Anna Gryszkówna: Przez temat traumy trudno przejść na sucho
I oto spotkają się dwie kobiety: Liza i Tamta Liza. Młodsza z nich (Tamta Liza) przyjechała do dużego miasta, żeby wymazać z pamięci traumatyczne wspomnienia. Spotkanie starszej Lizy, która jest do niej łudząco podobna, sprawia, że wraca pamięcią do minionych wydarzeń. Tym razem doświadcza ich w inny, niedostępny dla niej wcześniej sposób. W Łaźni Nowej na scenie grają Iwona Budner i Natalia Krystowska. Ich pierwsze spotkanie (poza sceną) do złudzenia przypominało spotkanie Lizy z Tamtą Lizą z dramatu Endy Walsha. - Jedni zobaczą w sztuce historię o rozszczepionych częściach osobowości i próby dotarcia do swojego zdrowego ja, drudzy zobaczą „Podwójne życie Weroniki”. I ja mam na to pełną zgodę - mówi reżyserka Anna Gryszkówna.
Gdzie jest początek tej opowieści? Początek zranienia i początek pracy nad tekstem?
Tekst dziwnymi meandrami trafił w ręce Iwony Budner, aktorki Starego Teatru. Trafił, bo tłumaczka dramatu „Padało”, Małgosia Orczykowska, podczas swojej pracy nie mogła przestać myśleć o Iwonie. Ale tak naprawdę, kiedy myślę o początku, o tej nieruchomej poruszycielce, to stała się nią Natalia. Młoda aktorka, która pewnego wieczora wysłała Iwonie filmik, w którym opowiada, że żyjąc w innym miejscu na drugim krańcu Polski, cały czas słyszy, że jest do niej podobna. Była tak jej ciekawa i tak bardzo chciała Iwonę poznać, że odważyła się na tę formę kontaktu. Dziewczyny się spotkały i od razu zaczęły się zastanawiać, czy to spotkanie oznacza uwolnienie tego konkretnego tekstu, czy jest okolicznością do tego, by wybrzmiał ze sceny. Co ciekawe, razem z Orczykowską, poczuły, że dobrym opiekunem tej opowieści byłaby kobieta i poprzez pole skojarzeń, bo wcześniej widziały mój spektakl „Ginczanka”, pojawiłam się na pokładzie. Ale idę dalej, bo nie byłoby tego spektaklu, gdyby nie moja dobra koleżanka, psychoterapeutka Ania Szulc, która rozczytała ze mną kilkakrotnie ten dramat, próbując nazywać wszystkie procesy, które tam się wydarzają, rozbrajając wszystkie wątki przy pomocy narzędzi terapeutycznych. Dopiero wtedy, mając je już w ręce, zaczęłam rozpoznawać znaczenia tej historii, która została tak pięknie w tym dramacie ukryta. I było to wstrząsające i olśniewające doświadczenie, kiedy okazało się, że można z poziomu duchowości zejść do poziomu uzdrowienia własnego ja; odnalezienia i przytulenia dziecka w sobie.
Wiem, że pracowałyście metodą ustawień. Dlaczego?
Tak, pracowałyśmy ustawieniami, metodą profesora Franza Rupertta, która polega na pracy z polem morfogenetycznym. Dzięki niej mogłyśmy uruchomić pewne procesy i zobaczyć ten początek zranienia, czyli powstania rany, która leży u źródeł traumy Lizy, bohaterki sztuki. „Zaprosić” do tego pola matkę, przyjrzeć się jej, poczuć, czym było macierzyństwo, które zraniło Lizę tak głęboko, że mówi „mieszkałam z tą, której nie nazwałabym moją̨ matką”. Ustawienia pozwoliły nam w jakiś sposób doświadczyć dramatu, który był udziałem Lizy. Narzędzie umożliwiło nam spojrzeć na perspektywę małej Lizy i jej matki, ale też zobaczyć je obie z miejsca, w którym dorosła Liza jest już na tyle silna, że ze swojego zdrowego ja może przerwać ten dramatyczny układ między matką i córką i pójść w stronę swojej bezpiecznej wyspy. I pod koniec spektaklu właśnie tam ląduje. Tam znajduje spokój, tam jest pogodzona ze sobą, tam też będzie zastanawiać się, kiedy dołączy do niej jej młodsze ja, które potrzebuje czasu na wyzdrowienie. Dla mnie ta opowieść mimo melancholii, jest opowieścią o nadziei, daje wiarę, że jeśli nie od razu uda nam się w życiu odzyskać siebie, wciąż mamy na to szansę.
