Anioły i demony Władysława Wałęgi, artysty z krakowskiej Rękawki, któremu sztuka uratowała życie
Na krakowskiej Rękawce malował obrazy, które uwalniały go od wewnętrznych demonów, przynosząc uznanie i ocalenie. Tam mieszkała ukochana matka, tam wracał z kolejnych odsiadek w więzieniu i leczenia w szpitalu psychiatrycznym. Tam chciałby jeszcze raz powrócić, by stworzyć swój ostatni obraz.
Zimowa noc. Zgarbiona postać w kaszkiecie brnie przez zaśnieżone miasto. Na plecach dźwiga tobołek. I krzyż, który wygląda, jakby przed chwilą został wyrwany i krwawił. W rękach trzyma klucze, obraz z miejskim pejzażem. Na prawym uchu niedbale zwisa antywirusowa maseczka, inne fruwają w powietrzu, skrywając tajemniczą twarz między gwiazdami. Mały bałwan ze słuchawkami i anteną na głowie podaje wędrowcy inwalidzką kulę. Drugi, większy trzyma papierowe teczki z napisem „AKTA MOPS”. W oddali majaczy podobna postać. Wspina się już po schodach do nieba, mija maskę z błyszczącym krzyżem na czole. Na końcu drogi maleńki cień niknie w poświacie półksiężyca, który patrzy ze smutkiem.
Dzieło „W siną dal” jest jednym z 44 na wystawie „Nie poddaję się, trwam” w Muzeum Etnograficznym w Krakowie. „81 lat, Wałęga Władysław, Kraków 2020-2021 r., ul. Rękawka 31” - namalował autor na pierwszym z domów widocznych na obrazie. W komunalnej kamienicy pod tym adresem mieszkał długie lata. Pracownię urządził sobie w suterenie pod ciasnym mieszkaniem. Wystarczyło podnieść klapę w podłodze, by przenieść się do innego świata. Nie schodził tam sam, lecz ze skrzydlatym aniołem, który prowadził go po schodach. Tak przynajmniej widział to oczami wyobraźni i namalował na klapie do pracowni.
Przeprowadzka w pandemii
Wszystko zmieniło się zimą 2021 roku. W środku pandemii spadkobiercy dawnych właścicieli kamienicy postanowili pozbyć się ostatniego lokatora. Innych już wcześniej wykwaterowali. Wałęga ani myślał się wyprowadzać.
- Chciałem dożyć swoich dni na Rękawce, ale nie miałem wyboru. Zagrozili, że jak się nie wyniosę do zastępczego mieszkania, wyląduję na ulicy - mówi.
Przymusową przeprowadzkę przypłacił depresją, z którą już wcześniej się zmagał. Później złapał jeszcze covid. - Myślałem, że się skończę. Na szczęście mój anioł czuwał nade mną - dodaje.
Od tego czasu mieszka na Ruczaju. Na parterze nowego bloku dostał małe, socjalne mieszkanie. Nie ma dnia, żeby nie tęsknił za Starym Podgórzem. Kiedy może, odwiedza Rękawkę.
- Próbowałem zajrzeć do kamienicy, ale wszystko zamknięte na głucho. Tylko myszy harcują. Nowi właściciele myśleli, że przejmują tam jakiś pałac, a to stara, zrujnowana czynszówka - opisuje ostatnią wizytę na „swojej ulicy”.
Żyje z niewielkiej renty i sprzedaży obrazów. Nie maluje już tyle co dawniej, bo sił brakuje. Ale nie poddaje się. - Trwam - powtarza. Z dawnego mieszkania zabrał parę starych mebli i obrazów. Na szafie postawił sztucznego kruka. Obok zawiesił portrety z aniołem, matką i św. Benedyktem. Z głowy brodatego mędrca wyrasta średniowieczny kościółek, któremu patronuje na Wzgórzu Lasoty.
- To dwa kroki od Rękawki. Moje okolice - wzdycha malarz.
Na sztaludze nieskończony obraz czeka na pociągnięcia pędzla. Płomień świecy wydobywa z tła ledwo widoczny zarys twarzy. To część ostatniego cyklu, który Wałęga zaczął tworzyć w grudniu, po kolejnej wizycie w szpitalu. - Trzeba być czujnym i gotowym. Świeczka to życie. W każdej chwili ktoś albo coś może zdmuchnąć płomień - mówi.
Maluje intuicyjnie. Bez szkiców i planu. Wyobraźnia podpowiada nowe wątki, postaci, kolory.
- Finał zawsze jest zagadką. Bez przerwy poszukuję, ciągle nachodzą mnie jakieś obrazy. Jeden kończę, następny mam w głowie. Dobrze wyrzucić wszystko z siebie, wtedy człowiek jest spokojniejszy.
Za łóżkiem leżą puste drewniane ramy. Bez płótna, ale Wałęga już wie, co chciałby namalować.
