Anita Lipnicka: Wciąż mam w sobie olbrzymie pokłady niezaspokojonego głodu na życie
Jest obecna na muzycznej scenie od trzech dekad. Teraz przypomina nam o sobie nową piosenką – „Amsterdam”. Zapowiada ona jej kolejny album, który ukaże się jesienią. Nam zdradza, dlaczego zatytułowała go „Śnienie”.
- Wraca pani właśnie z podróży. Była pani w Amsterdamie?
- (śmiech) Teraz byłam akurat w Grecji, a w Amsterdamie byłam chwilę wcześniej. Odbyłam tę podróż, bo jest związana z moją nową piosenką. Kręciliśmy tam klip i robiliśmy zdjęcia do płyty. To było pod koniec kwietnia.
- Pierwszy raz była pani w tym mieście?
- Nie. Pierwszy raz wybrałam się do Amsterdamu blisko 30 lat temu. Pojechałam tam autostopem z Łodzi z moim ówczesnym chłopakiem. Była to więc przygoda innego rodzaju. Ale dała ona początek mojej nowej piosence.
- Dlaczego akurat „Amsterdam”?
- To miasto, które kojarzy się z pełną wolnością. W Amsterdamie wszystko jest możliwe, wszystkie chwyty są dozwolone. Ta podróż sprzed 30 lat jawi mi się dziś jako symbol swobody i beztroski. To był taki moment w moim życiu, kiedy nic mnie nie ograniczało. Nie miałam żadnych trosk i zmartwień życia codziennego. Funkcjonowałam inaczej niż obecnie. A to dlatego, że byłam po prostu młodą osobą. Zapewne dzisiaj ludzie, którzy mają osiemnaście, dwadzieścia lat, czują się podobnie. W piosence nie chodzi więc o sam Amsterdam. On jest tu tylko metaforą pewnego minionego bezpowrotnie czasu. I powodem, by się ponownie wybrać do tego miasta.
- Śpiewa pani w tej piosence „Nim nas zetnie z nóg/Chłodny podmuch dnia”. Upływ czasu przygnębia panią?
- Nie. Ja patrzę na to zjawisko z uśmiechem. Nie mam w sobie żadnego żalu czy pretensji. Bo do kogóż miałabym je mieć? Raczej jestem pogodzona z tym, że czas nieubłaganie ucieka. Dlatego śpiewam w piosence „I choć drogi pół już za sobą mam/ Czuję w ustach wciąż Amsterdamu smak”. Bo kiedy patrzę w lustro, to widzę, że się zmieniam, ale czuję jednocześnie, że w środku ciągle jestem tą samą dziewczyną sprzed 30 lat. Mało tego: dzisiaj czasem zachowuję się jeszcze bardziej mniej rozsądnie niż wtedy. Przyglądam się w tej piosence sama sobie, temu, co jest tu i teraz, z perspektywy uciekających lat. Zauważam zmiany, które zachodzą, ale wciąż mam w sobie olbrzymie pokłady niezaspokojonego głodu na życie i pragnienie spontanicznych zrywów.
- Zdarzyło się pani ostatnio zrobić coś szalonego?
- Podczas kręcenia wideoklipu w Amsterdamie nie mieliśmy zbyt wiele czasu na szaleństwa. Aczkolwiek ktoś mógłby za coś takiego uznać moje balansowanie nad przepaścią, roztaczającą się z najwyższego punktu widokowego w mieście. Trzeba było mieć w sobie trochę odwagi, by wsiąść na huśtawkę, która wznosi się wysoko ponad dachy budynków i wychyla poza krawędź wieżowca – a pod tobą nic, tylko otchłań. To było dla mnie totalne przeżycie. Polecam wszystkim tym, którzy chcą się przekonać na co ich jeszcze stać. (śmiech) Cała ekipa patrzyła na mnie z przerażeniem, a mnie dostarczyło to wiele radości.
