Arek Jakubik: Wszystko, co robiłem w życiu, robiłem tak naprawdę dla mamy
Znamy go jako znakomitego aktora filmowego, ale też jako charyzmatycznego wokalistę rockowego zespołu Dr Misio. Nam opowiada o tym, jak muzyka i kino zastępują mu wizyty u psychoterapeuty.
- Kilka dni temu swoją premierę miała płyta twojego zespołu Dr Misio – „Chory na Polskę”, a w Netflixie pojawił się serial „Informacja zwrotna” z tobą w roli głównej. Lubisz jak tak się dużo dzieje wokół ciebie?
- Niekoniecznie. Żyję sobie spokojnie na podwarszawskiej wsi. Mam tu wszystko pięknie poukładane: moje codzienne rytuały, spacery z psem Bazylim, czas spędzany z żoną Agnieszką. Premiera płyty i serialu mocno zakłóciły te scenariusze, do których bardzo się przyzwyczaiłem i które dają mi poczucie bezpieczeństwa.
- Twoje życie napędzają dzisiaj na równi muzyka i film. Co ci sprawia większą frajdę?
- „Informacja zwrotna” wróciła do mnie jak bumerang. Zdjęcia do tego serialu skończyły się rok temu we wrześniu i zdążyłem zapomnieć o Marcinie Kani, w którego się wcieliłem. Bardzo usilnie się o to starałem, poświęcając się pracy nad płytą Dr Misio. Bo to dla mnie rodzaj kozetki psychoanalityka. Kiedy kończę zdjęcia do jakiejś trudnej roli, żeby o niej zapomnieć i zresetować ją ze swojego twardego dysku, od razu przystępuję do pracy nad nowymi piosenkami mojego zespołu. Tak było i w tym przypadku. Kiedy jednak zbliżała się premiera „Informacji zwrotnej”, zaczęły do mnie powracać wspomnienia z planu. Ponownie musiałem więc wejść w ten trudny i bolesny świat.
- Te światy muzyki i filmu nigdy się u ciebie nie przenikają?
- Tak mogłoby się wydawać. Tymczasem jest dokładnie na odwrót. Kiedy pod koniec minionych wakacji kończyłem z przyjaciółmi prace w studiu nagraniowym nad płytą Dr Misio, dotarło do mnie, że w niektórych numerach jest całkiem sporo emocji z „Informacji zwrotnej”. Piosenka „Prawda” brzmi wręcz jak hasło z plakatu promującego serial: „Nie wierz nikomu. Zwłaszcza sobie”. Pewnie podczas tworzenia albumu „Chory na Polskę”, Marcin Kania stał gdzieś tam za mną i mogłem czuć jego oddech na plecach. Przecież to były muzyk rockowy, mający na swoim koncie mnóstwo przebojów, za które dostaje kosmiczne tantiemy. Oczywiście Dr Misio może sobie o takich tantiemach tylko pomarzyć. (śmiech)
- Początkowo planowałeś, by nowa płyta twojego zespołu była poświęcona w całości Polsce. Dlaczego ostatecznie tak się nie stało?
- Kiedy poszedłem z żoną na Strajk Kobiet w październiku 2020 roku, zobaczyłem, że ludzie wyszli na ulicę i zaczęli protestować. Poczułem tę energię – i wtedy pomyślałem, żeby zrobić nową płytę Dr Misio o Polsce. Zacząłem więc szukać pomysłów i pisać kolejne teksty. Powstały w sumie 3-4 takie numery, ale mi przeszło. Stwierdziłem, że taka płyta o Polsce mogłaby być dla fanów naszego zespołu zbyt nudna. A może po prostu nie miałem nic ciekawego i odkrywczego do powiedzenia w tym temacie? Chciałem uniknąć wszelkich komunałów i jakiejkolwiek publicystyki, czym karmią nas media. Okazało się, że znalezienie sensownych metafor, które byłyby aktualne teraz i za pięć lat, to nie taka prosta sprawa. Wtedy postanowiłem wrócić do sprawdzonych przez Dr Misio tematów, jak miłość, samotność, oswajanie śmierci, przemijanie.
- Na płycie nie ma żadnych deklaracji politycznych. Nie chcesz, żeby jakaś partia wpisała sobie Dr Misio na swój sztandar?
