Żył w trudnych dla Polaków latach 1819-1905. Mimo to udało mu się osiągnąć duży sukces. Układało mu się też w miłości. Zakochał się we Franciszce, z którą miał dziewięcioro dzieci
Choć urodził się w Kongresówce, a większość życia spędził na galicyjskiej prowincji, to w życiu kierował się pruskim pragmatyzmem. Choć nie można mu odmówić pobudek patriotycznych, to jednak w przeciwieństwie do swojego brata Leopolda, nie machał bez sensu szabelką, ale starał się, wszelkimi możliwymi sposobami pomóc w rozwoju lokalnej społeczności. Parafrazując klasyka, „zastał Limanową drewnianą, a zostawił murowaną”. O kim mowa? Oczywiście o Antonim Józefie Marsie herbu Noga, właścicielu dóbr limanowskich, który gospodarzył na tych terenach przez zgoła pół wieku.
Radził sobie mimo tego, że warunki nie sprzyjały
Urodził się w 1819 r. w Strzyżowicach w rodzinie podupadłego ziemianina. Antoś od najmłodszych lat musiał radzić sobie z trudną, ponapoleońską rzeczywistością, w jakiej przyszło mu dorastać.
W swoich wspomnieniach pisze tak: „Lata dziecięce spędziłem na wsi, w domu rodzinnym pod troskliwą opieką matki, która też zajmowała się nauką moją. Jej zawdzięczam me elementarne wiadomości. Ojciec mój uczył mnie szermierki i jazdy konnej. Miałem więc kucyka, szabelkę, pistolecik i mundur krakowski”.
Tak uzbrojony w wieku 12 lat miał zamiar wziąć udział w powstaniu listopadowym, jednakże z racji wieku, nikt poważnie nie potraktował jego chęci podjęcia walki. W życiu Antosia była to pierwsza i jak się okazało jedyna próba, jaką podjął, by bezpośrednio przelać krew za dobro ojczyzny. Bo choć w XIX-wiecznej historii ziem byłej Rzeczpospolitej okazji do walki niepodległościowej nie brakowało, to jednak nasz bohater zawsze widział inne, lepsze możliwości niż działania zbrojne.
Przed Marsami właścicielem Limanowej był ziemianin Ignacy Dydyński
Kiedy już wyrósł z krakowskiego mundurka, a i na kucyka okazał się już za ciężki, pod wpływem zaprzyjaźnionego duchownego, powziął myśl podjęcia nauki w królewskim, stołecznym Krakowie. Zadanie to zrealizował, jednak mimo kilku prób podjęcia studiów na Uniwersytecie Jagiellońskim, ani medycyny, ani fizyki ukończyć mu się nie udało. Mimo szczerych chęci, musiał więc zakończyć krakowski etap swojego życia i grzecznie wrócić do rodzinnego majątku.
Tam jednak nikt za bardzo na niego nie czekał, dlatego młodzian przeniósł się na włości swojego bezdzietnego stryja, Antoniego Marsa. To właśnie za jego sprawą, jak sam wspomina, poznać miał swoją przyszłą małżonkę, Franciszkę Żelechowską. Po kilku perypetiach przekonał do siebie zarówno dziewczynę, jak i przede wszystkim przyszłych teściów: „[…] rodzice zezwolili na nasze małżeństwo, a że panna Franciszka trwała w afekcie do mnie, więc też pobłogosławiono nas i zaraz potem dałem na zapowiedzi”.
Szczęśliwa miłość i liczne potomstwo Antoniego
Jak widać, afekt Franciszki nie był chwilowym zauroczeniem panienki z dobrego domu, wywołanym lekturą romansów, a uczuciem szczerym, gdyż jak wiemy, małżeństwo Marsów było bardzo udane, czego najlepszym dowodem jest dziewięcioro dzieci, jakimi Franciszka obdarzyła swojego męża. Także Antoniemu Józefowi trudno jest odmówić zaangażowania uczuciowego. Musiał on, jako obywatel Kongresówki, starać się o specjalną wizę, by móc odwiedzić narzeczoną, od której to dzieliło go ponad 40 mil drogi. Dla wyrachowanego młodziana było to nie tylko kosztowne, ale i dokuczliwe. Liczył on jednak, że uda mu się przez wiano, jakie miała wnieść małżonka, zrekompensować dotychczasowe straty, poniesione za sprawą afektu serca:
„Kosztowało mnie to wiele trudów i pieniędzy. Pocieszałem się tylko nadzieją, że z posagu żony, który miałem obiecany, wyrównam wszystkie dotychczasowe braki i niedobory: tymczasem nadzieje zawiodły, gdyż oprócz skromnej wyprawy, żona moja na razie niczego więcej nie otrzymała”.
Bycie mieszkańcem Kongresówki nigdy nie było i wciąż nie jest powodem do szczególnej radości. Antonii Józef przekonał się o tym raz jeszcze, gdy jako „obcokrajowiec” musiał w 1846 r. ewakuować się z majątku żony w Galicji, gdzie mieszkali po ślubie.
W całym tym dramacie do naszego bohatera uśmiechnęło się jednak szczęście. Trafił na włości hrabiego Henryka Potockiego w Chrząstowie, gdzie został zatrudniony jako zarządca. Choć rzucony na głęboką wodę, poradził sobie wybornie.
