Andrzej Sikorowski i chrześcijańskie cwaniactwo

Czytaj dalej
Fot. Andrzej Banaś
Maria Mazurek

Andrzej Sikorowski i chrześcijańskie cwaniactwo

Maria Mazurek

Andrzej Sikorowski: zdaje mi się, że Boga nie ma, że jesteśmy pyłkiem we wszechświecie, a nasze życie nie ma wielkiego znaczenia. Ale święta, owszem, obchodzę. I to w bardzo tradycyjny sposób.

- Tak będzie pani sobie notować naszą rozmowę, długopisem?

- Jak Pan woli, włączę dyktafon.
- Niech pani pisze. Nawet sentyment mam do tego rodzaju pracy. Pani jest za młoda, żeby pamiętać Władysława Cybulskiego, krakowskiego krytyka filmowego. Wszystko ręcznie zapisywał, co ludzie z siebie wylewają. Słowo po słowie, w stosunku jeden do jednego. Mistrz stenografii to był. Jaki jest pani znak zodiaku?

- Baran. A Pana?
- Waga. O zodiakalnych Baranach dużo bym miał do powiedzenia; Maja, moja córka, też Baran. Uparta, konsekwentna, zawsze mająca swoje zdanie. Nawet jeśli, siłą mojego autorytetu, przyzna mi rację, swoje i tak wie. Barany są trudne. Muszą trafić na kogoś, kto je zrozumie, zaakceptuje.

- Córka Maja trafiła?
- Tak. Na Greka. Spotkali się jeszcze na studiach, w Grecji, na obozie dla dzieci z mieszanych małżeństw. Bo Maja jest półkrwi Greczynką, po żonie. Ojciec jej męża natomiast był Palestyńczykiem. No i cóż, musiało zaiskrzyć, skoro tyle lat, pomimo odległości i przymusowej rozłąki, przetrwali. Zięć po studiach medycznych przyjechał dla niej do Polski. Pracuje jako kardiolog. Ich córka, 3,5-letnia Róża, to dopiero mieszaniec. Grecko-polsko-palestyński.

- Ładne dziecko?
- Dziadkowie zawsze są bezkrytyczni w stosunku do swoich wnuków, a jak jeszcze wnuczka jest zapatrzona w dziadka... Niech pani oceni sama, zdjęcie na komórce pokażę.

- No... bardzo ładna.
- I zapowiada się, że będzie mówić kilkoma językami. Ja i Maja mówimy do niej po polsku, babcia po grecku, tata raz po grecku, raz po arabsku.

- Pan grecki też zna?
- Skoro tyle lat jestem z Greczynką... Raz mało brakowało, a wyprowadziłbym się do Grecji. Maja urodziła się w 1980 roku, krótko po tym wybuchł stan wojenny. Trochę się przeraziłem, straszyli nas interwencją radziecką, czołgami. Pojechałem więc do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych prosząc o zgodę na wyjazd. Żonie i Mai ją dali, a mnie też pan urzędnik wyjazd zaproponował, ale bez prawa powrotu. Wysłałem więc żonę i córkę, a po roku ściągnąłem je z powrotem, bo sytuacja trochę się u nas uspokoiła. Tylko, że pierwsze wypowiedziane przez Maję słowa wypadły na ten grecki czas. I tak się składa, że były to słowa wypowiadane po grecku.

- Pan nie myślał, żeby jednak wyemigrować?
- Proszę pani, ja piszę piosenki po polsku i śpiewam po polsku. Nie było sensu szukać guza w Grecji. Poza tym podejrzewałem, że sytuacja wkrótce się ustabilizuje. I ustabilizowała się. Z dzisiejszej perspektywy tamte lata to jakaś abstrakcja. Jak wspominam sobie z kolegami, że staliśmy w dwukilometrowej kolejce na stację benzynową i popychaliśmy co chwilę samochód (bo benzyny w baku było już tak mało, że szkoda było tracić ją na uruchamianie silnika), Maja patrzy na nas z niedowierzaniem. Ale ona, jak pani, jest z pokolenia, które nie pamięta kolejek i sklepowych półek, na których były tylko ocet i musztarda. Albo, że jeździliśmy na Zachód jak ubodzy krewni. Pamiętam, miałem dylemat, czy kupić sobie puszkę coli za półtora dolara, skoro na wyjazd dostałem 10.