- Co pozwala pani na takie spontaniczne zachowania?
- Mam w sobie mnóstwo dziecięcej wrażliwości oraz chęć poznawania świata i ludzi. Nie jestem zbyt rozsądną osobą. Kiedy pojawiam się na wywiadówkach w szkole mojej córki i patrzę na innych rodziców, wydają mi się tacy poważni i dorośli. Chociaż może w innych sytuacjach oni też bywają szaleni? Pamiętam, że już moja babcia i dziadek powtarzali mi, że choć ich ciała się starzały, to w środku nadal czuli się tak samo jak przed laty. I ten dysonans tylko z wiekiem się pogłębiał.
- Z czego to wynika?
- To chyba kwestia cech charakteru. Czasem znajdujemy się w jakimś towarzystwie i choć wszyscy mamy tyle samo lat, to jednak każdy zachowuje się trochę inaczej. Są ludzie, którzy są starzy za młodu, a są też tacy, którzy są młodzi w późnym wieku, wciąż nie mogą dorosnąć.
- Myślę, że to też kwestia zawodu, który pani wykonuje.
- Możliwe. Wszystkie twórcze zawody sprawiają, że wykonujący je ludzie zachowują młodzieńczość. To osoby, które nie pozwalają się łatwo wtłoczyć w jakiekolwiek ramy, żyją trochę na opak – a takie buntownicze nastawienie jest przecież młodzieńczą cechą.
- Nowa miłość w dojrzałym wieku pewnie też działa odmładzająco. Zgodzi się pani?
- (śmiech) Ta moja nowa miłość trwa już osiem lat. Nie jest już więc taka nowa. Może trzeba się rozejrzeć za kolejną?
- (śmiech) Broń Boże – nie namawiam.
- Oczywiście żartuję. Mój mąż jest ode mnie dwa lata młodszy, więc jest totalnym szczeniakiem. (śmiech) Tak naprawdę autentycznie ma młodzieńczą naturę. Jest artystą działającym w nurcie pop art i street art, a to są raczej młodzieżowe gatunki sztuki. Do tego jest wielkim fanem komiksów i filmów z serii Marvela o superbohaterach. Patrzę więc czasem na niego i myślę: „Boże, co za dzieciak”. Może w ten sposób i mnie odmładza?
- Jesteście państwo siedem lat po ślubie. Małżeństwo pani nie rozczarowało?
- Nie. Ja się go bardzo bałam, bo nigdy nie byłam typem dziewczyny, która marzy o białym welonie, dzieciach i małym domku z ogródkiem. To zawsze było na końcu mojej listy priorytetów. Zostałam jednak żoną z uwagi na to, że mój mąż o to zabiegał. Spotkaliśmy się także dość późno w życiu, oboje z dziećmi z poprzednich związków. Pojawiła się więc silna potrzeba deklaracji swoich uczuć, nie tylko wobec siebie nawzajem, ale też wobec dzieci. Dokonaliśmy więc tego aktu – i wcale tego nie żałuję. Mark jest moim pierwszym mężem, wbrew temu, co niektórzy myślą. Z Johnem Porterem nie byliśmy małżeństwem, nawet nam to przez głowy nie przeszło. Zostałam więc żoną w wieku 41 lat i zdecydowanie polecam śluby w dojrzałym wieku. To dobry moment, żeby się rozejrzeć za mężem czy żoną. Młodość jest po to, żeby się wyszaleć. Małżeństwo to dobry plan na stare lata (śmiech).
- Podoba się pani rola żony?
- Jestem nietypową żoną. Co mnie odróżnia od innych? Ja pracuję głównie z chłopakami i oni wyjeżdżają ze mną na koncerty, zostawiając swoje żony w domu, które narzekają, że ich ciągle nie ma. Tymczasem ja namawiam męża: „Kiedy wreszcie znikniesz z tego domu? Chcę mieć okazję, by się za tobą stęsknić”. Jestem osobą, która kocha wolność. I też dużo jej daję osobom, z którymi jestem blisko. Z tego, co obserwuję, to mnie bardzo odróżnia od innych żon. (śmiech)
- Nie zajmuje się pani domem?