Zranienie, czyli początek był w dzieciństwie, a niezaleczona trauma odtwarzała się w przypadku Lizy przez całe lata. Ciało pamiętało.
Pamiętało, i to, jak ciało reaguje na zranienia, tłumaczyła nam terapeutka metody Gestalt Agnieszka Połomska. Wspólnie patrzyłyśmy, jak trauma, odcięcia czy napięcia z nią związane tworzą indywidualną mapę nas samych, z której można czytać i budować kolejne opowieści. Nieprzepracowana na trzech poziomach ciała, ducha i umysłu trauma może być dla każdego z nas niebezpieczna, bo może się aktywować w sytuacjach, których nie będziemy w stanie przewidzieć. I tak dzieje się w przypadku Lizy. Dlatego też przy tworzeniu spektaklu szukałyśmy nurtów terapeutycznych, które dałyby nam bezpieczne dla aktora narzędzia pracy. Takie, które nie bazują na osobistych doświadczeniach, nie są nadużywające czy przekraczające. Korzystamy z zasobów, w które wyposażona jest postać, odwołując się do bohatera, do fikcyjnej figury; tak by utrzymać rozróżnienie aktora od bohatera, którego gra. Uniknąć niebezpiecznych sytuacji zaburzenia proporcji między rolą a życiem, kiedy osobista przestrzeń aktora mogłaby nadmiernie zaingerować w postać. Takie rzeczy się zdarzają, ale trzeba na to bardzo uważać.
Są twórcy, którzy budowali na tym teatr.
I przypłacili to nałogami, samotnością i różnymi innymi przekroczeniami. Teatr to jest miejsce, gdzie po pracy odwieszam na wieszak moją postać i wracam bezpiecznie do domu jako ja. I to jest bardzo potrzebne, by mieć siłę i nie zwariować, reprezentując czy udzielając tak wiele emocjonalnie różnych przestrzeni tak wielu bohaterom. I tworząc swoją rolę, trzeba mieć ogromną czułość do siebie, odwoływać się do intuicji i swojej mądrości, która zwykle wybiera to, co nam pomaga, a nie szkodzi.
W tej konkretnej historii, która miała już swój początek przed próbami, takie zapanowanie nad rolą było łatwiejsze czy trudniejsze?
Wszystko, co przychodziło, traktowałam jako nadrzędny porządek, który jest, który ja zastaję, nie podważam go, nie dyskutuję, tylko go przyjmuję. Przyglądam się zwykle źródłu korzyści, a u mnie szklanka jest zawsze do połowy pełna. I te spotkania wcześniejsze, wejście w siebie, fakt, że aktorki się polubiły, zjednoczyły, sprawiły, że ja w pracy miałam do czynienia z jednym organizmem wrażliwości podzielonym na dwie struktury. I to dla mnie też było fascynującą obserwacją, bo dziewczyny bardzo szybko złapały bliski kontakt. Nie trzeba było za wiele mówić, nawzajem siebie czuły, a ja miałam wrażenie, że to wszystko pracowało, by ten moment mógł się zdarzyć. I zupełnie naturalnie w tym wszystkim pojawiła się Łaźnia Nowa, przestrzeń otwarta, pełna energii, a potem spotkania z psychologami w Domu Utopii, gdzie można było i wciąż jest taka szansa porozmawiać o pogubieniach, trudnych tematach chorób psychicznych, gdzie powtarzamy, że warto prosić o pomoc. I jeśli to sprawi, że ktoś za tą pomocą się zacznie rozglądać, to jest już dla mnie wielkim sukcesem.
Zaczynamy więcej mówić o traumie, także tej transgeneracyjnej.
Przestajemy się bać tego słowa, nie boimy się pytać, nie jest to już tematem tabu. Chodzimy do dentysty, dermatologa, dlaczego mielibyśmy się wstydzić wizyt u psychologa czy psychiatry? Mam wrażenie, że zaczynamy przerabiać bardzo mocno tematy, które nasze mamy i babcie skrywały za wstydem i strachem. Wierzę, że dzięki temu kolejne pokolenia będą miały łatwiej, a sięganie po pomoc psychiatryczną nie będzie stygmatyzowało.
Nie pierwszy raz pracuje pani z psychoterapeutą podczas prób, skąd ta decyzja?
