawiałam, jak musiały się czuć. Jak bardzo nie na miejscu musiała się czuć na przykład Maria Orwid, która pisała, że w klinice było oczekiwane, aby w awansie zawodowym była troszkę w tyle za swoimi kolegami rówieśnikami. Jak się musiały czuć pierwsze studentki, którym cały czas wmawiano, że mają za małe mózgi, że hormony je zalewają, więc nie potrafią nic zapamiętać, pokojarzyć. Wiedziały, że wszyscy na nie patrzą i tylko czekają, żeby się potknęły. A one szły jak walec przez uczelnię i skończyły studia. Wszystkie moje bohaterki były dla mnie inspiracją i przekonały mnie, że kobiety powinny iść przed siebie i nie rezygnować z żadnych możliwości, które się przed nimi pojawiają.

Jolanta Tęcza-Ćwierz

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.