Andrzej Muszyński: W Polsce jest ciasno od polskich punktów widzenia
Nie czuję się nawet rozczarowany tym, że literatura staje się coraz większą niszą, co jest faktem. Czuję się zawiedziony tym, że słabnie literatura, która nie chce się przypodobać. A to była jej siła, powinność: prowokować, występować w roli adwokata diabła. To zanika - mówi Andrzej Muszyński, pisarz, reportażysta, podróżnik i poeta, autor m.in. „Domu ojców” i „Koncertiny”
Co ci dał powrót do togi radcowskiej i kancelaria?
Ocalenie. Niezależność od wydawców, wolność. Dziś mogę odmówić, odetchnąć, odsunąć się, kiedy tego potrzebuję. A aktualnie potrzebuję.
Trzeba czasami się wycofać?
Tak, zwłaszcza że nie jestem typem autora, który pracuje metodycznie, regularnie. Bywa, że autentyczna chęć do tego zbiera się we mnie tygodniami, miesiącami. Do twórczości, w ogóle do aktywności trzeba nadwyżki czystej energii. Jeśli jej brak, to nawet kiedy pisze się o rzeczach doniosłych, trudno zasilić nią tekst, a później zarazić nim czytelnika. Kiedy nie masz w życiu alternatywy, a pisanie jest zawodem, książki powstają czasem na deficycie, braku. To czuć.
A kiedy już masz w sobie tę czystą energię, to co cię wyzwala i aktywuje; złość, niezgoda?
Żaden z moich tekstów nie zrodził się z niezgody czy złości. Nie mam przekonania, że są to dobre podwaliny dla utworów. Złość jest dobrym katalizatorem do formułowania postulatów, działań aktywistycznych, ale nie sądzę, by był to dobry punkt wyjścia do pisarstwa.
To po co pojechałeś na granicę polsko-białoruską?
Z pewnego entuzjazmu, tak. Wierzę, że warunkiem koniecznym jest entuzjazm, czyli taki stan ogólnej gotowości czy zaangażowania, który towarzyszył mi choćby, kiedy powstawała książka „Dom ojców”. I entuzjazm, paradoksalnie, też mną kierował, kiedy pisałem książkę o tak trudnym temacie jak migracja. Motorem była moja pasja do Syrii, los Syryjczyków, a potem energia płynąca z przyjaźni z ludźmi - syryjskim rodzeństwem, które poznałem pod białoruskim lasem przez zupełny przypadek. Nie byłbym w stanie sobie wcześniej wymyślić, że spotkam tam kogoś, kto stanie się współtwórcą mojej książki.
Mówisz o Sarwat Matuk, której rysunki i wiersze są częścią książki „Koncertina”.
Tak. Ale na twoje pytanie: „po co?”, mógłbym też odpowiedzieć, że też po to, żeby zamknąć pewien etap w moim życiu. Od ponad pięciu lat wręcz obsesyjnie śledzę wydarzenia w Syrii, kryzys uchodźczy, który tak mocno się nasilił po 2016 roku. Przez wiele lat próbowałem do Syrii pojechać, ale się nie udawało. Pomyślałem, że skoro ja nie mogę być tam, a Syryjczycy pojawili się niemal pod moim domem, powinienem się ruszyć pod Białystok. Zobaczyć ich i porozmawiać, podać dłoń. Tyle.
Jak blisko trzeba podejść, by zobaczyć rzeczy, jakimi są naprawdę?
Jak najbliżej. Tak mi się wydaje. Mam wrażenie, że w obecnej rzeczywistości z roku na rok oddalamy się od prawdy. Nie chcemy jej, boimy się jej. Ludzie chętniej przyjmują pożądane przez własne bańki pozy, są wierni ich narracjom. Pragniemy się przypodobać grupie, która jest nam bliska i nas chroni. Prawda, która nie mieści się w tych kategoriach, jest w odwrocie. Stała się niszą w świecie pełnym manipulacji, konformizmu i matactwa. Znajomy filmowiec przesłał mi ostatnio film z YouTube, na którym aktor Keanu Reeves, główny bohater „Matrixa”, opowiada o tym filmie młodym ludziom. Próbuje im tłumaczyć, czym był ten film: próbą odróżnienia prawdy od iluzji. Nagle jedna z dziewczyn rzuca zdziwiona: „Po co wam to?”. Prawda nie ma dla niej żadnego znaczenia. Ostatecznie, jak podejrzewam, jej brak, szczególnie w etyce, prowadzi do katastrofy. Tak więc zbliżyć się do historii migrantów, uchodźców, oznaczało dla mnie zrzucić wszystkie maski, znane i zasłyszane narracje i nie udawać kogoś innego. I to było jedyne założenie, od początku. Myślę, że dziś przez to niezwykle istotny jest język opisu, choćby subiektywny, byle nie zamieniał się uparcie w postulat, apel, propagandę. To plaga, która dewastuje debatę publiczną i język, naszą rzeczywistość. Próbowałem zbuntować się przeciw temu w „Koncertinie”. Prawda jest zwykle niewygodna.