- Oczywiście, że się nim zajmuję. Na co dzień jestem bardzo normalna. Gotuję, robię pranie, wychodzę na zakupy, sprzątam. Nie uciekam przed obowiązkami. Żyję lokalnie, jestem częścią sąsiedzkiej społeczności. Moje dziecko chodzi do państwowego liceum. Nie mam w sobie żadnego genu gwiazdy i nie uważam się za osobę lepszą od innych, której się należą jakieś większe przywileje.
- Ostatnio dała pani sto koncertów. Nie było więc pani w domu prawie przez połowę roku. Jak mąż sobie z tym radzi?
- Jakoś sobie radzi, bo musi. Kiedy wyjeżdżam, ustalamy plan działania pod moją nieobecność. Ostatnio, kiedy mnie długo nie było, zamawiałam jemu i córce posiłki w pudełkach. Mąż ma pracę, którą wykonuje w domu, nigdy więc nie jest tak, że oboje gdzieś znikamy. Mamy kontrolę nad naszym codziennym życiem.
- Zabiera pani męża w trasy?
- Początkowo jeździł chętnie, bo był bardzo zakochany. Teraz mu już przeszło. (śmiech) Z kolei moja córka jest kompletnie niezainteresowane oglądaniem mamy na scenie. To dla Poli totalnie nieciekawy temat. Dlatego sama wypuszczam się na koncerty.
- Tworzycie państwo patchworkową rodzinę, obejmującą dwa kraje. Jak sobie z tym logistycznie radzicie?
- Nie powiem, bywa trudno. Kosztuje to nas czasem sporo kompromisów, wymaga poświęceń i planowania spraw na długi czas do przodu. Tak jest w rodzinie dwunarodowościowej. Widujemy się jednak z dziećmi męża, kiedy to tylko możliwe, spędzamy ze sobą także święta i wakacje. Całe szczęście teraz są już w takim wieku, że mogą same podróżować. Nikt nie musi specjalnie po nie lecieć i potem wracać następnym samolotem. Są w stanie odwiedzać nas spontanicznie, kiedy tylko przyjdzie im na to ochota. Osiem lat temu było to wszystko znacznie trudniejsze. Przez ten czas dużo się jednak pozmieniało.
- Ostatnia pani płyta z premierowymi piosenkami ukazała się sześć lat temu. Nowa miłość nie służy kreatywności?
- Tak jak wspomniałam, na początku związku nie było łatwo. Przeniesienie życia męża z Anglii do Polski i połączenie naszych egzystencji, zajęło trochę czasu i wiązało się z wieloma skomplikowanymi logistycznymi operacjami. Mamy za sobą trzy przeprowadzki! Kiedy wreszcie udało nam się zamknąć wszystkie sprawy i zadomowić się w nowym mieszkaniu, przyszła pandemia. Bardzo mnie zdołowała i zatrzymała w biegu. Nie byłam w stanie zorganizować się twórczo. Przez pandemię przesunęły się też plany celebrowania mojego 25-lecia na scenie. Jedna i druga trasa bardzo się rozciągnęły w czasie i wprost nie mogły się skończyć. Obie spotkały się z dużym zainteresowaniem, dochodziły ciągle kolejne koncerty. A ja nie mam podzielności uwagi: kiedy się skupiam na jednym, to nie na drugim. Skoro więc byłam w trasie, kosztowało mnie to tyle energii, że po powrocie do domu nie potrafiłam myśleć o nowych piosenkach. Musiałam więc skończyć koncertować, żeby znaleźć w sobie przestrzeń na pisanie. Teraz z kolei mniej koncertuję, bo finalizuję nagrania nowej płyty, której premiera odbędzie się w październiku. Wtedy dopiero ruszę z nowym materiałem w Polskę.