- To będzie niemowlak i starzec, którzy razem się bawią. Obaj w pampersach, obaj bezbronni, obaj potrzebują pomocy…
Droga do Kobierzyna
Urodził się w 1940 roku. Rodzice z szóstką dzieci przenieśli się na Rękawkę wkrótce po likwidacji tam getta. Ojca nie pamięta. Miał trzy lata, kiedy Władysław Wałęga senior został aresztowany przez gestapo. Nigdy więcej się nie widzieli. Zginął w Auschwitz, dokąd trafił z więzienia w Nowym Wiśniczu. Po latach syn skopiował na obrazie obozowy dokument o śmierci ojca. Obok domalował liczne oczy, postać o. Maksymiliana Kolbego, wychudzonych więźniów i matkę tulącą dzieci. Na dole napisał „Pamięć”.
Józefa Wałęga też była aresztowana przez Niemców, ale przeżyła. Kiedy była więziona, dzieci trafiły do sierocińców. Biedna, skromna kobieta utrzymywała się z prostych robót. Po wojnie zabrała na Rękawkę tylko dwójkę dzieci. Więcej nie miała za co wykarmić.
Najmłodszy Władek dorastał bez rodziny. Wiele lat nie znał swojego rodzeństwa. Uczył się na kolejarza, piekarza, stolarza, ale nie skończył żadnej szkoły. Ciekawość świata i bujna fantazja gnały go po Polsce. Nigdzie nie zagrzał długo miejsca. Od nauki wolał wagary i podróże.
- Byłem wycieczkowym dzieckiem - wspomina z uśmiechem.
Jako 16-latek postanowił z kolegą uciec do Niemiec. Był rok 1956, dotarli w okolice Zgorzelca. Chcieli wpław pokonać Nysę Łużycką, wpadli jednak w ręce pograniczników. Wylądował w milicyjnej izbie zatrzymań, a później w zakładzie poprawczym. Tam wszedł w świat młodocianych przestępców. Po wyjściu z poprawczaka znów bujał się po Polsce. Imał się różnych zajęć, pomieszkiwał w hotelach robotniczych, czasami wracał na Rękawkę. Alkohol i szemrane towarzystwo wciągały bez reszty. Wkrótce zaprowadziły za kraty. Za co siedział - niechętnie dziś mówi.
Wałęga: - Stare czasy. Nie u każdego droga jest prosta, bywają w życiu różne zakrętasy.
W kryminale poznawał „fachowców” z półświatka. Na wolności spotykali się, pili i kombinowali, co można by skręcić. I znów lądował w więzieniu. Tak uzbierał około 10 lat odsiadki.
- To była spirala. Człowiek nie potrafił się z niej wyrwać, maszyna mieliła na wióry - wyznaje.
W latach siedemdziesiątych znalazł się na dnie. Mimo młodego wieku był alkoholikiem i wielokrotnym recydywistą. Nie radził sobie psychicznie. Z tamtego czasu zostały mu na rękach prymitywne, więzienne tatuaże. W 1975 roku kolejny raz wyszedł na wolność. Z powodu choroby miał już przyznaną grupę inwalidzką. Zgłosił się do spółdzielni, która zatrudniała niepełnosprawnych. Kandydaci musieli stanąć przed komisją lekarską. Tak poznał psychiatrę - dra Andrzeja Kowala.
Wałęga: - Zapytał mnie, czym się interesuję, a ja mu na to, że trochę rysuję. Pokazałem parę obrazków z więzienia, obejrzał i powiedział, żebym się zgłosił do jego szpitala.
Ratunek w sztuce
Późniejszy dyrektor szpitala psychiatrycznego na krakowskim Kobierzynie prowadził terapię pacjentów przez sztukę. Wałęga zjawił się na zajęciach plastycznych.
- Pani Irena, terapeutka, pokazała mi terpentynę i farby. Wyjaśniła, co do czego i powiedziała: „Niech pan próbuje”. No to spróbowałem - opowiada, jak namalował pierwszy olej.
Był nieduży, ciemny. Przedstawiał kościotrupa z kwiatkiem w ręku, w zielonym swetrze, niebieskim kapeluszu i okularach „Lenonkach”, które żarzyły się pod spojrzeniem.
Dr Kowal zmarł 10 lat temu. - W pewnym sensie był kowalem mojego losu. Malarstwo mnie uratowało - przyznaje Wałęga.
Na wystawie w krakowskim Muzeum Etnograficznym można zobaczyć m.in. portret tego wybitnego psychiatry. Starannie uczesany, w rozpiętej, białej koszuli, patrzy uważnie przez okulary. Na piersi ma łańcuszek z krzyżykiem. Nad głową błyszczy oko Opatrzności. Kilkanaście innych oczu otacza nekrolog lekarza w rogu obrazu.
Obok dzieła Wałęgi w muzealnych gablotach wiszą zeszyty z jego więziennymi zapiskami. Pożółkłe kartki pokrywają gęsto litery. „Topielec”, „Wojna domowa”, „Kalejdoskop uczuć”, „Więź Życia i Śmierci”, „Matka”... - to tytuły wyobrażonych obrazów drobiazgowo opisywanych za kratami. Treść wygląda jak nagły strumień świadomości, który znalazł ujście w malarskiej wizji.