Ale wtedy trzeba odsłonić także siebie.
Dokładnie. I zadać sobie pytanie, co ja w ogóle w tej opowieści robię. Kiedy byłem już w Białymstoku, gdzie poznałem Sarwat i jej brata Talala, sytuacja wydała mi się absurdalna. Mogliśmy się przecież równie dobrze spotkać w kawiarni w Berlinie albo w Damaszku, przy kawie, jak młodzi ludzie o podobnych pasjach, a nie w ośrodku dla uchodźców. To było upokarzające. Sarwat używała słowa „surrealistyczne”. Czuliśmy się w trójkę niczym marionetki w teatrze bez reżysera. Od samego początku wspólnej pracy czuliśmy, że będzie to opowieść o spotkaniu. A kiedy opowiadasz o spotkaniu ludzi, trzeba się odsłonić, bo inaczej opowieść staje się niewiarygodna, przypomina wiele postów na facebooku. A to mnie nie interesuje.
Użyłeś słowa „upokarzające”, bo spotkanie w momencie zero było bardzo nierówne?
Tak jak wszystkie, których doświadczyłem w kontekście migracji. To jest relacja, w której występują: potrzebujący - pomagający, ofiary - ocalający. Trudna i niewygodna, jeśli trwa długo i nie ewoluuje. Przyjaźń zakłada partnerstwo, szczerość, otwartość na rozmowy, w których nie ucieka się od trudnych wątków. W naszym przypadku udało się bardzo szybko znieść tę barierę, jesteśmy jako twórcy ulepieni z tej samej gliny.
Jaka to glina?
Mamy podobne pasje, spojrzenie na powinności sztuki. Stronimy od form zaangażowanych, które niszczą sztukę. Wszystko to sprawiło, że między nami nie było tej wyrwy naznaczonej geografią i polityką, a nasza znajomość trwa do dzisiaj. Kiedy piszesz książki, które są blisko życia, jak moje, to stawiasz ostatnią kropkę, a historia toczy się dalej. Dziś śmiało mógłbym napisać drugą część „Domu ojców”, albo kontynuację „Koncertiny”. Z Sarwat i Talalem utrzymujemy bliskie kontakty. Po roku odnalazłem ich paszporty, które błądziły po rozmaitych placówkach. Mam je u siebie, niedawno Sarwat była w Jordanii, gdzie po dwóch latach rozłąki mogła wreszcie spotkać się z mamą. W październiku okazało się, że Sarwat podobnie jak ja jest na czarnej liście rządu syryjskiego, co oznacza, że nie może wrócić do swojego kraju. Dużo punktów stycznych.
Szukałeś analogii pomiędzy waszymi losami?
Oczywiście. O tym jest to opowieść. Próbą dojścia do odpowiedzi na pytanie, jak to się stało, że spotkaliśmy się w ośrodku dla uchodźców. Chłopak z polskiej wsi i rodzeństwo z majętnego domu w Damaszku. Co tu się podziało? Nie szukałem analogii dla konstrukcji tekstu, móc nasycić nimi nasze biografie. Z uporem wracam do pilnej kwestii prawdy. Pisał o niej wiele choćby Tischner: szukać jej, to opukiwać rzeczywistość ze wszystkich stron, wytrwale. W tym przypadku oznaczało to spojrzeć na tę sytuację z różnych perspektyw, rozpiąć ją w skali czasu i przestrzeni. Nie ufać wyłącznie teraźniejszości, jej presjom. Wtłoczeni w rzeczywistość mediów społecznościowych tracimy konteksty. I rola nas, autorów, według mnie jest taka, by szczególnie teraz się temu sprzeciwiać.
Zatem by zobaczyć tę prawdę, trzeba było od tej granicy się oddalić?
Nie inaczej. To nie było miejsce, gdzie dało się rozmawiać i dociekać sedna. Wiało tam grozą. Tak zaczęła się wędrówka w czasie do naszego dzieciństwa, by przyjrzeć się, jak kształtowały się nasze losy i ki diabeł doprowadził nas do ośrodka dla uchodźców w Białymstoku. W książce znanego antropologa wyczytałem ciekawe zdanie o kulturze Arabów: „dla Arabów historia to biografia”. To naznaczyło ten tekst.
