Anna Kukawska: Taki już ze mnie człowiek, że nie posiedzi w miejscu
Od dziesięciu lat oglądamy ją jako starszą sierżant Emilię Drawską z telewizyjnego serialu „Policjantki i policjanci”. Anna Kukawska jest jednak nie tylko aktorką: występuje również jako wokalistka i pracuje jako psychoterapeutka. Jak to się jej udaje – opowiedziała w naszym wywiadzie.
- Fani rozpoznają panią po cywilnemu?
- Rozpoznają. I często mówią do mnie „Emilko”. (śmiech) Już się przyzwyczaiłam. A kiedy w serialu moja bohaterka była w dobrych relacjach z Krzyśkiem Zapałą, to rozglądali się nerwowo i pytali: „Gdzie mąż?”. Jestem w sklepie na zakupach, a tu ktoś zerka: „Krzysiu też jest tutaj? Bo chcielibyśmy zdjęcie sobie zrobić razem”.
- Zdarzyło się, że ktoś prosił panią o policyjną interwencję?
- Raz. Kiedy pracuję na planie, jestem bardzo skupiona na postaci. Byliśmy gdzieś w plenerze, ja oczywiście mundurze, czego nie do końca jestem świadoma, bo chodzę w nim cały dzień, więc nie zwracam na to uwagi. A tu raptem podchodzi do mnie jakaś pani i woła: „Torebkę mi zabrał! Pobiegł w tę stronę!”. Ja robię wielkie oczy i mówię do niej: „To trzeba na policję!”. A ona wtedy patrzy na mnie zdziwiona: „No właśnie”. I dopiero wtedy uświadamiam sobie, że dla niej policja to ja. (śmiech) „My jesteśmy przebierańcy” – tłumaczę.
- Nie miała pani ochoty puścić się pędem za tym złodziejem?
- Nie bardzo mogłam, bo byłam na planie. Musiałabym spytać kierownika czy mogę.
- W internecie fani rozpływają się przede wszystkim nad pani urodą. Dostaje pani od nich propozycje matrymonialne?
- Czasem pytają na Instagramie czy się umówię na kawę. A wiadomo – od kawy wszystko się zaczyna. Dlatego nie umawiam się.
- Występuje pani w serialu „Policjantki i policjanci” już 10 lat. Spodziewała się pani, że spędzi na jego planie aż tyle czasu?
- Ale skąd. Nie miałam pojęcia ile to potrwa. „Pogram trochę i zobaczę co będzie” – myślałam. A tu stuknęło dziesięć lat i dobrze mi z tym. I nawet nie wiem, kiedy to minęło.
- Jak to jest nosić w sobie jakąś postać przez 10 lat?
- Ja już bardzo dobrze znam Emilkę. Pewne rzeczy mogę więc proponować intuicyjnie. Aktorstwo to zawód, który w dużej mierze polega na czuciu. I ja właśnie bardzo dobrze czuję moją postać. Czasem czytam scenariusz i myślę sobie: „Ona by tak na pewno nie powiedziała”.
- Poprawia pani coś w dialogach?
- Tak. To taka nasza standardowa procedura - czytamy scenariusz i staramy się go dopasować do naszych bohaterów. Oczywiście nie zawsze jest to potrzebne, bo scenarzyści też dobrze ich znają. Ale czasem staram się zaproponować coś od siebie. Dobrze, że to nie „Pan Tadeusz”. (śmiech)
- Nie jest pani już zmęczona sierżant Drawską?
- Nie. Ja ją naprawdę lubię. Podoba mi się, że wątki policyjne łączą się w serialu z wątkami obyczajowymi. W życiu mojej Emilki dużo się dzieje - i to jest super do grania. Te proporcje są dobre: mamy sporo akcji, ale nie brakuje też życia prywatnego i emocji naszych bohaterów.
- Mówi się, że występy w takim codziennym serialu to dla aktora praca jak w fabryce. To prawda?
- I tak, i nie. Rzeczywiście dużo i intensywnie pracujemy. Szczególnie, kiedy mamy patrolowe odcinki - wtedy zdarza się, że w ciągu dnia zdjęciowego mamy np. tylko jedną scenę przerwy. Ale kiedy indziej, gdy kręcimy wątki prywatne lub gdy Emilka pracuje na recepcji, jest więcej luzu.
- Szmat czasu spędzonego z tą samą ekipą sprawia, że twórcy „Policjantek” i występujący w serialu aktorzy to chyba trochę już jedna rodzina. Rzeczywiście tak jest?