- Co było inspiracją do powstania piosenek na ten nowy album?
- Pierwsze zalążki pomysłów powstały już w pandemii. Były to wyciszone piosenki, tworzone w domu tylko z udziałem akustycznej gitary. Kiedy pandemia się skończyła i otworzyły się wszystkie drzwi i okna, nabrałem wielkiej chęci na współpracę z innymi artystami. I tak powstały utwory, które miały już zupełnie inną energię. To sprawiło, że płyta jest dosyć różnorodna. Obawiałam się nawet momentami, że wręcz za bardzo. Postanowiłam więc wszystko spiąć jednym wątkiem przewodnim, zamkniętym w tytule – „Śnienie”.
- Co się pod nim kryje?
- W każdej piosence pojawia się słowo „sen” – ale użyte w bardzo różnych kontekstach. Raz jest metaforą pragnienia, kiedy indziej marzenia, złudzenia, utopii, mrzonki umysłu. W jednym utworze oznacza letarg duszy, w innej jest synonimem śmierci, a w jeszcze innej - życia. W tym prostym słowie zawiera się mnóstwo treści. I w tym momencie, dwanaście rożnych historii, opisanych w piosenkach, tak odmiennych od siebie emocjonalnie, łączy ten jeden wspólny klucz.
- A dlaczego sen?
- Początek temu dała pandemia. Czas tak jałowy, tak smutny, że to z niego zrodziło się we mnie pragnienie oderwania się od rzeczywistości, która była wtedy dla mnie przytłaczająca i przygnębiająca. Uciekałam od niej w inny świat – nierealny i oniryczny. Dlatego piosenki, które zapoczątkowały cały album, nie są o przyziemnych sprawach, czy o tym, co dzieje się tu i teraz. Raczej unoszę w nich nad ziemią, dryfuję w półprzytomnym stanie umysłu.
- Zawsze mówiła pani, że piosenki są dla pani sposobem na oczyszczenie się z pozytywnych i negatywnych emocji. Tak było i tym razem?
- Dokładnie tak. Te emocje były skrajne i dlatego piosenki są bardzo różne.
- Z kim pani tym razem pracowała?
- Poprzednią płytę zrobiłam z moim zespołem. Wyjechaliśmy w góry i to, co powstało, było wypadkową wektorów naszych energii. Tym razem część materiału stworzyłam całkiem sama, będąc w izolacji, trzy piosenki napisałam z Olkiem Świerkotem, odpowiedzialnym za przeboje Korteza czy Kaśki Sochackiej, trzy nagrałam z Archie Shevsky’m, znanym z kooperacji z Natalią Szroeder, Bovską czy Natalią Kukulską. Te utwory, które napisałam sama, skończyłam z Piotrkiem Świętoniowskim, klawiszowcem z mojego zespołu. Z nim stworzyłam też wspólnie dwie kompozycje. Część utworów powstała w Warszawie, a część – we Wrocławiu.
- „Amsterdam” ma bardziej popowy charakter niż pani ostatnie dokonania. Skąd ta zmiana?
- To efekt współpracy z Olkiem, który pchnął piosenkę w tym kierunku, wniósł w nią swoją energię. Początkowo, kiedy wróciłam do domu z naszym nagraniem demo, zastanawiałam się czy to w ogóle jestem ja, czy piosenka nie jest za prosta, za wesoła, jak na moje standardy. (śmiech) Ale mój mąż, który jest pierwszym świadkiem wszystkiego, co dzieje się w moim życiu, powiedział: „Pewnie, że to ty! Przecież to ty śpiewasz. To ty wymyśliłaś tę melodię i słowa. Nie ktoś inny. Otwórz się i pozwól sobie robić różne rzeczy. Jesteś przecież artystką, możesz eksperymentować”. Wtedy pomyślałam: „Właściwie dlaczego nie? Kto mi zabroni iść w którąkolwiek ze stron?”. Olek siłą rzeczy przemycił w piosence swój osobisty rodzaj muzycznej stylistyki. W efekcie „Amsterdam” jest zderzeniem naszych dwóch osobowości.
