Ta książka wyrasta ze zdziwienia - mówi Anna Piątkowska, autorka książki „Pluszowe małpy, loteryjki i poetka w szufladzie. Kraków i Zakopane Wisławy Szymborskiej - miejsca obowiązkowe”
Poezja Szymborskiej byłaby inna, gdyby tworzyła ją w Pułtusku albo w Radomiu, a nie w Krakowie?
Myślę, że nie, w końcu swoje pierwsze wierszyki pisała, mając pięć lat, a wówczas nie mieszkała jeszcze w Krakowie, ale w Toruniu. Później też tworzyła nie tylko w Krakowie, pisała w Zakopanem czy Lubomierzu. Jej wiersze nie były związane z konkretnym miejscem, tworzenie brało się z jej ciekawości, próby zrozumienia świata, chęci czytania go i zadawania mu pytań. Wynikało z jej szerokich zainteresowań. Poezja Szymborskiej to kwintesencja jej osobowości, wrażliwości, wyobraźni, głębokiej, filozoficznej próby opisania rzeczywistości, która jest uniwersalna, a nie lokalna - nawet kiedy pisze o ziarenku piasku, które spadło na ten konkretny parapet - o czym zresztą świadczy Nagroda Nobla. Nie da się sprowadzić tej poezji do szerokości i długości geograficznej.
Nie da się jej czytać geograficznie, trudno też czytać Szymborską biograficznie. Konsekwentnie tego unikała.
Nie chciała łączyć wierszy ze swoim życiem, uznając, że czytelnikowi to w niczym nie pomoże, a tylko narzuci interpretację. Unikała opowiadania o genezie i okolicznościach ich powstania, nie chciała, by kojarzono je z konkretnymi miejscami, zdarzeniami i postaciami. Jej poezja miała być autonomiczna. Oczywiście, po latach jej biografowie, krytycy literaccy, ale też uważni czytelnicy odnajdywali w konkretnych utworach konteksty osobiste; czego przykładem jest wiersz „Kot w pustym mieszkaniu” - choć nie ma w nim dedykacji ani imienia, przez datę publikacji łączony jest ze śmiercią jej długoletniego partnera Kornela Filipowicza. Odnajdywano także konteksty polityczne, tak jak stało się z głośno jej wypominanym wierszem, który napisała po śmierci Stalina.
Podoba mi się, że nie próbowała za niego przeprosić ani się tłumaczyć.
Powiedziała: Należałam do pokolenia, które wierzyło. Ja uwierzyłam, dodając, że racjonalnie nie da się tego wytłumaczyć. I to cenię w Szymborskiej nie tylko w kontekście uprawianej przez nią poezji, ale bycia czy stawania się człowiekiem. Szymborska pokazuje, że poszukiwała, potykała się, było w jej życiu, jak i wierszach dużo niepewności, wątpienia. Nie twierdziła nigdy, że wie, że ma jedyne właściwe odpowiedzi. Etap fascynacji i przynależności do partii był dla niej sprawdzaniem aktualnego świata, co jest niezmiernie autentyczne. Wielu twórców, którzy mieli w swoim życiorysie podobne epizody, wypierało się ich czy tłumaczyło. Szymborska mówiła wprost, że szukała swojej drogi, kształtowała się jako człowiek i poetka, nie próbowała kreować się na kogoś innego czy budować swoją legendę.
Pisała wolno, uważnie, nie za wiele. Zanim uznała, że wiersz jest gotowy, wiele jego wersji lądowało w koszu.
Kosz był bardzo symbolicznym przedmiotem w każdym z jej mieszkań, może jednym z ważniejszych. W nim lądowały pierwsze wersje utworów, pisanych na kartce, długopisem, nieco staroświecko. Nigdy nie zrobiła z komputera swojego narzędzia pisarskiego. Wiersze Szymborskiej wydają się czasami proste, i zdawać by się mogło, że każdy mógłby taki napisać, ale to są wersy tworzone bardzo precyzyjnie niczym mozaika; nie było w nich przypadkowych słów, zbędnych wyrazów, przecinków, skojarzeń czy tropów. Michał Rusinek opowiadał, że dużo czytała, a za jej poezją stoi olbrzymia wiedza i przygotowanie. Szymborska nie opowiadała nigdy publicznie o swoim warsztacie, ale był to warsztat powolnego kształtowania i budowania formy.