Myślę, że to początek nowej drogi. Dwa ważne spektakle, w których wykorzystaliśmy narzędzia z nurtów psychologicznych, to „Śnieg”, który reżyserowałam w Teatrze Narodowym w Warszawie i „Panny z Wilka. Rapsod” w Teatrze Jaracza w Łodzi. Spektakle, gdzie relacje między głównymi postaciami były skomplikowane, a w dramacie nie było odpowiedzi bezpośredniej, która by je w jakiś sposób tłumaczyła czy nazywała. Trzeba było rozwikłać zagadkę, by dowiedzieć się, co się tam powydarzało. Praca ustawieniami z polem morfogenetycznym pokazywała nam w takim podstawowym behawiorze, czy postaci się lubią, czy coś je do siebie przyciąga, odpycha, jaki jest kontekst ich spotkania; czy są między nimi jakieś tajemnice, które mogą połączyć ich w przeszłości. Z parametru dramatu, z samej litery nie znaleźlibyśmy na to odpowiedzi, a było to ważne dla zbudowania postaci i akcji. I przy okazji „Padało” znów do ustawień sięgnęłam, wiedząc już, że to metoda bezpieczna, korzystająca z narzędzi sprawdzonych i przynosząca spektakularne efekty. Aktorom bardzo się podoba taka praca, a ja czuję w niej ogromną wartość, siłę i skuteczność, zwłaszcza w tych przypadkach, kiedy zderzam się z ciężką materią.
Skąd ta „ciężka materia”, tematy traumy, trudnych relacji?
W każdej z tych opowieści jest okruch prawdy o mnie; tak więc są dla mnie jakąś formą autoterapii. Poprzez to, że pojawiła się w moim życiu Barbara Sadowska, Zuzanna Ginczanka czy Panny z Wilka i rozliczenie się z namiętnościami i miłościami nie jest przypadkiem. Tak jak i opowieść o Lizie, czyli skrzywdzonym wewnętrznym dziecku, którym trzeba się zaopiekować. To mocne drogowskazy, miejsca, do których ja docieram, i chcę się potem nimi podzielić. Pokazać, że są narzędzia pocieszenia, dzięki którym można się wyzwolić. I nie zawsze będzie to łatwe, ale jest w naszych możliwościach i to niesie nadzieję. Mam poczucie, że robię spektakle, które chciałabym, by także w innych zapracowały i to mi daje ogromny entuzjazm do pracy i sprawia, że zawsze do niej staję z gorącą głową. Tak jak teraz, przy sztuce „Padało”.
Widzowie wiedzą, że przychodzą nie tylko na spektakl?
Odczytywanie „Padało” jest bardzo podwójne. W zapowiedziach mówimy, że to coś więcej niż tylko opowieść. Ale tak jak powiedział autor tekstu, Enda Walsh, a ja powtarzam za nim: nie mam wpływu na to, co widz w nim znajdzie, co sobie z niego wybierze, co będzie adekwatne do tego, z czym zasiądzie na widowni. Dlatego jedni zobaczą w tym historię o rozszczepionych częściach osobowości i próbie dotarcia do swojego zdrowego ja, które na koniec mocno stawiagranice, mówiąc „Nie” i podejmuje zdrową decyzję, by siebie chronić. A niektórzy zobaczą „Podwójne życie Weroniki”, czyli spotkanie w przestrzeni teatralnej dwóch bardzo podobnych kobiet, które wcześniej się nie znały. I nie mam prawa nikomu narzucać, co ma w sztuce dostrzec, jak ją czytać.
To także powrót do roli teatru, który ma nieść także oczyszczenie.
Bliskie jest mi to myślenie, lubię w ten sposób traktować scenę, przedkładam tę funkcję nad inne. Dlatego na warsztat nie biorę nigdy czegoś, co ma dostarczyć wyłącznie rozrywki. W tym, do czego siadam i nad czym pracuję, jest zwykle coś więcej; mogę się nawet pokusić o stwierdzenie, że jest to pewien rodzaj leczenia duszy. Pracuję teraz w Poznaniu nad spektaklem „Po co są matki”, który ma się pochylić nad odwiecznym problemem relacji matek z córkami. O tym, jakim poczuciem winy, manipulacjami jest ta matczyno-córzasta zależność okupiona. Z mojej wewnętrznej, szerszej perspektywy zgadzam się z tym, że w spektaklach, które reżyseruję, zawsze jest coś więcej, co chciałabym wyzwolić, zostawić do przemyślenia, przegadania, przepracowania z samym sobą. I te wątki bardzo mocno mi towarzyszą.