- W latach 90. nazywana była pani „popową księżniczką”. Potem ostro odcinała się pani od tego okresu w swej karierze. Dzisiaj ma pani do niego bardziej pozytywne nastawienie?
- Z jednej strony, jest to dla mnie bardzo odległa historia. To było prawie 30 lat temu, kiedy nagrałam pierwszą w życiu płytę pod szyldem zespołu Varius Manx. Podczas trasy „Intymnie” zdecydowałam się jednak wrócić do korzeni, prześwietlić własną przeszłość i przypomnieć kilka piosenek, których nie śpiewałam od wielu lat. Przytuliłam je do siebie na nowo. Kiedy zobaczyłam, jak ludzie pozytywnie na nie reagują i jak wiele dla nich znaczą, pomyślałam: „Boże, przecież to kawał mojej historii”. Czas zweryfikował te utwory i okazało się, że wpisały się na stałe w kanon polskiej muzyki rozrywkowej. Dlatego dziś chętnie do nich wracam, nie odcinam się od przeszłości, jak to faktycznie miało miejsce w pewnym okresie mojej twórczej działalności. Jedyne, czego nie przebrnę, to granie starych piosenek w oryginalnych aranżacjach. Chyba bym umarła, gdybym robiła w kółko to samo. Tym bardziej, że niektóre te aranżacje po prostu się zestarzały. Dlatego raz na jakiś czas przedstawiam je w odświeżonej formie, takiej, jaką czuję dziś.
- Z nowoczesnym popem zetknęła się pani przy okazji płyty „OdNowa”, na którą trafiły nowe wersje pani przebojów w interpretacji młodych producentów. Ta przygoda też miała wpływ na „Śnienie”?
- „OdNowa” to był zabawny eksperyment: usłyszeć własne piosenki zrobione przez osoby z innego pokolenia, producentów reprezentujących różne gatunki muzyczne. Byłam ciekawa, co z tego wyjdzie. Zostawiłam chłopakom totalną wolność i miałam potem niekiedy prawdziwą trudność, by odnaleźć siebie w tych ich wersjach i dostosować się do tego, co mi wyszykowali muzycznie. To był taki skok w bok z okazji jubileuszu, ale nie do powtórzenia po raz kolejny. Przystępując do tworzenia premierowych piosenek, wiedziałam, że muszą one być integralne z moim poczuciem estetyki. Dlatego żaden z utworów na „Śnieniu” nie został zrobiony pod włos moich upodobań czy oczekiwań.
- Ale będzie więcej popowych utworów w stylu „Amsterdamu”?
- Będzie kilka piosenek, które można zinterpretować jako bardziej... radiowe? Ale czy to jest pop – sama nie wiem. Trudno tak naprawdę dziś powiedzieć co jest popem. Teraz w Polsce największym popem jest rap, bo się najlepiej sprzedaje. Ale też alternatywne, acz melodyjne granie w rodzaju Sanah, Darii Zawiałow czy Dawida Podsiadło. To nie jest tak do końca komercyjna muzyka, bo wywodzi się gdzieś tam z nurtu niezależnego. To pocieszające. Mogę powiedzieć jedynie, że na „Śnieniu” będzie wiele komunikatywnych muzycznie utworów, oczywistych w odbiorze. Albo się je polubi, albo nie. Natomiast w warstwie tekstowej nie zabraknie typowych dla mnie, refleksyjnych, może nieco melancholijnych wątków.
- Jednak z amerykańskim folkiem już koniec?