- Nie. Obiecałem to sam sobie. Oczywiście mam poglądy polityczne, ale to jest moja prywatna sprawa. Dr Misio nigdy nie wystąpi pod sztandarem żadnej partii. Na ostatniej płycie jest piosenka „Sztandar”, która w dość ironiczny sposób o tym opowiada. Nasz zespół od jakichkolwiek deklaracji politycznych trzyma się z daleka. Nazywając rzecz po imieniu: nie mam zbyt dobrego mniemania o politykach. I doskonale pamiętam genialny numer Tomka Lipińskiego sprzed czterdziestu lat: „Nie wierzę politykom”.
- To punkowe hasło nadal jest dla ciebie aktualne?
- Tak. Wszyscy politycy są po jednych pieniądzach. Mieliśmy teraz wybory, głosowałem na demokratyczną opozycję. Będę się uważnie przyglądał nowej władzy i sprawdzał jak wypełnia swoje wyborcze obietnice. Bo mam takie przekonanie, że wszyscy politycy przypominają sobie o nas tylko przed wyborami, kiedy jesteśmy im potrzebni, żeby zmobilizować się i oddać na nich głos. Potem łatwo o nas zapominają.
- Kiedyś powiedziałeś, że Dr Misio to „Polska w pigułce”, bo każdy z was ma inne poglądy polityczne i religijne. Działalność w takim składzie pomogła ci nauczyć się szacunku dla ludzi o innych zapatrywaniach?
- Patchworkowy skład Dr Misio bardzo mi w tym pomógł. Ale nie tylko. Od czasu, kiedy mam psa Bazylego, zacząłem chodzić z nim na spacery. A wiadomo – czworonogi łączą ludzi. Ja mieszkam na wsi, która jest bardzo rozległa: ma 3 kilometry w jedną i 3 kilometry w drugą stronę. Spotykam więc codziennie sąsiadów o różnych światopoglądach i rozmawiamy. Dzięki temu zrozumiałem, że możemy wszyscy żyć obok siebie w zgodzie. U mnie na lodówce wisi kartka pocztowa z Władysławem Bartoszewskim i jego cytatem „Warto być przyzwoitym”. A pewnie część moich sąsiadów ma na lodówce obrazki jakichś świętych z przesłaniem „Nie czyń bliźniemu, co tobie niemiłe”. Przecież to znaczy to samo. Tak narodziła się we mnie utopijna wizja, o której śpiewam w piosence „Miliard nowych Polsk”. Nieprzypadkowo zamyka ona tę nową płytę. Każdy z nas ma prawo wymyślić sobie swoją własną Polskę, w której będzie czuł się szczęśliwy i bezpieczny. Chodzi tylko o to, aby te Polski wzajemnie się szanowały, żeby jedna nie mówiła drugiej jak ma żyć i kogo powinna wieszać na swojej lodówce. Przecież to jest tak proste. Wystarczy wyłączyć telewizor, zamknąć internet i przestać dawać się grillować politykom.
- W jednym z wywiadów powiedziałeś: „Powinniśmy szukać tego, co nas łączy, a nie tego, co nas dzieli”. Wierzysz, że to możliwe?
- Tak się dzieje w mojej Polsce. To relacja między mną a moimi sąsiadami. Szanuję ich, a oni szanują mnie. Nie rozmawiamy o polityce, bo szkoda na to zdrowia. Ja ich akceptuję takimi, jakimi są. I tego samego oczekuję od nich. To jest w tym najważniejsze.
- Tak naprawdę nową płytę Dr Misio przenika najmocniej gorzkie poczucie przemijania. Upływ czasu tak mocno cię dotyka?
- Znam swój pesel na pamięć. Mam więc świadomość, że zostało mi mniej czasu niż tego, który przeżyłem. Podejmowanie tematu przemijania w naszych piosenkach, jest próbą oswojenia i pogodzenia się z nieubłaganie uciekającym czasem. To moja autoterapia, która ma miejsce na każdej płycie Dr Misio. Tym razem ten wątek jest mocniej zaznaczony, bo moje ostatnie doświadczenia w tej sferze były bardzo trudne.
- Co masz na myśli?
- Przede wszystkim pandemię, która bardzo mnie dotknęła. Stąd depresja, o której śpiewam w utworze „Znikam”. Kto z nas nie miał kiedyś takich poranków, że nie chciał wstać z łóżka i myślał sobie: „Dajcie mi wszyscy święty spokój. Chcę się wylogować z tego systemu. Nie wyjdę spod kołdry. Znikam”.