- To prawda. Spędzamy ze sobą wiele godzin, więc przez te dziesięć lat dobrze się poznaliśmy. W efekcie wiemy jak ze sobą postępować. A kiedy pojawiają się stresujące sytuacje, łatwiej je rozładować, bo wiemy, co na kogo dobrze zadziała.
- Jak trafiła pani do „Policjantek i policjantów” w 2014 roku?
- Poszłam na casting. Wiedziałam, że szukają nowych postaci do policyjnego serialu. Byłam wtedy zajęta też swoimi innymi działaniami artystycznymi, spytałam więc ile tego będzie. „Sześć dni w miesiącu” – usłyszałam od pani z produkcji. „To spoko. Dam radę” – pomyślałam. Kiedy wygrałam casting, okazało się, że najwyraźniej źle ją zrozumiałam i to miało być około 26 dni w miesiącu. (śmiech)
- A co było na castingu?
- Policyjna scena: miałam zatrzymać samochód i przeprowadzić interwencję według scenariusza. Tymczasem kolega zaczął robić wszystko dokładnie odwrotnie niż było to ustalone. Wtedy wsadziłam go z powrotem do samochodu i powiedziałam: „Siadaj pan i nie dyskutuj! Odkręcamy szybkę i dopiero wtedy będziemy rozmawiać” – zaimprowizowałam. I spodobało się.
- Jakie ma pani cechy charakteru przydatne granej przez panią policjantce?
- Jestem konkretna. Tak staram się tę Emilkę kreować, że ona w policyjnych sytuacjach jest zdecydowana - wchodzi, robi, co do niej należy i nie myśli. Natomiast zupełnie wymięka, jeśli chodzi o sprawy prywatne. Kiedy Krzysiek coś wymyśli – to jej się już nogi uginają i nie wie co robić.
- Po tych dziesięciu latach praca policjantki nie ma dla pani tajemnic?
- Tej serialowej – tak. Omija nas na szczęście cała papierologia, z którą muszą się męczyć prawdziwe policjantki.
- Jak się pani przygotowywała do tej roli?
- Bardzo mi pomógł Mariusz Węgłowski. To jego pierwszego poznałam na planie. On gra takiego policyjnego twardziela. Powiedział mi jak trzymać broń, co się mówi podczas interwencji, jakie są procedury. Sama nie miałam o tym zielonego pojęcia. Dużo od niego wzięłam. Regularnie mamy też szkolenia, z których możemy się dowiedzieć np. jak wyciągnąć dwa razy większego od siebie człowieka z samochodu, czy jak posługiwać się bronią. Poza tym praca z kamerą daje na szczęście możliwość dubli i kiedy coś wypadnie śmiesznie, to ktoś zawsze zwróci uwagę i można to zrobić bardziej „po policyjnemu”.
- Jak sobie pani radzi na strzelnicy?
- Jeśli chodzi o trafianie do celu, to szału nie ma. (śmiech) Ale wystarczy, że na ekranie widać, iż potrafię strzelać. Natomiast jeśli chodzi o trzymanie broni, przeładowywanie i posługiwanie się nią – tego już się nauczyłam.
- Znalazła pani jakieś podobieństwa między zawodem aktorki i policjantki?
- Tu i tu jesteśmy w sytuacji „boję się, ale robię”. To oznacza pokonywanie własnych lęków. Jeśli chodzi o pracę na planie, to trema mi raczej nie towarzyszy, mam tylko taki przyjemny dreszczyk emocji. Natomiast na scenie w teatrze – bardzo. Wychodzę przed widownię i nie wiem co będzie. Kiedy się bierze udział w jakiejś akcji policyjnej, to też się chyba nie wie co będzie. W serialu oczywiście wiemy, bo to jest w scenariuszu, ale w prawdziwym życiu – jest wielka niewiadoma.
- Woli pani policyjne wątki czy raczej te obyczajowe?
- Jedne i drugie. Na pewno w tych prywatnych jest więcej do zagrania, bo zawierają więcej emocji. Te policyjne polegają na konkretnej akcji. Zazwyczaj schemat interwencji jest podobny, np.: „Dzień dobry, co się stało?”, „Dlaczego tak późno pan do nas zadzwonił?”, „Proszę pokazać ten portfel!”. To zupełnie inne sytuacje niż te, kiedy np. Emilce życie się wali, bo jej mąż pojawia się i znika. Tam jest więcej aktorstwa. I ja to lubię.
- Pani serialową córkę Gaję gra pani autentyczna córka Adela. Jak do tego doszło?