Na ile można być nieprzemakalnym, pracując w taki sposób przy tak ich tematach, w takich emocjach.
Nie można być nieprzemakalnym. Nie da się, dlatego przy pracy nad „Padało” wysiadł mi kręgosłup i wiem, że są to komunikaty ze środka, oznaka, że przesterowałam się, za dużo wzięłam na plecy. To było bardzo ciężkie. Przez trzy dni nie mogłam chodzić. Dopiero kiedy wróciłam do domu, do dzieciaków, poprzytulałam je, wyszłam na balkon, zasiałam pomidory, ugotowałam dobrą zupę, gdzieś moje procesy zdrowienia zaczęły się uruchamiać. Powrót do małych czynności pełnych miłości i ciepła pozwolił mi się odbudowywać. Temat traumy był dla nas obciążający i już pod koniec, tuż przed premierą, czułyśmy ten ciężar, byłyśmy nim przesiąknięte. Emocjonalnie trudno było nie obciążyć siebie mrokiem duszy Lizy. Nie można przez takie tematy przejść na sucho, trzeba mieć tę bezpieczną przestrzeń, zaplecze, by móc się poskładać na nowo.
Taki teatr ma nieść konsolację?
Chciałabym. Mam poczucie, że z pandemii wyniosłam ogromną wartość teatru, który spaja ludzi w tej opowieści szamana czy duchowego przewodnika i daje pocieszenie. Ludzie wciąż pragną odpowiedzi, wskazania drogi, wysłuchania i uwagi, więc dlaczego nie robić tego przez teatr. Jeżeli ja to tak mocno czuję, to może dwie czy trzy inne osoby myślą podobnie jak ja. Dla nich warto taki teatr robić.
Deszcz, który pada w trakcie spektaklu, obmywa rany?
Kiedy pada, trudno nam dostrzec, że wychodzi słońce, a niebo robi się niebieskie. Pochmurna pogoda jest pewnym naturalnym stanem świadomości i stanem skupienia i my tak do tej wilgoci, do tego deszczu, który przenika każdą komórkę naszego ciała tak przywykliśmy, że wciąż w tym trwamy. A możemy przecież wziąć parasol, pójść w stronę, gdzie niebo jest jaśniejsze, albo rzucić w diabły to wszystko i pojechać w Bieszczady, bo tam może nie pada. Mamy wiele możliwości, ważne, by sobie uświadomić, że nie jesteśmy skazani na ten deszcz.
Choć jako naród mamy przywiązanie do cierpienia.
Tak, to my, matki Polki cierpiące! Ale ja mówię „nie!”. Cierpienie zakorzenione w rodowych schematach, obecne w traumach stało się naszą pieśnią narodową. Cierpieliśmy a to przez zaborców, a to przez biedę i wojny, zawsze ktoś lub coś się znajdzie, także teraz. Tyle że to nie jest naszym kodem, naturalnym stanem, choć Kościół katolicki nas w tym umacnia, w poczuciu winy, uświęceniu cierpienia, nieuchronności „kary boskiej”. Mam dość kultywowania tak złej karmy, tak złych narzędzi i takiego fundamentu funkcjonowania, gdzie wciąż żyjemy w bólu, poczuciu winy, wstydu i oczekiwaniu na karę. Nie chcę tego powielać, przenosić dalej.
Co ważnego zostało pani po tym spektaklu?
Delikatność tematu, fakt, że mogą przyjść na spektakl ludzie tak samo zranieni jak Liza, i usłyszą, że mogą być dla siebie czuli, i mogą być słabi, bo to nie odbiera im mocy. Że być może odzyskają nadzieję. I to co jest ważne, że w naszym spektaklu ten proces nie jest hollywoodzki, a bohaterce nie udaje się zawalczyć o siebie za pierwszym razem; że nie ma w nim „żyły długo i szczęśliwie” w brokacie i confetti, że po drodze też coś się nie udawało i można było zwątpić, by później wrócić i kolejny raz poprosić o pomoc. I to nie znaczy, że coś z nami jest nie tak. Wracam na scenę w piątek i znów będziemy szukać czułości dla Lizy, znów będziemy chcieli przytulić małą Lizę w każdym z nas, tak, by miała siłę opowiedzieć tę historię, świadczyć o tym, co ją spotkało. Bo to temat kruchy, trzeba o nim opowiadać w wielkim zatrzymaniu, niemal półszeptem.