Dlatego mogę ocenić i docenić, jak ogromny skok do przodu wykonaliśmy. I tym bardziej wkurza mnie w naszych rodakach ta ksenofobia, to, że mamy problem z przyjęciem kilku tysięcy uchodźców, argumentując, że zgwałcą nam żony i zniszczą kościoły. Zapominamy, że jeszcze nie tak dawno temu byliśmy niemal w tej samej sytuacji i jakoś nikt nas nie opluwał.

- Nie opluwał, ale patrzył chyba z wyższością?
- I na to sobie zasłużyliśmy. W latach 70. jeździłem na saksy do Szwecji. Starsi koledzy powiedzieli mi wtedy: Szwedzi zaczęli przypinać rowery dopiero, jak pojawili się tu Polacy.

- Co Pana jeszcze wkurza w Polsce?
- Martyrologia. Politycy zachowują się, jakby wojna się nie skończyła. Myślałem, że to przejdzie wraz ze zmianą ustroju, ale my wciąż w to brniemy, tylko bohaterowie się zmienili. Dziś mamy na przykład kult żołnierzy wyklętych. Z całym szacunkiem do nich, ja już nie mam ochoty budować kolejnych pomników, ciągle kogoś czcić, honory oddawać. Nie znoszę tej naszej ksenofobii i nietolerancji, szczególnie, że ona jest głoszona często pod sztandarem katolickim. Z jednej strony mówimy, że najwybitniejszym Polakiem wszech czasów był Jan Paweł II, a z drugiej - niewiele mamy wspólnego z chrześcijańską postawą miłości do bliźniego. Mam wrażenie, że ja, niewierzący, mam w sobie więcej tolerancji dla inności, niż ci, co powinni.

- Pan jest ateistą?
- Wychowałem się w typowo mieszczańskiej krakowskiej rodzinie, chodziłem na religię, przyjmowałem sakramenty. Aż zacząłem dorastać, zrobiłem się nieco bardziej krytyczny i przyszła refleksja, że to niekoniecznie jest tak, jak nam mówią. A już na pewno nie jest potrzebna żadna instytucjonalizacja wiary. To, co wyznaję, nazwałbym więc chrześcijańskim cwaniactwem.

- Czym, przepraszam?
- Chrześcijańskim cwaniactwem. Jeśli dwa tysiące lat temu ktoś wymyślił filozofię miłości do bliźniego, to ja za nim idę - czy miał na imię Jezus, czy Mieczysław. Jeśli kochał bliźnich tak bardzo, że był w stanie za to zginąć, to ja tę ideologię kupuję. Ale cała reszta - Kościół - mnie nie przekonuje. Mam jednak poczucie, że jeśli ja będę tę filozofię miłości do innych realizował - a się staram - to Bóg mnie rozliczy sprawiedliwie. I czapka z głowy przy Sądzie Ostatecznym, jeśli ten faktycznie nas czeka, mi nie spadnie. Stąd to „cwaniactwo”. Bardziej prawdopodobny wydaje mi się jednak scenariusz, o którym mówił Lem: że jesteśmy zaledwie pyłkiem we wszechświecie i nasze życie nie ma wielkiego znaczenia.

- Jezu, święta idą, a my zaraz zrobimy cały wywiad o tym, że Pan w Boga nie wierzy. Musimy zmienić temat.
- Na świąteczny?

- Na świąteczny najlepiej. Choć nie wiem, czy jako ateista Pan je obchodzi?
- Obchodzę, i to tradycyjnie. Bo Kościół, owszem, jest nośnikiem tradycji, ale tym nośnikiem jest też rodzina. Więc mamy: choinkę, kolację wigilijną, siano pod obrusem, opłatek, kolędy. Ta nasza polska wigilijna tradycja jest ewenementem w skali świata, więc Boże Narodzenie spędzamy zawsze tu, w Polsce, i jemy polskie potrawy. Grecy na święta jedzą indyka, jak Amerykanie. A ja uwielbiam zupę grzybową z łazankami (choć część mojej rodziny jest z opcji „barszcz z uszkami”, więc robimy obie zupy), karpia, te wszystkie pierogi z kapustą. Mamy aniołka, który rozdaje nam prezenty po wieczerzy. Absolutnie nie Mikołaja! Święty Mikołaj ma dla mnie rację bytu tylko 6 grudnia. To, że rozdaje prezenty w Boże Narodzenie to zwyczaj amerykański i radziecki, z czasów, jak Związek Radziecki miał jeszcze coś do powiedzenia w naszym kraju, choć Święty Mikołaj u nich oczywiście nie nazywa się Święty Mikołaj, a Dziadek Mróz.