- Straciłeś już kogoś bliskiego?
- Tak. Najtrudniejszym doświadczeniem ostatniego czasu było dla mnie odejście mojej mamy, która sama wychowała mnie i brata, bo ojciec nas zostawił. Nie potrafię się z jej odejściem pogodzić. Mama była dla mnie superbohaterką. Urodziła się na Śląsku w Gliwicach, mówiliśmy na nią „święta Barbara”, bo była głęboko wierząca. Kiedy jej zabrakło, złapałem się na tym, że dzwonię do niej nadal, by usłyszeć jej głos z sekretarki. „No, Jakubik, trzeba usunąć ten kontakt z telefonu, bo to staje się dla ciebie jakieś chorobliwe” – pomyślałem w końcu. Tak też zrobiłem. Opowiada o tym piosenka „Wbrew i wobec”, gdzie śpiewam: „Gdy podnoszę telefon i wybieram twój numer/ To jakbym dźwigał nagle cały świat”. Dzięki temu utworowi zrozumiałem, dlaczego odejście mamy boli tak bardzo. Bo wszystko, co robiłem w życiu, robiłem tak naprawdę dla niej, aby zobaczyć w jej oczach szczęście i dumę. Kiedy jej zabrakło – nie mam już tego dla kogo robić. Po co to wszystko? Te filmy i seriale, te płyty?
- Masz przecież żonę i synów, których bardzo kochasz.
- To prawda. Agnieszka i synkowie są najważniejsi. Ale mama jest tylko jedna, zabrakło jej i muszę się z tym mierzyć.
- Najważniejszą postacią pojawiającą się na płycie jest śmierć. Boisz się umrzeć?
- A kto się nie boi? W piosence „Dziewczyna Śmierć” tytułowa bohaterka to nie kostropata starucha z kosą, tylko młoda i piękna kobieta z długimi włosami, z którą dobrze od czasu do czasu spotkać się i pogadać, żeby kiedy ostatni raz przyjdzie po nas, to spotkanie nie było tak drastyczne i tak nie bolało. Chodzi o to, by tę śmierć oswoić i ugłaskać.
- Jesteś zadeklarowanym ateistą. Naprawdę wierzysz, że śmierć jest końcem końców?
- Tak. To, co po nas zostanie, to tylko pamięć wśród najbliższych o tym, jakim się było człowiekiem. Ile się zrobiło dobrych i złych rzeczy w życiu.
- To, że nie ma nic po śmierci, bardziej cię uspokaja czy przeraża?
- Wydaje mi się, że gdybym był agnostykiem, miałbym w sobie taki sam strach przed śmiercią, jaki mam w sobie dzisiaj.
- Jak na ateistę, to sporo w tekstach Dr Misio chrześcijańskich tropów: niebo, piekło, moja wina, Ziemia Obiecana, Bóg. Z czego to wynika?
- Zostałem wychowany w katolickiej rodzinie. Mama była osobą głęboko wierzącą. Byłem u pierwszej komunii i u bierzmowania, do jakiegoś czasu chodziłem do kościoła. Dlatego moim fundamentem była wiara katolicka. Z tego wyrosłem. Stąd pewnie potrzeba mierzenia się z tym dziedzictwem.
- Zawsze mówisz, że dla ciebie miłość jest najważniejsza w życiu. To jak w chrześcijaństwie.
- Miłość nie tyczy się tylko chrześcijaństwa. Jest głęboko przypisana do każdego człowieka, bez względu na wyznawaną religię. Dlatego wierzę w miłość i dobro. Wierzę, że człowiek mimo swych wszystkich niedoskonałości, rodzi się po stronie dobra. To miłość mnie napędza i daje mi siłę do życia. W nią wierzę.
- W jednej z nowych piosenek śpiewasz jednak: „Miłość jest anomalią”. Tracisz czasem swoja wiarę?
- Oczywiście. Kto z nas choć na chwilę nie stracił swej wiary, niech pierwszy rzuci kamieniem. (śmiech) To cały czas jest sinusoida. Raz góra, raz dół. Nieustannie jednak szukamy tego światełka w tunelu. Tak człowiek jest skonstruowany.