- Pewne echa tego gatunku będą pobrzmiewać w niektórych utworach. Jestem wielką fanką akustycznych instrumentów. Właściwie każda piosenka jest oparta na gitarze lub fortepianie. Nie odcinam się więc całkowicie od folku. Ale tym razem na płycie jest także miejsce dla nowych brzmień. W ostatnich latach najpierw zagrałam bardzo długą trasę akustyczną, na której nie mieliśmy żadnych instrumentów elektrycznych, potem wyruszyłam z koncertami, na których pojawiły się syntezatory i gitary elektryczne, ale w zestawieniu z kontrabasem. W kolejnej trasie to instrumentarium znowu się zmieni, wystąpię z zespołem w nieco poszerzonym składzie – ale na razie nie powiem o jakie instrumenty. To będzie jednak znowu coś, czego wcześniej nie robiłam. Jestem więc pełna entuzjazmu.
- Powiedziała pani, że w tych piosenkach będzie sporo melancholii. Zdarzyło się pani czasem płakać, pisząc jakiś tekst?
- Tak. To ciekawe zjawisko. Kiedy coś piszę, dopiero kiedy wyciskam z siebie jakąś głęboką emocję, mam poczucie, że to jest to. Musi się pojawić jakieś wzruszenie i popłynąć jakaś łza po policzku. To jest ta prawda, którą udaje mi się czasem z siebie wycisnąć i przelać na papier. Wiele razy tak było podczas pisania nowych tekstów. W pewnym momencie pojawiała się wyczekiwana eureka: „Mam to!”. Pisanie piosenek przypomina łapanie motyli.
- Pięknie powiedziane.
- Goni się za czymś nieuchwytnym i kiedy się to uda, jest wielka radość. Ale to bardzo trudne. Bardzo dużo rzeczy ląduje w szufladzie. Od pewnego czasu pracuję już na komputerze i mam tam katalog z całą masą zaczętych i nieskończonych pomysłów. Nie ze wszystkich wątków udaje się stworzyć piosenkę.
- Wraca pani potem do tych pomysłów?
- Nieraz tak. I z ciekawością odkrywam je od nowa. Zdarzyło mi się już w życiu stworzyć piosenkę, która dojrzewała wiele lat. Miałam jakiś pomysł, potem rzucałam go w kąt, ale ostatecznie rodziła się z tego piosenka. Po prostu niektóre z nich muszą poczekać na swoją kolej.
- Powiedziała pani, że Mark jest pierwszym słuchaczem pani piosenek. Ceni sobie pani jego zdanie?
- Oczywiście. Ale ja puszczam swoje piosenki również znajomym, córce, a nawet Johnowi, którego opinię bardzo szanuję i który wielokrotnie rozwiewał moje różne wątpliwości. Kiedy czuję, że coś mam, jakiś trop, to testuję go na najbliższych osobach. Ich zdanie ma dla mnie duże znaczenie.
- Córka słucha pani płyt?
- Niektóre piosenki lubi bardziej, inne mniej. Generalnie jest jednak dosyć zdystansowana do tego, co robię. Nie jest moją fanką, która czeka na każdą kolejną płytę. W ogóle nie jest zainteresowana oglądaniem moich koncertów. Jestem dla niej przede wszystkim mamą i patrzy na moje tworzenie muzyki raczej ze współczuciem, że tyle mnie to nerwów kosztuje.
- Pola ma już siedemnaście lat. Ciągnie ją do muzykowania?
- W ogóle nie. Jest kompletnie inaczej sformatowana niż jej rodzice. Nie wiem skąd, ale ma pragmatyczne geny, myśli niezwykle trzeźwo i racjonalnie. Scena jej nie przyciąga. Jest zaskakująco zapobiegawczą, roztropną i ułożoną osobą.
- Może po dziadkach?
- Może. Ale to jest super fajne. Ma wiele cech, których jej zazdroszczę. Ale tak to już jest: każdy z nas jest inny i ma swoją drogę. I dobrze. Nie oczekuję po Poli niczego szczególnego, poza tym by była szczęśliwa i przeżyła życie po swojemu.