W książce pada zdanie, że czasem obcy staje się świat, który znamy z dzieciństwa. Ale też Sarwat i Talal musieli się odnaleźć w nowym świecie. Po bolesnej utracie dzieciństwa czekała ich wcale nie łatwiejsza dorosłość.
Wszyscy tracimy dzieciństwo. Część z nas się z tym godzi, inni nie i żyją jakby wciąż w czasie przeszłym. Ja chyba się już od tego uwolniłem. Zwłaszcza że czułem, że mnie to nie buduje. W przypadku Sarwat i Talala to przejście odbyło się w sposób drastyczny. Talal stracił dzieciństwo kiedy zaczęła się wojna. Chodząc po ulicy, widział ludzkie ciała. Miał dwanaście lat. To ten magiczny czas późnego dzieciństwa, kiedy jesteś już na tyle dojrzały, by rozumieć rzeczywistość i ją utrwalać w pamięci, ale jednocześnie masz jeszcze w sobie wiele otwartości, czystości dziecka. Nie mogę do dziś zapomnieć, jak siedzieliśmy z Sarwat na cudownym kempingu w starych górach belgijskich, które wyglądają jak z obrazu Kaspara Friedricha, i patrzyliśmy, jak ten chłopak bawi się w rzece jak dziecko. Pomyślałem wtedy, że właśnie nadrabia to, co stracił. Pytałaś mnie kilka razy, jak się zbliżyć do ludzi i prawdy. Tak właśnie, po ludzku: być, towarzyszyć, rozmawiać. Nie ukrywać tej relacji przed czytelnikiem.
Zaczynasz od granicy, tej fizycznej, ale to także książka, która mówi o granicach kulturowych, językowych; tych, które mamy w głowie.
Tak, to też historia o oswajaniu obcej kultury, przybyszów. To jest skandal, że wciąż trzeba to robić, i to coraz intensywniej, bo świat zdominowała polityka wrogości. Sam zadałem sobie pytanie, czy naprawdę w XXI wieku, po tym wszystkim, czego nasza cywilizacja doświadczyła, trzeba wciąż ludziom opowiadać o tym, że człowiek z nieco ciemniejszą skórą to też człowiek i należy mu się szacunek? Niestety, współczesność dowodzi, że to stała misja. Homo sapiens to chciwy, brutalny, kłamliwy gatunek. Po drugie, moim osobistym odkryciem było to, że bariery międzykulturowe niekoniecznie tworzą wielkie kwantyfikatory jak religia. W naszym przypadku była to suma nieuchwytnych zjawisk, nieco inne znaczenie słowa, gestu. To jest twój wybór: poddać się polityce wrogości, ufać tym wszystkim hochsztaplerom internetowym, którzy pod pozorem Realpolitik sprzedają ludziom nienawiść, albo próbować z tym walczyć. Ale walczyć to znaczy też, w mojej opinii, zachować rzetelność, wierność faktom, nie malować fałszywie rzeczywistości, na przykład wypierając, że z niekontrolowaną migracją wiążą się liczne, poważne zagrożenia. Czasem nieodwracalne zmiany.
Powiedziałeś, że obsesyjnie interesowałeś się Syrią, dlaczego tamten kierunek?
Wydaje nam się czasem, że nasze wybory są racjonalne. Tymczasem los majta nas od przypadku do przypadku. Otóż znałem wojnę z opowieści moich dziadków, starszych osób z mojej rodzinnej wsi. Przeszłość ma to do siebie, że szybko staje się strefą na pograniczu fikcji. Łatwo nią manipulować. W 2011 roku, kiedy zaczęliśmy mieć dostęp do telefonów komórkowych z funkcją nagrywania, wojna w Syrii wdarła się przez YouTube do mojego spokojnego świata. Mogłem ją oglądać z swojego drewnianego domu niemal na żywo. To było wtedy nie do pojęcia. Realna wojna, tak blisko. Kiedy widzisz, że idą na nią chłopcy, którzy dwa dni wcześniej grali na play-station, doznajesz szoku. Idą w białych adidasach i dresach, tyle że założyli na nie kamizelki kuloodporne, a w dłonie chwycili kałachy. Widzę to i nie mogę oczu oderwać. Nie byłem w stanie się od tego uwolnić. Jako dziennikarz byłem świadkiem Arabskiej Wiosny Ludów, byłem korespondentem gazety podczas rewolucji w Tunezji. Śledziłem więc, jak ta wielka cywilizacyjna zmiana się potoczy. Na mapie pojawiła się ta straszliwa narośl, ISIS, kalifat w XXI wieku. Dziś widzę, że to zwiastowało obecny dramat, świt nowego średniowiecza. Na to trzeba nałożyć wątek osobisty, o którym opowiadam, sam byłem w ruinie. Desperacko szukałem solidarności z czymś, co było mi podobne. Nie wszystko jesteśmy w stanie w życiu uzasadnić racjonalnością.