- Mówisz, że Dr Misio jest dla ciebie ekwiwalentem terapii. Po nagraniu „Chorego na Polskę” poczułeś się lepiej?
- Oczywiście. Wszystkie sprawy mam już pozałatwiane. Wizyta u Dr Misio zaliczona. Dostałem nawet zaświadczenie, że jestem zdrowy. Wszystkie moje problemy zostały rozwiązane. Do następnego razu. (śmiech)
- A co to będzie?
- To będzie moja płyta solowa „Romeo i Julia żyją”. To historia ludzi po czterdziestce, rozgrywająca się w realiach współczesnego miasteczka pod Warszawą. Na razie więcej nie zdradzę.
- Mówisz w wywiadach, że równie traumatyczny charakter, co nagranie nowej płyty Dr Misio, miał dla ciebie udział w serialu „Informacja zwrotna”. Na czym to polega?
- Ja mam niestety nie najmądrzejszą metodę pracy nad rolą. Za każdym razem próba wejścia w buty postaci, którą mam zagrać, to dla mnie praca na mojej głowie. Kiedy gram kogoś w filmie czy w serialu, stwarzam w sobie jak najbardziej intensywny monolog wewnętrzny tego bohatera. Krótko mówiąc: zaczynam myśleć jak ta postać. Nie wymyślam tego, jak ktoś taki wygląda, jak gestykuluje, czy jak się zachowuje. Dla mnie to wszystko kwestia głowy. Kiedy zacząłem myśleć, jak Marcin Kania, to całe moje ciało zaczęło iść w organiczny sposób za tym strumieniem świadomości i zacząłem zachowywać się jak Marcin Kania. A to niestety nie jest przyjemny gość. Dlatego zanurzenie się w tej postaci, było dla mnie dość traumatyczne.
- Marcin Kania to rockman. Dużo odnalazłeś w tej postaci ze swoich doświadczeń?
- Na pewno te 15 lat działalności Dr Misio pozwoliło mi w wymyśleniu przeszłości Marcina Kani. Nagraliśmy z Dr Misio pięć płyt, zagraliśmy setki koncertów w klubach i na festiwalach, przejechaliśmy Polskę wzdłuż i wszerz. To doświadczenie bardzo mi się przydało przy tym serialu, mimo, że tak naprawdę tego rock’n’rolla w nim prawie nie ma. Nie ma koncertów, sali prób, scen z backstage’u. Nie ma sekwencji, pokazujących jak Marcin Kania pisze czy nagrywa swe największe przeboje. To się tylko pojawia od czasu do czasu w dialogach. Dlatego brawa dla reżysera Leszka Dawida i producenta Łukasza Dzięcioła, że zaproponowali stworzenie muzyki do serialu Olafowi Deriglasoffowi. To człowiek, który zjadł zęby na rock’n’rollu. Ta energia z muzyki ilustracyjnej do „Informacji zwrotnej” tworzy krwiobieg tej opowieści. To ten rock’n’roll, z którego wywodzi się Marcin Kania.
- Twój bohater to człowiek uzależniony od alkoholu. Nie jest tajemnicą, że w polskim świecie muzycznym od zawsze dużo się pije. Jaką rolę odgrywa alkohol w twoim życiu?
- Żadną. (śmiech) Pytasz ile alkoholu musiałem wypić, aby zagrać postać Marcina Kani?
- Raczej ile alkoholu musisz wypić, aby wyjść na scenę z Dr Misio.
- Alkohol nie jest jakimś niezbędnym elementem, żeby funkcjonować w rock’n’rollowym środowisku. To tak nie działa. Natomiast w trakcie przygotowań do zagrania Marcina przydało mi się coś zupełnie innego niż alkohol.
- To znaczy?