Jak ważne było dla niej miejsce, w którym pisze?
Wydaje mi się, że bardzo. Nieprawdziwe są historie o tym, jak Szymborska przysiadała w kawiarniach, bo naszła ją twórcza wena, i zapisywała strofy na serwetkach. Nie było tak, że nagle dopadało ją natchnienie i pilnie szukała miejsca czy wolnego stolika. Tworzyła tam, gdzie czuła się dobrze, u siebie, w swojej komfortowej przestrzeni. Pisała u siebie w domu, w Zakopanem, Lubomierzu, czyli w miejscach przez siebie oswojonych. W ostatnim mieszkaniu przy ulicy Piastowskiej zażyczyła sobie takiej kanapy, na której mogła pisać w pozycji półleżącej. Jej wiersze powstawały w wypracowanej rutynie.
W czworakach literackich, czyli słynnym Domu Literatów przy Krupniczej, musiało być jej trudno.
Tak myślę, bo Dom Literatów był barwny, hałaśliwy, przypominał bardziej komunę twórczą niż literacką samotnię. To miejsce tętniło życiem literackim i towarzyskim. Po ślubie z Adamem Włodkiem Szymborska wyprowadziła się z kamienicy rodzinnej przy ul. Radziwiłłowskiej i wprowadziła się do maleńkiego mieszkania na poddaszu, które zajmował Włodek. Wspominała, że było tam pełno książek i składane polowe łóżko, które w noc poślubną pożyczył od nich dla niespodziewanego gościa Tadeusz Peiper - choć zdaje się, że pamięć zawiodła Szymborską i jedyne łóżko Włodkowie oddali jednak nie w noc poślubną. Później zajęli dwupokojowe mieszkanie na pierwszym piętrze kamienicy, w którym mieszkał wcześniej Konstanty Ildefons Gałczyński. Przez długi czas bywało ono miejscem spotkań towarzyskich; znajomi przesiadywali dniami i nocami, choć na stole stała tylko herbata. Musieli w końcu wyznaczyć sztywne godziny „żurfiksów”, czyli odwiedzin, na niedzielne przedpołudnie.
Od czasu rozstania z Włodkiem Szymborska nigdy już z nikim nie zamieszkała.
Po rozwodzie Szymborska została na Krupniczej jeszcze do 1964 roku. Wtedy wyprowadziła się na ówczesną ulicę 18 Stycznia, dziś Królewską, do małego samodzielnego mieszkania, które szybko ze względu na rozmiar zostało nazwane Szufladą. Mało co się w nim mieściło, ale za to była w nim wanna i balkon. Z niego przeniosła się do bloku na ulicę Chocimską. Większe mieszkanie zawdzięczała koleżance po piórze, która za swoją miłością pojechała do Holandii. Szymborska miała dla siebie kuchnię, dwa pokoje i łazienkę. To właśnie pod tym adresem rozkwitły kolacyjki ze słynnymi loteryjkami, gdzie wygrać można było różne kiczowate przedmioty. Po Nagrodzie Nobla poetka kupiła sobie większe mieszkanie przy ulicy Piastowskiej. To był przedpokój, kuchnia, dwa niewielkie pokoiki i jeden duży. Miała specjalne życzenie, by przy stole mogło zasiąść 10-12 osób. Zmieściły się w tym mieszkaniu encyklopedie, słowniki i magazyny „National Geographic”. Meble z 36 szufladami według pomysłu Szymborskiej zaprojektował Jacek Siwczyński, do jednej z nich wrzuciła medal noblowski. Tego, jak wyglądało jej życie i jak dni do siebie były podobne, mogliśmy się dowiedzieć ze wspomnień Małgorzaty Lityńskiej, sąsiadki. Lokatorka wspominała, jak drzwi Szymborskiej otwierały się codziennie około 10 i kroki kierowały się do zsypu. Potem pracowała, o czym świadczył dym z papierosów, który przeciskał się szczelinami. Około południa starsza pani w kapelusiku wyruszała na zakupy z torbą. Popołudniami odwiedzał ją młody mężczyzna, przynoszący pocztę ze skrzynki. Żadna ekstrawagancja.