„(…) Na dnie butelki siedzi człowiek nieszczęśliwy na odpryskach butelki malować mało widoczne postacie twarze najbliższe tego człowieka twarze część postaci twarzy na jednym odprysku szkła część na drugim twarze dzieci, ręce szatańskie wyciągnięte u dołu obrazu w stronę człowieka na obrazie całym pęcherzyki powietrza” - to fragment obrazu „Alkoholik”.
Wałęga: - Zapisując te zeszyty, czułem się, jakbym naprawdę malował. To pomagało mi przetrwać, dawało wolność, której brakowało w więzieniu.
Spotkania z dr. Kowalem i innymi lekarzami wyzwoliły w Wałędze niezwykły potencjał twórczy. Dały też motywację, by walczyć z chorobą i zmienić swoje życie. Łatwo nie było. Starzy kompani nie dawali spokoju. - Kiedy szło się ulicą, wołali z różnych stron: napij się, rzuć piątkę, dej dychę. W jednej bramie potrafiło pięciu czekać na mnie - wspomina.
Kumple ze Starego Podgórza nie rozumieli nowej pasji Wałęgi. Żeby spokojnie tworzyć, wracał do szpitalnej pracowni. Malarstwo było nie tylko terapią, ale i sposobem na wyrwanie się z destrukcyjnego kręgu. Oczyszczało umysł, pozwalało pozbyć się depresyjnych myśli i niepokojących wizji. Przywracało wewnętrzną równowagę. Przypadek „pacjenta WW” z Kobierzyna trafił do medycznej prasy i podręczników. Był prezentowany jako przykład skutecznej arteterapii na konferencjach i kongresach naukowych.
Przyszło też uznanie miłośników i krytyków sztuki. Oryginalne, pełne ekspresji i niezwykłej symboliki obrazy kupowali kolekcjonerzy i muzea w całym kraju. Intrygowały nie tylko dzieła, ale także barwna biografia autora, pełna tajemnic i zakrętów życiowych. Jednym tchem był wymieniany wśród najciekawszych współczesnych malarzy. Zaliczano go do tzw. art brut (sztuki ludzi wykluczonych, outsiderów) i surrealistów. On sam bronił się przed porównaniami, czuł się osobnym twórcą. Zdobywał nagrody na konkursach plastycznych. Jeździł na plenery, wystawy, wernisaże. Poznawał też, a czasem malował innych artystów, w tym Marka Grechutę, który zrewanżował się tworząc portret Wałęgi.
I dalej mieszkał i tworzył w swojej ciasnej klitce na Rękawce.
Ciekawość życia
Malarską aktywność przerwał nagle wypadek, któremu Wałęga uległ w 1998 roku. O mało nie zginął potrącony przez samochód. - Przeleciałem z 10 metrów i upadłem na ulicę - tyle zapamiętał, zanim stracił przytomność.
Stłuczenie mózgu, wielokrotne złamanie nogi i inne urazy sprawiły, że na wiele miesięcy wylądował w szpitalu, a potem na wózku inwalidzkim. Po przymusowej abstynencji nie sięgnął już po alkohol. W kolejnych latach przechodził intensywną rehabilitację neuropsychologiczną. Z czasem znów zaczął chodzić, ale musiał podpierać się kulą. W walce o zdrowie i tym razem pomogło mu malarstwo.
- Miałem wielkie problemy, ale wyszedłem z tego, bo anioł mnie prowadził - mówi z uśmiechem.
- U mnie jest ciekawość życia. Moje obrazy nie są smutne, ale prawdziwe. Ich tworzenie to jak podróż w głąb siebie, a ja zawsze lubiłem podróżować - dodaje
W głowie ma wciąż wiele pomysłów. Nie tylko malarskich. Jeden chciałby zrealizować, grając w Lotto. - Kiedy trafię szóstkę, odkupię kamienicę na Rękawce i wrócę do mojej pracowni. Tam namaluję mój ostatni obraz.
***
Wystawę obrazów Władysława Wałęgi „Nie poddaję się, trwam” można oglądać do 2 kwietnia w Muzeum Etnograficznym w Krakowie. Kuratorki Anna Grochal i Beata Skoczeń-Marchewka zapraszają w piątek (27 stycznia) o godz. 17 na oprowadzanie po ekspozycji w Domu Esterki, ul. Krakowska 46, a następnie o godz. 18 do Ratusza, pl. Wolnica 1, na pokaz filmu dokumentalnego „Artyści doktora Kowala” w reżyserii Ewy i Bartosza Tobołów z udziałem autorów, Władysława Wałęgi, prof. Grażyny Borowik-Pieniek, prezydentki Stowarzyszenia Psychiatria i Sztuka im. dra Andrzeja Kowala, oraz Macieja Bobra, historyka sztuki i rzecznika prasowego Szpitala Klinicznego im. Józefa Babińskiego w Krakowie.