- Byłem kiedyś na meetingu AA, kiedy pisałem musical o Oddziale Zamkniętym i Krzyśku Jaryczewskim. To właśnie on zabrał mnie w takie miejsce. To było przy kościele Andrzeja Boboli w Warszawie. Trudno było się tam dostać, bo wszyscy uczestnicy tego spotkania musieli wyrazić zgodę, by przyszedł na nie ktoś z zewnątrz. Myślę, że nie ma takiego konfesjonału w tym kraju czy takiej knajpy z zaprzyjaźnionym barmanem, w którym mógłbyś tak bardzo się otworzyć i wyrzucić z siebie tę swoją najprawdziwszą prawdę. Gdy słuchałem tych historii, po piętnastu minutach byłem rozwalony. Ludzie walczą w ten sposób ze swym uzależnieniem o swe życie, opowiadając najbardziej mroczne i straszne rzeczy o sobie. To było dla mnie bardzo cenne doświadczenie, które zostało mi w głowie i mogłem z niego korzystać podczas zdjęć do „Informacji zwrotnej”. Tam też jest długa sekwencja spotkania AA. Szkoda tylko, że nie wszystkie sceny weszły do ostatecznej wersji serialu. Znamy się z Krzyśkiem od 20 lat i kumplujemy bardzo mocno. Wszystkie te historie, które usłyszałem od niego, były dla mnie drogowskazem podczas pracy przy tym serialu. A niewiele jest osób w polskim show-biznesie, które znają temat choroby alkoholowej lepiej niż Krzysiek Jaryczewski.
- Marcin Kania szuka swego zaginionego syna. Ty też masz dwóch synów. Wyobrażałeś sobie co by było, gdy któryś z nich zaginął?
- Nie. Tu nie było tego. Tę metodę, o której mówisz, zastosowałem przy wcześniejszym serialu – „Klangor”. Grałem tam ojca, który ma dwie córki dokładnie w wieku moich synów. Do tego miałem z nimi bardzo dobre relacje – takie, jakie ja mam ze swymi chłopakami. Przy „Informacji zwrotnej” nie mogłem z tego korzystać, bo Marcin Kania nie ma żadnej więzi ze swoim synem. Tutaj musiałem sięgnąć do swoich relacji z moim ojcem i przenieść się 30 lat wstecz, by przypomnieć sobie jak nas zostawił, a potem po 10 latach postanowił wrócić. Pojawił się wtedy w moim życiu obcy człowiek, który może nawet starał się odbudować relacje rodzinne, ale bezskutecznie, bo ich tak naprawdę nigdy nie było. I to właśnie do tych doświadczeń sięgnąłem, kiedy budowałem postać Marcina Kani.
- Kiedy tak mocno wchodzisz w jakąś rolę, twoi najbliżsi też w tym uczestniczą?
- Synowie kończą właśnie studia i nie mieszkają już z nami. Stąd była właśnie konieczność pojawienia się trzeciego synka – psa Bazylego, który wypełnił pustkę po tym, jak dwaj pierwsi się wyprowadzili. (śmiech) Oni mają swoje życie, są już dorosłymi facetami. Co innego z Agnieszką. Ona wie, że kiedy zaczynam pracować nad rolą, przenoszę się w inny świat i potrzebuję wtedy „okresu ochronnego”. Tworzy mi więc taki „klosz”. Sama jest aktorką – więc wie, jakie to są emocje i trudny czas. Wtedy wyłączam się z innych aktywności i funkcjonuję w świecie filmu, przymierzając buty mojego bohatera. Tak samo było teraz. To dzięki Agnieszce daję radę. Mam w niej zawsze totalne poparcie.
- Przed tobą teraz koncerty promujące „Chorego na Polskę”. Tam oczyszczasz się z tych filmowych emocji?
- Nic się nie zmieniło. To dla mnie najlepszy rodzaj wyrzucenia z siebie niedobrych emocji. Każdy chce się ich pozbyć – a ja robię to właśnie w ten sposób. Kiedy wracam z trasy do domu, jestem oczyszczony. Agnieszka widzi, jakie to jest dla mnie terapeutyczne i wspiera mnie. Być może dlatego nigdy w życiu nie byłem u psychologa.
- Zabierasz czasem Agnieszkę w trasę?
- Od czasu do czasu jeździmy razem. Ale to sporadyczne wyjazdy. Ja jestem na takim wypadzie skupiony na występie. Najpierw to jest 500 km w busie, potem próba dźwięku, później trzeba coś zjeść i chwilkę odpocząć, by zebrać siły. No a na koniec koncert. Nie mam więc tutaj przestrzeni do tego, aby być z Agnieszką. A przecież, jeśli gdzieś wyjeżdżamy razem, to po to, aby spędzać czas wspólnie. I uwielbiamy to robić. Ostatnio coraz bardziej. Jednak rock’n’rollowa trasa niestety temu nie służy.