Była rozpoznawalna?
Była poetką znaną długo przed Noblem, mieszkała w Krakowie niemal całe życie, wierna tej samej dzielnicy. Ale że poeci ani dziś, ani wówczas nie byli celebrytami, osobami rozpoznawalnymi czy też popularnymi na tyle, by uniemożliwić im zwyczajne życie, Szymborska w miarę spokojnie jeździła tramwajami czy robiła zakupy na placu przy ulicy Lea. Po Noblu wkładała duże okulary, w których trudniej ją było rozpoznać. Wspominała, że kiedy zainteresowanie jej osobą nieco opadło, usłyszała na placu rozmowę dwóch pań, w której jedna zapytała drugą, czy ta zna noblistkę, a kiedy druga przytaknęła, chciała się dowiedzieć, jaka w ogóle jest. „Eee, bo ja wiem” - padło w odpowiedzi. Myślę, że Wisława Szymborska cieszyła się w Krakowie sporym szacunkiem, a ludzie, którzy ją spotykali czy mijali, respektowali po prostu jej prywatność.
Kraków opuszczała dwa razy w roku, wtedy jej drzwi pozostawały zamknięte.
Faktycznie nie wyjeżdżała często, najczęściej na południe, do Zakopanego albo do Lubomierza. Ale wcześniej, kiedy była młoda, zwiedzała Europę, brała udział w konferencjach literackich. Oczywiście, w miarę możliwości wynikających z ówczesnej sytuacji geopolitycznej. Po Noblu miała ponad 70 lat, była więc starszą panią, stąd częstotliwość podróży była mniejsza. Nie rezygnowała z nich jednak, towarzyszył jej w nich najczęściej Michał Rusinek, także kamera operatora, kiedy dokument o niej kręciła Katarzyna Kolenda-Zaleska.
Wcześniej były też wyprawy nieco surwiwalowe, prawda?
Mówisz o wyjazdach z Kornelem Filipowiczem nad jeziora, Rabę, Skawę czy Dunajec. Tak, jej wybranek był zapalonym wędkarzem, grzybiarzem, uwielbiał spływy kajakowe, doskonale czuł się w surowych warunkach, wystarczał mu sam namiot i ognisko. Szymborska przejęła ten styl życia chyba na samym początku bez większego zachwytu i upodobania, po prostu z miłości. Widać to na zdjęciach z początków ich relacji, kiedy on siedzi swobodnie w kamizelce rybackiej na jakimś turystycznym krzesełku, ona nieco usztywniona w chusteczce zawiązanej na elegancko, z ułożoną na wałki i wylakierowaną fryzurą próbuje się jakoś w tych warunkach odnaleźć.
Miłość do seriali była ich na szczęście wspólną pasją.
Tak, oglądali je namiętnie, znana jest anegdota, jak pojawili się u drzwi wspólnej przyjaciółki, ogłaszając, że ich życie się skończyło, bo skończyła się „Niewolnica Isaura”. Szymborska uwielbiała też kino i dlatego - jak mówiła - wiele mu wybaczała. Pierwszym filmem, który zrobił na niej, dziewczynce, wrażenie była niemiecka operetka filmowa „Kongres tańczy”. I było to na tyle duże wrażenie, że nawet chciała zostać aktorką. Kariery filmowej nie zrobiła, ale została nazwana Gretą Garbo poezji. Za teatrem za to nie przepadała, mówiła, że to sztuka, która nie nadąża za życiem.
Sprytnie łączyła zamiłowanie do sztuki wysokiej, jak i dość niskiej.