- Wspomniała pani, że ostatnio bardzo dużo koncertowała. To oznacza, że lubi pani tego rodzaju kontakt z fanami?
- Bardzo. Ale tylko swoje koncerty. Gorzej wtedy, kiedy jestem gościem lub biorę udział w jakiejś akcji zbiorowej. Takie koncerty mnie stresują. Wszystko wtedy zapominam. Mówi się, że najgorszym koszmarem, jaki może się przyśnić wokaliście, jest sytuacja, gdy stoi na scenie i nic nie pamięta. A mnie to się zdarzyło naprawdę! Byłam kiedyś gościem wyrafinowanego ansamblu jazzowego Henryka Miśkiewicza. Miałam wykonać dwie piosenki, ale kiedy wyszłam na scenę, cały pierwszy utwór przestałam w milczeniu przed szacowną publicznością w strojach wieczorowych, bo kompletnie zapomniałam słów. Powiedziałam tylko na koniec do mikrofonu „przepraszam”, ukłoniłam się uprzejmie – i to był cały mój występ. Dlatego unikam takich koncertów.
- Własne występy to co innego?
- Kiedy jestem gospodynią wieczoru i wiem, że ludzie kupili specjalnie bilet na mój występ oraz zaszczycili mnie swoją obecnością, mam ogromne poczucie odpowiedzialności i staram się sprawić, by przeżyli coś wyjątkowego. Żeby to zdarzenie zostało w nich na długo, poruszyło ich emocjonalnie. Dlatego bardzo dużo opowiadam podczas koncertów. Moje występy są niespieszne, tam nie ma gwiazdorskich popisów, staram się skracać dystans między sceną a widownią na ile to możliwe, wytworzyć przyjazną, luźną atmosferę. Kocham te momenty, żyję dla nich. Wtedy jestem tu i teraz. Celebruję każdą chwilę. To, że grupa ludzi spotyka się w jednym miejscu, na scenie, i w czasie realnym, przed oczami widzów, tworzy coś wręcz metafizycznego, to dla mnie prawdziwa magia. To najbardziej kręci mnie w moim zawodzie, to wyciąganie królików z kapelusza przed ludźmi.
- Nie męczy panią życie w trasie: bus, hotel, restauracja i tak w kółko?
- Czasami męczy. Szczególnie, że zazwyczaj trzeba wcześnie się zrywać, żeby dokądś pojechać. Bo to nie jest tak, że my wskakujemy na scenę na pięć minut przed wydarzeniem. Zorganizowanie koncertu jest skomplikowaną logistycznie operacją. Ja mieszkam w Warszawie, większość mojego zespołu we Wrocławiu, a akustyk – w Katowicach. Zjeżdżamy się wszyscy bardzo wcześnie, by rozłożyć scenografię i nagłośnienie. Dlatego uwielbiam pytania dziennikarzy po koncercie: „Jak się pani podobało miasto?”. Otóż zazwyczaj go w ogóle nie widuję. Jestem po prostu wyrzucana z busa na miejscu, gdzie gramy koncert, a potem wracam późno wprost do hotelu. I tyle ze zwiedzania.
- Mimo to jesienią znów wyruszy pani w kolejną trasę. Posłuchamy tylko piosenek ze „Śnienia”?
- Oczywiście, że nie. Będą też inne. Na dzień dzisiejszy jeszcze nie wiem które, ale na pewno nie zabraknie piosenek, które wszyscy znają i kochają. Nie będę serwować słuchaczom tylko tego, co nowe. Ale główny akcent będzie położony na promocję „Śnienia”. Trasa jest już zapięta, odwiedzimy szesnaście największych miast w Polsce. Do Krakowa zawitamy 1 grudnia! Więc już dzisiaj serdecznie zapraszam.