- U mnie też chodzi aniołek, ale zostawia prezenty pod choinką w nocy.
- U nas nocami to chodzi Mikołaj. Ale 6 grudnia. - Co dom, to obyczaj.

- Tak nam się przez lata kultury wymieszały. Uwielbiam to.
- Żeby nie wymieszały się tak bardzo, że zaraz różnic już nie będzie.

- Boi się pani, że grozi nam utrata tożsamości?
- Nie tyle narodowej, co różnic między regionami. Dawniej było wiadomo, że jak Gwiazdor, to z Wielkopolski, a jak Dzieciątko, to ze Śląska. Wymiesza nam się to zaraz totalnie.

Jeśli ktoś nam miesza, to nie my sami, a handel, komercja. Mnie wkurza, że od początku listopada są już świąteczne wystroje witryn sklepowych. To osłabia magię tych właściwych dni. O, albo od pierwszego grudnia zapraszają mnie na spotkania, żebym kolędy śpiewał. Mój dom nie był domem specjalnie kościelnym, ale ojciec by nie pozwolił, żeby śpiewać kolędy przed wigilią. A tu - te wszystkie firmowe spotkania przedświąteczne (ambicja każdego pracodawcy), co gorsza - odwiedzane przez hierarchów kościelnych. I jakoś im nie przeszkadza, że cały grudzień kolędy się śpiewa. Zresztą, wszyscy teraz wydają płyty z kolędami.

- Pan akurat też wydał. Z córką.

No tak. Na swoje usprawiedliwienie mam, że to były takie cywilne pastorałki. Z moimi spostrzeżeniami dotyczącymi świąt, świata w ogóle. Poza tym, jak się z córką śpiewa... To jest tak, że ja zbliżam się do artystycznej emerytury. I póki Maja się nie usamodzielni w swoim śpiewaniu, próbuję jej pomóc. Piszę dla niej piosenki, bo wiem, co ona ma w głowie, jak myśli. Mówi mi czasem, że czuje, jakby śpiewała swoje myśli, nie moje.

- Pan otwarcie mówi, że jej pomaga. Czy nie boi się Pan oskarżeń...
- O nepotyzm? Nie. Dzieci z rodzin śpiewających zawsze przyciągają uwagę, ale nie czarujmy się: tzw. show-business szybko by nas z nepotycznych odruchów rozliczył. Publiczność jest krytyczna i na pewno nie będzie słuchać fałszującej córki czy wnuczki kogoś sławnego. Moja córka potrafi śpiewać. Nie wspierałbym jej, nie stał przy niej na scenie, gdybym czuł, że ma jakieś problemy, na przykład z intonacją.

- Talentu Pana córce nie odmawiam. Ale utalentowanych osób jest sporo, a wybijają się nieliczni.
- Maja zdaje sobie z tego sprawę i potrafi to docenić. Jasne, że dzięki mnie miała łatwiejszy start. Publiczność nie zapełni teatru Roma, żeby posłuchać debiutantki. Ale zapełni, żeby posłuchać Sikorowskiego i przy okazji jego córki. Ale ja, mam wrażenie, dałem jej coś więcej niż tę szansę. Przekazałem jej, że nie to jest najważniejsze.

- Co jest najważniejsze?
- Nasi bliscy. Ich zdrowie. Zbyt wiele w życiu naoglądałem się koleżanek i kolegów, którzy mają ściany w domu wytapetowane złotymi i platynowymi płytami i są nieszczęśliwi. Ja chcę, żeby Maja była przede wszystkim szczęśliwa, a dopiero w następnej kolejności, jeśli jej się uda - sławna. Wie pani, to jest przyjemne, jak tysiąc ludzi na stojąco bije ci brawo. To może być jak narkotyk. Ale trzeba mieć świadomość, że oni mogą przestać klaskać, i świat się nie zawali. Mogą przestać kupować twoje płyty, i świat się nie zawali. Mogą nie przychodzić na twoje koncerty, i świat się nie zawali.