Wyjazd Sarwat i Talala z kraju dzieciństwa był ich decyzją, spakowali się i wyszli z domu nocą, nie żegnając się rodziną. Jak odnaleźli się w Europie?
To rodzeństwo, które bardzo się od siebie różni. Talal przyjął taktykę ocalenia. Skoro jego kraj mu nic nie dał, i doprowadził go do ruiny, to robi wszystko, by zbudować się w Europie. Zasuwa, uczy się języka, studiuje na uczelni publicznej wzornictwo przemysłowe, pracuje we włoskiej knajpie, jeździ na narty do Francji z nowymi kumplami. Kiedy byliśmy ostatnio razem w górach, zapytałem go, czy ten napęd mu pasuje. Odparł, że nie może teraz zbyt dużo myśleć, trzeba działać. Peryferia świata, które nie przynależą do bogatych krajów północy, mają kompleks Europy Zachodniej, i Talal taki kompleks miał. Chce dziś coś udowodnić. Sarwat natomiast jest osobą, dla której ważny jest dobry smak. Widok z okna, zapach, kuchnia, coś, co składa się na jakość życia. Zdaję sobie sprawę, że dla niektórych to rzeczy nieistotne, ale dla wielu, jak dla mnie, determinują życiowe wybory, więc zderzenie ze światem Niderlandów nie mogło być dla niej łatwe. Sarwat powiedziała mi, że gdyby nie wojna, nigdy by z Syrii nie wyjechała. Było tam ma wszystko, co kocha: zróżnicowany krajobraz, ciepłe morze, lasy, zjawiskowa pustynia, starożytne zabytki, tętniące życiem miasta, życie ulicy do późnego wieczora. Tęskni za tym.
Jest taka znamienna scena w twojej książce, kiedy Sarwat zastanawia się, czy przemawiać w Parlamencie Europejskim jako uchodźczyni. Waha się, bo wówczas zaczęłoby ją to definiować. W końcu zabiera głos. Myślałeś o tym, że pisząc tę książkę, przywracasz bezimiennej imigranckiej fali imiona.
Heh, sam ją na to namówiłem. A kiedy wyszliśmy z Parlamentu, zapytała mnie, czy sam zgodziłbym się na takie wystąpienie. Oczywiście, że nie, odparłem. Parsknęła śmiechem. Na szczęście Damasceńczycy mają świetne poczucie humoru. Cóż, to chyba uczciwa książka. Zważ, że od trzech lat żyjemy debatą o kryzysie migracyjnym, a w zasadzie w naszej literaturze uchodźca, uchodźczyni się nie pojawili. No więc co jest nie tak? Przed czym to strach? Próbowałem oddać im głos, na ile to możliwe. Sarwat miała swobodę wyboru formy. Wybrała ilustracje i formę liryczną, co było dla niej naturalnym odruchem. W ten sam sposób zapisywała wspomnienia w swoim dzienniku z pogranicza. Pokazać tę historię w różnej optyce. Bańki operują w jednej skali. Lewica częściej w skali mikro. To narracja o jednostce, której należy się empatia i szacunek, prawica w zasadzie wyłącznie w skali makro: skali idei, polityki, tendencji. Obie przez to wypierają rzeczywistość, która nie pasuje do założeń. Starałem się więc pokazać żywych ludzi w mikronarracji, ale w szerokiej skali czasu i przestrzeni. Nie poddać się lamentowi, którego zresztą rodzeństwo też nie znosi. Nie cierpią, jak się nad nimi użala; pewnie stąd też taki styl opowieści.
Po tej książce postanowiłeś na jakiś czas przestać pisać. Przeczytałam we fragmencie twojego tekstu, że coraz częściej masz ochotę chronić miejsca, niż je opisywać, wydawać czytelnikowi. Co się stało?