„Zająłem się uporządkowaniem spraw powikłanych i doprowadziłem je do pomyślnego skutku. […] Przed moim objęciem pracowało w fabryce [należącej do dóbr hrabiego przyp. red.] 30 robotników, kiedym zaś ją opuszczał, pracowało w niej około 300 ludzi, sam hr. Henryk Potocki miał z niej za moich czasów kilkakroć sto tysięcy zysku”.
Przy okazji nie zapomniał zadbać również o swoje interesy.
„W krótkim czasie doprowadziłem do tego, że fabryka ta grożąca dotąd upadkiem, wykazał już w drugim roku mojego zarządu 27% czystego dochodu, sam także kupiłem dla siebie 1/16 część w kwocie 12 tys. złotych polskich, którą po trzech latach sprzedałem hrabiemu za 50 tys. złotych polskich” - czytamy we wspomnieniach Marsa.
Zawiłe losy przejęcia Limanowej przez Marsów
Takie działanie Antoniego Józefa okazało się być dlań charakterystyczne. Przy okazji inwestycji, która miała przynieść pewne dobra dla ogółu, nie omieszkał również zadbać o swój własny interes. Nie inaczej było, gdy został właścicielem Limanowej, jednakże zanim do tego doszło, musiał on po drodze zmierzyć się z wieloma problemami. Choć sprawa przejęcia Limanowej jest zagmatwana jak losy rodziny Foresterów z „Mody na sukces”, to warto wyjaśnić, na czym polegały owe zawiłości.
Przed Marsami właścicielem Limanowej był Ignacy Dydyński, nie do końca zrównoważony psychicznie ziemianin, który to po opuszczeniu majątku, przekazał go w ręce rodziny Jezierskich. Dziedziczka tegoż rodu sporządziła testament, według którego należące doń limanowskie włości, miały przypaść Marii Wielogłoskiej, zaś w przypadku jej bezdzietnej śmierci, całość majątku dziedziczy w dalszej kolejności rodzina Żelechowskich, tj. teściów Antoniego Józefa.
Niczego nieświadomi Żelechowscy dowiedzieli się o możliwości otrzymania pokaźnego spadku dopiero w 1852 r., kiedy to Maria Wielogłoska, zamężna z Feliksem Stobnickim, poważnie podupadła na zdrowiu. Wówczas to jej ślubny zdecydował się majętną małżonkę wysłać na kurację do Karlsbaldu w Badenii-Wirtembergii, sam zaś w międzyczasie skontaktował się z Antonim Józefem Marsem, chcąc zapewnić sobie dożywotnią rentę na wypadek śmierci Marii i przejęcia majątku przez Żelechowskich. Mars po konsultacjach z rodziną żony, przystał na tę propozycję, widząc w zabiedzonej Limanowej szansę zarówno dla siebie, jak i dla tego miejsca.
Wszystko zapewne ułożyłoby się po myśli obydwu stron, gdyby nie… cudowne ozdrowienie Marii Stobnickiej z Wielogłoskich! Niczego nieświadoma dziedziczka powróciła do Galicji i dowiedziawszy się o sytuacji, zrobiła swojemu mężowi karczemną awanturę, żądając, by anulował umowę, do jakiej się zobowiązał. Jak to bywa w świecie mężczyzn, głos kobiety miał znaczenie wiodące, dlatego Stobnicki odstąpił od umowy.
Antoni Józef lata dziecięce spędził na wsi pod troskliwą opieką matki
„Skończyło się więc na tem, że niezawierając ugody, rozjechaliśmy się do domów. Przyszłoby nawet do wielkiej awantury, bo krewki Stobnicki wyzwał mnie w podrażnieniu na pojedynek, który przyjąłem, żądając natychmiastowej satysfakcji. Stobnicki jednak cofnął wyzwanie” - pisał we wspomnieniach Mars.
Nie był to jednak koniec całej sprawy, gdyż rozmowy nadal trwały. Stobniccy po opadnięciu emocji co prawda zgodzili się na sprzedaż majątku w zamian za rentę, ale wprowadzili różne obostrzenia na wypadek zwłoki w jej wypłacaniu. Dyskusje trwałyby zapewne jeszcze dłużej, gdyby nie zdecydowanie Antoniego Józefa, który wyczerpawszy zapasy cierpliwości, pewnego dnia z furią wpadł do majątku Stobnickich i zagroził pojedynkowaniem się z Feliksem, jeśli ten nie spisze ugody w taki sposób, w jaki była ona umówiona na początku. Jako że „nigdy nie wiadomo, kiedy wariat żartuje”, przerażony widmem pojedynku Stobnicki, zdecydował się spisać umowę, tak jak podyktował mu Antonii Józef.
Gdy już udało się uporać ze Stobnickimi, należało ustalić sprawę spłaty dla rodziny Franciszki Żelechowskiej, której to w zasadzie spadek w postaci Limanowej dotyczył.
Z tym jednak nie było większych problemów, gdyż wszyscy krewni żony Józefa Antoniego zgodzili się przyjąć zaoferowane przezeń pieniądze w zamian za przekazanie całości spadku na jego rzecz. Po spłaceniu rodziny rozpoczął się nowy etap zarówno w życiu Antoniego Józefa oraz Franciszki, jak i Limanowej,
Limanowa w czasie, gdy Marsowie osiedlili się na jej terenie, przypominała bardziej wieś niż miasto. O tym, jakie zaszły zmiany dzięki Antoniemu Józefowi, napiszę w kolejnym numerze „Tygodnika Ziemia Limanowska”.