Kiedyś kolega wydawał album ze zdjęciami różnych delikwentów. Każdy miał napisać, co jest jego największym marzeniem. Standardowe pytanie, na które nie ma szybkiej odpowiedzi. Ja odpowiedziałem, że moim jest umrzeć szybciej niż moi bliscy.

- A czuć, że umiera się, zostawiając twórczość, która może być nieśmiertelna?
- Osiecka mówiła: historia wszystkich wymaże. Byłem we Wszystkich Świętych na grobach. Na cmentarzu wojskowym, na Prandoty, leżą rodzice papieża. Jest podpisane: grób Wojtyłów i Kaczorowskich. Słyszę, jak jakieś dziecko pyta rodziców, kto to byli ci Kaczorowscy. A rodzice myślą chwilę i odpowiadają: „no, chyba jacyś krewni papieża”. Zresztą, ponoć w badaniach wyszło, że 80 proc. młodzieży już nie wie, kto to był Hitler.

- Ja kiedyś spotkałam Niemkę z Berlina, która nie rozumiała, o co chodziło z murem berlińskim.
- I dobrze. Można obruszać się na ignorancję, ale żyjemy tu i teraz. I uważam, że powinniśmy po prostu żyć tak, żeby sprawiało nam to radość. (Do kawiarni wchodzą kolejni już znajomi Sikorowskiego, on się z nimi wita, pozdrawia). Ja na przykład lubię to krakowskie mieszczańskie życie. Mieszkam na św. Tomasza, biorąc prysznic, patrzę na Planty. Wychodzę rano, kupuję obwarzanka i gazetę, idę do „Vis-a-Vis” (kolejna knajpa na Rynku) na kawę. Tam zawsze spotkam znajomych, zasiedzę się do 13, później z tymi znajomymi pójdę na obiad. Zawsze wydaje mi się, że jakby nie było mnie tu 20 lat, poszedłbym do „Vis -a-Vis” i w ciągu 20 minut dowiedział się, kto od tego czasu umarł, kto się ożenił, kto rozwiódł, kto do więzienia trafił ewentualnie. Prowincjonalne miasto. Moje ukochane.

- A przez kilkanaście lat mieszkał Pan w Rząsce pod Krakowem.
- Wyprowadziłem się wiedziony pędem „dom z ogrodem, wszyscy chcą mieć dom z ogrodem”. Moja żona, po Akademii Rolniczej, nawet w tym ogrodzie się trochę realizowała, ale w końcu jej się znudziło. Mnie też znudziło się to codzienne dojeżdżanie do Krakowa, bo i tak przesiadywałem codziennie w „Vis-a-Vis”. Maja wyprowadziła się z domu, pies od nas odszedł, i zrozumiałem, że moje miejsce jest w Krakowie. Nie potrzebuję ogrodu. Mam Planty, hejnał, swoje knajpy.

- Pan ma już grubo po sześćdziesiątce. Nie chce Pan zwolnić?
- Mam takie myśli, ale, jak to mówią w polityce, nigdy nie mów nigdy. Kilka lat temu już zapowiadałem koniec z estradą, a potem jednak się rozmyśliłem. Jeszcze w tym roku chcę nagrać płytę. Chcę też napisać książkę o swoim życiu.

Maria Mazurek

Jestem dziennikarzem i redaktorem Gazety Krakowskiej; odpowiadam za piątkowe, magazynowe wydanie Gazety Krakowskiej. Moją ulubioną formą jest wywiad, a tematyką: nauka, medycyna, życie społeczne. Jestem współautorką siedmiu książek, w tym czterech napisanych wspólnie z neurobiologiem, prof. Jerzym Vetulanim (m.in. "Neuroertyka" i "Sen Alicji"), kolejne powstały z informatykiem, prof. Ryszardem Tadeusiewiczem i psychiatrą, prof. Dominiką Dudek. Moją pasją jest łucznictwo konne, jestem właścicielką najfajniejszego konia na świecie.

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.