Ostatni rok był dla mnie przełomowy. Tekst, o którym mówisz, nazywa się „Wymazywanie” i napisałem go dla „Magazynu Outdoor” . Faktycznie można w nim przeczytać o tym, że coraz częściej zamiast opowiadać o miejscach, maskuję je. Opisując i podając współrzędne, wydaję miejsce razem z ludźmi anonimowemu odbiorcy. Człowiekowi, któremu coraz mniej ufam. Im dłużej piszę, tym większą mam w sobie tę potrzebę: chronić. Nie czuję się nawet rozczarowany tym, że literatura staje się coraz większą niszą, co jest faktem. Czuję się natomiast zawiedziony tym, że słabnie literatura, która nie chce się przypodobać. To była jej siła, powinność: prowokować, występować w roli adwokata diabła. To zanika. Całkiem niedawno wziąłem do ręki „Znak wodny” Brodskiego, esej prozą o Wenecji. To szczyt literackich możliwości człowieka. Tak sądzę. Pomyślałem odruchowo: Boże, jakie to jest dobre i piękne. Tylko ile egzemplarzy takiego utworu dziś by się sprzedało? Siedemset, tysiąc? Albo taki Canetti z jego spokojem i prawdomównością. Nie przebiłby się dziś. To są ogromne cywilizacyjne straty. No więc jaka jest granica samej niszy? Jeśli żyjemy w czasach niepokoju, to może warto w tym czasie sięgnąć po inne środki wyrazu? To teraz zamierzam. Potrzebuję poobserwować, w którą stronę to zmierza, i jaki jest sens inwestycji własnych emocji i czasu. Z wielką otwartością przyglądam się nowym tiktokowym formom wyrazu, ale oczekuję przy tym treści. A może to już świat zbudowany na zupełnie innym paradygmacie, bez treści? Chciałbym to przynajmniej wiedzieć.
Autor musi brać odpowiedzialność za opisany świat?
Tak to widzę. To chyba w porządku, co? Wokół migracji było dużo niezdrowej, chorej wręcz dyskusji, niemerytorycznej, zdominowanej przez prawicowy i lewicowy beton. Została ona przejęta przez język postulatu, to wymknęło się spod kontroli. Zabrakło języka opisu, wiernej opowieści. Kiedy pojawiałem się w ośrodku, miałem ochotę wziąć na głowę kamerkę go-pro i pokazać, jak wygląda tam codzienność ludzi. Tak, to byłoby najlepsze. Bez cięć, krzyku, żądań. Oglądałem wcześniej dziesiątki relacji z kryzysu migracyjnego i po prostu wyobrażałem sobie to kompletnie inaczej. Jestem idealistą, pragmatyzm nie wiedzie mnie przez życie. Czasem są przez to kłopoty, ale przynajmniej mam poczucie, że trzymam się pewnych zasad. Odpowiadając na pytanie: według mnie dziś brać odpowiedzialność za opisywany świat, to przyjąć postawę uważnego obserwatora. Kiedyś była to norma i łatwizna, dziś wyczyn. Oddalam się więc na chwilę w odruchu samoobrony. Wolność jest dla mnie warunkiem brzegowym.
Ale to wciąż boli.
Raczej dziwi. Autocenzura to plaga. To jest cienka linia. Kiedy zaczynasz bać się, co powie czytelnik bądź recenzent, to może pora dać sobie spokój. Autocenzura to klęska autora, twórcy. Dziś bezkompromisowa literatura mogłaby odegrać rolę szczególną, stanowić dla nas wentyl bezpieczeństwa. Tak jest w przypadku migracji. Widziałem osobiście, jak ogromną trudność miały osoby, którym dobro uchodźców leżało tak bardzo na sercu, by dostrzec fakty i obrazy niekoniecznie pasujące do obrazka. Rozumiem, to ludzkie. Ale można próbować inaczej. Starłem się opowiadać o trudnym temacie bez napięcia, tezy, posągowej miny. To też odruch obronny. Uśmiechnąć się czasem, puścić oko, jak w życiu. Zobaczyć w tym wszystkim trochę światła. To nie jest mroczna opowieść, na pewno! Tak, czasem mnie wkurza to, co dzieje się na rynku książki, ale odnajduję się w swoim świecie. Zostałem zaproszony do pięknego projektu filmowego o pokoleniu Z. Wracam do dużych przedsięwzięć podróżniczych. Dla mnie podróż jest jak twórczość. Będę starał się przy tej okazji opowiedzieć o paru ważnych sprawach, choćby o mało omawianych, a gigantycznych problemach demografii, które bywają źródłem innych wyzwań. To będą interdyscyplinarne, międzynarodowe pomysły. W Polsce jest ciasno od polskich punktów widzenia. Niedługo zdradzę szczegóły.