Uwielbiała operę, ale już teatr jej nie zdobył. Jedyne sztuki, na które chodziła bez przymusu, to te grane w Teatrze Kolejarza. Nazywany amatorskim i prowincjonalnym, dla niej był autentyczny i szczery, wyrastający z potrzeby opowiadania historii. Grano w nim wodewile, farsy, komedie, w których ożywali bohaterowie z Dębnik, Krowodrzy, Ludwinowa czy Zwierzyńca. Lubiła ich szczerość, może krzywo przyklejone peruki. Inny teatr jej nie interesował, bo by w nim hałas i chaos, przeszkadzało jej, kiedy reżyser układał dramat, wolała go sama interpretować.
Od teatru wolała zoo i małpy?
Często w nim bywała, to właśnie tam zrobiono jej słynną sesję z szympansicą. Nie wiem, skąd się wzięła fascynacja Szymborskiej małpami, ale miały ważne miejsce w jej życiu. I to zarówno te pluszowe, jak i te, które powracały w poezji jako pierwsze wygnane z raju, czy na wyklejankach. Jane Goodal, badaczkę szympansów, wymieniała jako jedną z czterech osób, które chciałaby w swoim życiu poznać. A wracając do sesji, to podczas zdjęć szympansica ugryzła Szymborską w rękę, a kiedy ta krzyknęła, zwierzę zerwało liść i zasłoniło usta poetce. Ale widać jej to nie zraziło.
Kto był wśród pozostałej trójki, których chciałaby spotkać?
Woody Allen, Vaclav Havel i norweski podróżnik Thor Heyerdahl.
Największą miłością Szymborskiej był Kornel Filipowicz, nigdy ze sobą nie zamieszkali.
Ale żyli zawsze blisko siebie. Z Królewskiej, jak wyliczył Filipowicz, mieli do siebie 341 i pół metra. On mieszkał na Lea, więc kiedy poetka przeprowadziła się na Chocimską, odległość była do pokonania pieszo. Byli parą ponad 20 lat, ale nigdy nie zamieszkali razem, szanując swoje przyzwyczajenia i swój rytm pracy. Szymborska uważała, że byłoby śmiesznie, gdyby w sąsiednich pokojach każde z nich stukało na maszynie. Ona musiała mieć swoją przestrzeń do tworzenia, tak samo jak potrzebował jej Kornel; być może przeszkadzaliby sobie, mogłoby to być źródłem konfliktów, o czym zresztą pisze w wierszu do Filipowicza „Męskie gospodarstwo”. Filipowicz w swoim królestwie miał wiele dziwnych rzeczy; obcęgi, dłutka, tygle, klamry, trzy pióra kurki wodnej i wiele innych. Nie było szans, by się pozbyć tego czy owego. Akceptowała swojego mężczyznę ze wszystkim co posiadał i co było dla niego ważne, przyjmowała go z deskami i gwoździami. Fizycznie też byłoby takie zamieszkanie trudne, jeden z pokoi Filipowicza był świątynią pamięci po Marii Jaremie, jego pierwszej żonie, i nawet gdy ten pokój wynajmował studentom, nie pozwalał niczego w nim ruszać. Szymborska poznała człowieka, który już miał swoją historię, nawyki, rytuały, ukochane miejsca, dziwactwa. Ona też je miała. To była mądrość dojrzałych związków.
Dziś może się to wydawać młodym nieco staroświeckie, ale pisali do siebie dużo listów.
Ta sztuka wynikała z tego, że nie było innych komunikatorów. Codziennie do siebie dzwonili, kiedy jednak Szymborska wyjeżdżała do Zakopanego, nie było możliwości, by rozmawiać bez ograniczeń przez telefon. Trzeba było taką rozmowę zamawiać przez centralę, uzgadniać godziny, kiedy się było w domu, i tak dalej. Pisali więc listy, w rytmie dość ciekawym zresztą, bo kiedy Szymborska wysyłała list w poniedziałek, dochodził pewnie w piątek, zatem kolejny, który adresowała we wtorek, nie był odpowiedzią, a jedynie kontynuacją. Czasami były to listy literackie, miłosne, czasami komentujące rzeczywistość bądź opisujące zwyczajne codzienne sprawy, jak gotowanie przez Kornela zupy, zakupy czy zajmowanie się mamą.