- Kiedy była bobasem, pomyślałam, że mogłabym mieć taką super pamiątkę. Chciałam mieć to uwiecznione, że grałyśmy razem i zapytałam Przemka - naszego kierownika produkcji, czy byłoby to możliwe. W ogóle wtedy nie pomyślałam, że Adela będzie miała osiem lat i dalej będzie jeździć ze mną na plan. A tu się szczęśliwie tak to poukładało.
- Trudno pani w relacjach córką na planie oddzielić rolę mamy od roli koleżanki z pracy?
- Początkowo nie zdawałam sobie sprawy z tego, jakie to skomplikowane. W ogóle nie zastanawiałam się, że będę musiała być na planie jednocześnie mamą i aktorką. To było bardzo trudne, bo jedno i drugie wymaga bardzo dużego skupienia. A jak tu się skupić na jednym i drugim na raz? Z drugiej strony było pewne ułatwienie, bo dzieci są bardzo prawdziwe na planie. Taki maluch wchodzi przed kamerę i robi to, co ma zrobić na sto procent. I wtedy my wszyscy też musimy doskoczyć do tego poziomu autentyczności. Czerpiemy więc energię od dziecka.
- Podobają się dziś Adeli występy w serialu?
- Bardzo. Kiedy była malutka i mówiłam w domu, że jadę na plan, ona od razu biegła i wołała „To ja już przyniosę buciki”, bo chciała jechać razem ze mną. Teraz też chętnie to robi. Adela jest bardzo wrażliwa i to jest cecha, która ułatwia jej granie. Dużo zbiera z atmosfery, jaka wytwarza się w scenie i potrafi to pokazać.
- Z biegiem lat jej występy stały się pewnie bardziej świadome.
- Na początku w ogóle nie miała swojego tekstu, a jeśli coś powiedziała jako bobas, to było to dodatkowym walorem sceny. A teraz ma już swoje kwestie i lubi je ze mną przegadywać. Kiedy jedziemy z Krakowa na plan, to dużo rozmawiamy w drodze. „A spróbuj to może powiedzieć inaczej” – sugeruję czasem. „Mama, wiesz, że to trzeba po swojemu!” – buntuje się wtedy. „Wiem, wiem, ale poszukaj może jeszcze jakichś innych kolorów” – tłumaczę. A ona chce pokazać, że sama wie, jak to zrobić. No, ale bądź co bądź już osiem lat gra w tym serialu. (śmiech)
- Chciałaby pani, żeby Adela poszła w pani ślady i została profesjonalną aktorką?
- Na pewno bym chciała, żeby robiła w życiu to, co lubi. Cokolwiek to będzie. Bo widzę po sobie, jaki daje to power. Ja nie mam takiego poczucia, że jadę znowu do roboty, tylko robię to z radością. Nawet kiedy czuję zmęczenie. Mówię sobie wtedy: „Przecież to lubisz. Widziały gały co brały”. (śmiech) Chciałabym więc, żeby Adela też to miała. A czy będzie aktorką czy nie będzie, to nie ma znaczenia.
- Jakie ma jeszcze pasje?
- Gra na skrzypcach. Na pewno jest bardzo muzykalna. Ma też pomysł na inne instrumenty. Teraz jej się wydaje, że wiolonczela to jest to.
- Pani w jej wieku też już miała sprecyzowane plany na przyszłość?
- (śmiech) Tak. Bardzo chciałam śpiewać i być aktorką. Wszystko zaczęło się w Młodzieżowym Domu Kultury na osiedlu Tysiąclecia w Krakowie. To cudowne miejsce, aby rozwijać swoje różne pasje. Tam są bardzo wspierający ludzie. Ja tam trafiłam, kiedy miałam sześć lat. Najpierw na rytmikę – a skończyło się na amatorskim teatrze Osmoza. Chodziłam tam całe liceum i nawet później.
- Pani rodzina ma jakieś aktorskie tradycje?
- Absolutnie nie. Dlatego wszyscy łapali się za głowę i mówili: „Może jej jeszcze przejdzie”. (śmiech)
- Jak rodzice odnosili się do pani aktorskiej pasji?
- „Nie wiemy o co ci chodzi, ale skoro tego chcesz – to OK”. Chyba się nie spodziewali, że kiedyś aktorstwo będzie moim zawodem. Ale zawozili mnie i przywozili na zajęcia, które sama sobie wymyśliłam. Czyli choć nie podzielali mojej pasji, to wspierali mnie w jej realizacji.
- To teatr zaprowadził panią do krakowskiej telewizji?