Mówisz zakupy i gotowanie. Szymborska nie należała chyba do najlepszych kucharek?
Nie należała, chociaż krążą historie o tym, jak gotowała dla Miłosza niezbyt poetyckie danie, bo zrazy wołowe. Częściej jednak korzystała ze słoików Nawoi, czyli dań, które przyrządzała jej siostra i dostarczała Wisławie w słoikach. Radziwiłłowska, czyli pierwsze mieszkanie państwa Szymborskich, dom rodzinny Wisławy, gdzie do końca swojego życia mieszkała siostra poetki, przez długi czas był tym miejscem, do którego często wracała, zapraszała do niego przyjaciół. Nawoja wydawała obiady czwartkowe i stanowiła zaplecze kulinarne dla Szymborskiej. Sama nie miała do tego talentu. Na słynne kolacyjki, na które zapraszała najbliższych, zamawiała w restauracji u Jana Barana strogonowa, do którego gotowała ryż z torebek. To były jej rytuały, bardzo dla niej ważne. Szymborska umiała się przyjaźnić, dbała o relacje, choć tych najbliższych nie było tak sporo. Michał Rusinek podkreślał, że miała różne kręgi znajomych i dbała o to, by tych kręgów nie mieszać; osobno spotykała się z przyjaciółkami ze szkoły, osobno ze środowiskiem literackim. Z każdym łączył ją inny etap życia.
O wielu rzeczach nie miałam pojęcia, zanim nie przeczytałam tej książki, jak choćby o tym, że tłumaczyła opery.
Pisząc tę książkę, także wielu szczegółów nie znałam, tak więc wyrasta ona ze zdziwienia i ciekawości. Nie powstałaby, oczywiście, gdyby nie ogromna praca biografek Szymborskiej, Joanny Szczęsnej, Anny Bikont, którym opowiedziała swoją historię. Później niechętnie udzielała już wywiadów, nie mówiła o sobie. To one wykonały ogromną pracę. Już po śmierci Szymborskiej powstała biografia autorstwa Joanny Gromek-Illg. Książka „Pluszowe małpy, loteryjki i poetka w szufladzie” była przygodą, która wyrosła z poezji. Znałam jej wiersze, ale niewiele wiedziałam o życiu. Odkrywanie Szymborskiej poprzez anegdoty, odkrycie jej ogromnego poczucia humoru bardzo uzupełniło jej wizerunek i twórczość. To spojrzenie z dwóch perspektyw daje szersze możliwości; życie prywatne oświetla poezję, a poezja wiele mówi o życiu. Mój nastoletni syn, kiedy przeczytał książkę, powiedział: Myślałem, że ona była nudziarą, a to była fajna babka. To była pierwsza recenzja, którą usłyszałam.
Czy Kraków byłby innym miastem bez Szymborskiej?
Na pewno, choć przecież Kraków to nie tylko Szymborska. Poetka odcisnęła w nim bardzo mocno swój ślad, właściwie wiele śladów, które układają się w naturalne trasy. Dzięki nim możemy dotrzeć do miejsc, w których żyła, tworzyła i bywała. Ale także tam, gdzie sam Kraków chciał ją upamiętnić, jak do Parku Szymborskiej, murali, wystaw czy ławeczki. Wciąż jest żywa i obecna, tak samo jak jej poezja. W ubiegłym roku UJ zorganizował konkurs dla młodzieży na wiersz inspirowany twórczością poetki i mem z nią jako bohaterką. A tworzone przez nią wyklejanki były przecież trochę takimi memami. Jak się okazuje, młodzi ludzie chętnie sięgają po jej twórczość, cenią w niej niepewność, zmianę, zadawanie pytań. To poetka idealna na te niepewne czasy, nie mówi, jak żyć, mówi: Nie wiem, po prostu sprawdzam.