- Właściwie tak. Kiedy pod koniec podstawówki oglądałam w krakowskiej telewizji program, który prowadziła dziewczynka w moim wieku, stwierdziłam, że ja też tak chcę. Byłam do tego stopnia zdeterminowana, że wsiadłam w tramwaj, pojechałam na Krzemionki i powiedziałam na portierni, że chcę rozmawiać z panią, która produkuje ten program. Zrobiłam to w tajemnicy, bo jakbym powiedziała rodzicom, to by się chyba uśmiali. Ale udało się: spotkałam się z panią Dorotą Borek, która była producentką tego programu, a ona zaprosiła mnie na zdjęcia, żebym zobaczyła jak ta praca wygląda od środka. Byłam więc raz i drugi na takim wyjeździe, po czym zapytano mnie czy chciałabym poprowadzić program. Oczywiście chciałam – i zostałam do jego końca trzy lata później.
- Co to był za program?
- „Impreza na piątkę z plusem”. Pokazywaliśmy w nim co można robić ciekawego w Krakowie, jeśli się jest dzieckiem lub nastolatkiem. Trzeba było więc czasem gdzieś pojechać i zrobić wywiad z panią, która prowadzi jakieś zajęcia. Albo z dziećmi, które biorą w nich udział. Potem był program „Bzik kontrolowany”, w którym jeszcze więcej się działo i było więcej prowadzących. Tam nauczyłam się dziennikarskiego warsztatu, bo sami wymyślaliśmy tematy i je realizowaliśmy. Wtedy pomyślałam: „Może dziennikarstwo to jest to?”. Tata przyklasnął temu pomysłowi, bo bał się tego mojego aktorstwa. (śmiech).
- Co się pani najbardziej podobało wtedy w pracy przed kamerą?
- Zorientowałam się szybko, że przed kamerą nie mam tremy, która towarzyszyła mi zawsze przy wychodzeniu na scenę. Zupełnie nie wiązałam tego z setkami widzów, którzy potem mieli to oglądać. Kamera to było dla mnie po prostu pudełko na statywie, do którego mam coś powiedzieć - czyli tak samo, jakbym miała to zrobić np. do szafy. Nie stresowało mnie to w ogóle.
- Jak rówieśnicy ze szkoły traktowali gwiazdę telewizji?
- Absolutnie nie odbierali mnie w ten sposób. Zresztą ja też nie czułam się żadną gwiazdą telewizji. Chociaż czasem mi to pomagało, bo mogłam powiedzieć: „Byłam do późna na zdjęciach i nie miałam kiedy nauczyć się historii”. (śmiech) Nauczyciele byli więc wyrozumiali. Cieszyło ich to, co robię.
- Jak to się stało, że nie została pani dziennikarką, tylko aktorką?
- Taki był plan od samego początku. W tym samym czasie, kiedy dostałam się na dziennikarstwo, trafiłam do Teatru Słowackiego. Szukali tam młodej dziewczyny i udało mi się wygrać casting. Robiłam więc te dwie rzeczy równolegle. Grałam w wielkim teatrze małe rólki, a na studiach okazało się, że to dziennikarstwo jest raczej pisaniem i mało jest w tym radia czy telewizji.
- Nie miała pani ochoty wyjechać do Warszawy i szukać pracy w którejś z tamtejszych stacji?
- Myślałam, że to się tak potoczy, ale stało się inaczej. W końcu to tylko trzysta kilometrów i zawsze można pojechać.
- Jeździ pani na castingi do stolicy?
- Czasem. Ale mało. Bo w tym momencie nie mam na to czasu. Teraz też dużo castingów robi się online. Ale ze względu na serial i tak rzadko mam czas coś nagrać. Robię ile mogę, żeby się nie zapętlić w robocie, bo chcę jeszcze poza nią normalnie żyć. Mam dziecko, które rośnie i za trzy lata będzie już nastolatką. Chcę więc jeszcze na maksa wykorzystać ten czas, kiedy jesteśmy blisko.
- Dużo występuje pani w reklamach. To bardziej elastyczna praca niż przy filmie czy serialu?
- Zdecydowanie. Dostaje się zaproszenie na casting i od razu wiadomo, w które dni będzie się pracować. Oczywiście najpierw trzeba wygrać ten casting, ale jak się już wygra, to jest bardzo przyjemnie. W sumie zabiera to jakieś cztery dni, z czego zdjęcia trwają zazwyczaj tylko jeden dzień.
- To trochę inne aktorstwo?
- Nie. Ciągle to samo. Nadal bazuje na naturalności. Zadanie jest tylko mniejsze. Tam każde ujęcie musi być perfekcyjne. I to też jest fajne: każde słowo musi być powiedziane dokładnie tak, jak klient sobie tego życzy. To jednak też trzeba przepuścić przez siebie. Klient często jest na planie, ogląda jak gramy i mówi: „Nie. To jeszcze nie to”. „Dobrze, a do czego dążymy?” „Nie wiem”. (śmiech) Czasem tak jest.
- Kiedyś występy aktorów w reklamach były niezbyt pozytywnie postrzegane. Dziś to już nie problem?
- Ja nigdy nie postrzegałam źle grania ani w reklamie, ani w serialu. Uważam, że to uczciwy sposób zarabiania pieniędzy. Zresztą jest takie powiedzenie, że my tu w branży gadu-gadu o tym, jakie to okropne jest granie w reklamach, a wszyscy i tak się spotykamy na Chełmskiej w Warszawie, gdzie są castingi do reklam. Trochę jest w tym prawdy.
- Mówiła pani, że początkowo ważny był też dla pani śpiew. Jak pani realizuje tę pasję?
- Prowadzę agencję artystyczną, która organizuje koncerty w całej Polsce, w których ja też biorę udział. Śpiewam więc z zespołem – najczęściej międzywojenne szlagiery, mające piękne teksty, które bardzo mnie wzruszają. Jest w tym więc też odrobina aktorstwa. To daje mi bardzo dużą satysfakcję. Niesamowicie ważna jest tutaj koncentracja. Trzeba być z publicznością – a jednocześnie się wyłączyć i zatopić w muzyce. A czasem występujemy w niesprzyjających warunkach akustycznych: a tu odsłuch bzyczy, a tu ludzie gadają, bo impreza plenerowa. Trzeba więc sobie umieć poradzić. Dużo zależy tu od mojej wrażliwości.
- A czy to ta wrażliwość sprawiła, że została pani również psychoterapeutką?
- Pewnie tak. Kiedy byłam w liceum, mówiłam, że jeśli nie zostanę aktorką, to będę psycholożką. Melpomena jest jednak zazdrosna – więc na długi czas porzuciłam te plany. Ale przyszła pandemia i okazało się, że my - aktorzy i wokaliści jesteśmy bezużyteczni. Wtedy trafiłam w internecie na ogłoszenie o kursie psychoterapii. Jego podstawowa część trwała pół roku i można było ją zrobić online. Stwierdziłam więc: „Zobaczę czy to jest to”. I totalnie się wkręciłam. Ostatecznie zapisałam się na pełny kurs, trwający pięć lat i właśnie go kończę dyplomem w czerwcu.
- Pracuje pani jako psychoterapeutka?
- Tak. W tym momencie ze względu na wszelkie rozjazdy tylko online. Ale pracowałam też stacjonarnie.
- Z dorosłymi czy z dziećmi?
- Z człowiekiem. Przychodzi do mnie osoba, która ma problemy – i wspólnie się im przyglądamy. Ta praca daje niesamowitą satysfakcję, bo to pomaganie ludziom w ich realnych trudnościach i zmianie ich życia na lepsze. Kiedy widać, że to działa, czuje się niesamowity power. Okazuje się, że każdy z nas ma w sobie siłę, żeby te trudności przezwyciężyć, tylko czasem tak się w nich zapętlamy, że nie potrafimy tego dostrzec.
- Te doświadczenia z psychoterapii przydają się pani jako aktorce?
- Przydają mi się w moim własnym życiu. Choćby wiedza o strefach regulacji człowieka, czyli np. jak reagujemy w trybie walki i ucieczki. Dzięki tej świadomości możemy lepiej rozumieć, co się wydarza w naszym otoczeniu.
- A co się dzieje, kiedy pacjent rozpoznaje w pani aktorkę z serialu?
- Zdarzało się tak. Ale to nie są częste przypadki. To chyba inny target. No chyba, że się nie przyznają. (śmiech) Czasem słyszę jednak: „Wpisałem sobie w Google pani nazwisko i tak mi wyskoczyło”. Wtedy muszę się tłumaczyć co jest prawdziwe: czy jestem aktorką czy psychoterapeutką. Najczęściej dzieje się to już w trakcie terapii, kiedy mamy zbudowaną relację terapeutyczną i nie ma już to znaczenia.
- Skąd pani czerpie energię, by się tym wszystkim zajmować?
- Nie wiem. Od zawsze tak mam, że wiele rzeczy mnie pasjonuje i wiele z nich chcę robić. Taki już ze mnie człowiek, że nie posiedzi w miejscu. Dlatego ostatnio uczę się odpoczywać. Żeby wszystko odłożyć, zatrzymać się i usiąść na chwilę. I okazuje się, że to wcale nie takie proste.