Bałagan z tymi Pospieszalskimi
Kto jest kim w jednej z najliczniejszych i najsławniejszych muzycznych rodzin w Polsce - tłumaczy Mateusz Pospieszalski, saksofonista, kompozytor, członek m.in. zespołu Voo Voo
Był Pan dziewiątym dzieckiem swoich rodziców. To chyba dość unikatowe doświadczenie?
Byłem cały czas otoczony rodziną. A w tej rodzinie panował duch artystyczny. Ojciec był architektem, matka malowała. Kiedy miałem cztery lata, mój brat Janek przyniósł do domu pierwszą gitarę i wszyscy zaczęli brzdąkać. Janek z najstarszym bratem Antkiem wkręcali nas w Radio Luxembourg. Jako czteroletni chłopak byłem karmiony muzyką Hendriksa, Beatlesów, Rolling Stonesów. A potem jeszcze ambitniej: Milesa Davisa, Johna Coltrane’a i tak dalej. Już wtedy nie wyobrażałem sobie, że będę w życiu robił cokolwiek innego niż granie. No, może przez chwilę była alternatywa - bycie plastykiem. Malowałem dużo jako dziecko, później też chlapaliśmy z kolegami farbą po blejtramach. Robiliśmy tak zwane gnioty: zgniataliśmy gazety i używaliśmy ich zamiast pędzli do tworzenia rozmaitych „Kandinskich” albo „Pollocków”, i tym się rajcowaliśmy.
Ale muzyka wzięła górę.
Zawsze była na pierwszym miejscu. Gdy tak patrzę wstecz na te z górą 50 lat, moje życie nie istniało bez muzyki nawet przez moment. Do tego stopnia, że jak już miałem żonę i dzieci, to nie jeździliśmy na normalne wakacje, bo lato to był czas grania koncertów. Na wakacjach byłem tam, gdzie koncertowałem, a praca była dla mnie wakacjami. Dopiero stopniowo poznałem urok wyjazdów bez grania. W sensie zawodowym, bo zawsze jakiś instrument mam ze sobą.
Dzieci poszły w Pańskie ślady, ale żona nie jest muzykiem.
Muzykiem nie jest, ale bardzo mnie wspiera. Pomaga w sprawach organizacyjnych, technicznych, kontroluje mój kalendarz. I pod tym względem dla mnie absolutnie jest artystką.
Muzykami jest bardzo wielu członków Pańskiej rodziny.
Właśnie. Już się trochę bałagan zrobił. Ludzie nie wiedzą, który Pospieszalski jest który, tylu nas jest grających aktywnie.
No to spróbujmy to uporządkować.
Janek, który przyniósł tę gitarę do domu, grał przez 10 lat w zespole Voo Voo.
A wcześniej w Czerwonych Gitarach.
Grał w Czerwonych Gitarach, grał z Markiem i Wackiem, ale później swoje zapatrywania zawodowe nagle odmienił, kierując je w zupełnie inną stronę, o której wiemy [prowadzi w TVP program „Warto rozmawiać” - red.]. Natomiast nadal realizuje się jako muzyk w tym, co w naszej rodzinie trwa nieprzerwanie od samego początku - to znaczy kolędowaniu i muzykowaniu rodzinnym. Kolędujemy zawodowo co roku, a przy okazji daje to nam możliwość spędzenia wspólnie czasu, bo mieszkamy w różnych rejonach Polski, a czwórka z nas za granicą.
Aktywnym muzykiem jest inny Pański brat, Marcin.
Marcin jest świetnym basistą. Poza tym bardzo aktywnie udziela się w organizowaniu rozmaitych przedsięwzięć na styku sztuki i religii, między innymi co roku organizuje w Rzeszowie koncerty uwielbieniowe w Boże Ciało. Zaczęło się to od kilkuset osób, w tej chwili, jeśli się nie mylę, to są już dziesiątki tysięcy. Kolejny mój brat, Karol, prowadzi dwie orkiestry w Gidlach, miejscowości znanej pielgrzymom i pątnikom od 500 lat.
Czterech braci byłoby jeszcze do ogarnięcia, ale teraz na scenę wkroczyło kolejne pokolenie Pospieszalskich.
Tak, dzieci poszły w nasze ślady. Marcin ma dwóch synów. Nikodem jest perkusistą, a Mikołaj basistą. Gra w polsko-ukraińskim zespole Dagadana. Syn Karola, Szczepan Pospieszalski, komponuje i gra na trąbce, między innymi w zespole Tęgie Chłopy. Córka Karola, Paulina Pospieszalska, śpiewa, podobnie jak córka Janka - Barbara. A syn Janka, Franciszek Pospieszalski, gra na kontrabasie.
Uff. Do tego dochodzą Pańscy synowie.
Mój syn Łukasz jest pianistą. Klasycznym. Właśnie uzyskał stopień magistra na uczelni we Wrocławiu. Pisze też muzykę teatralną. Drugi mój syn, Marek, poszedł dokładnie w moje ślady i jest saksofonistą. Gra na co dzień w kwintecie Wojciecha Mazolewskiego, ale właśnie wydał swoją płytę solową, którą można gdzieś znaleźć w otchłani internetu, którą oczywiście serdecznie polecam.
Zaprosił go Pan też, podobnie jak bratanicę, do swojego kwintetu.
Ale proszę mnie nie posądzać o nepotyzm. Kiedyś myślałem wprawdzie, że to będzie takie swoiste przedłużenie rodzicielstwa, wprowadzenie tych dzieciaków do zawodu. Teraz okazuje się, że i ja mogę się dużo od nich nauczyć. Marek ma 29 lat, a Basia 19, są w pełni dojrzałymi muzykami, równorzędnymi partnerami, z którymi wspólnie się wspieramy. Więc dlaczego gram właśnie z nimi? Bo to są fajni ludzie (śmiech). Oprócz nich w moim zespole występują jeszcze jeden z najlepszych basistów w naszym kraju Max Mucha oraz muzykant z Berlina Moritz Baumgartner, perkusista. Nagraliśmy razem płytę pod tytułem „Tralala” i... musieliśmy odwołać pierwsze koncerty, bo Maksymilian został zaproszony na trasę po zachodniej Europie z Amerykańcami z Nowego Jorku, między innymi z Christianem Scottem, jednym z najwybitniejszych trębaczy nowego pokolenia. Max jest jedynym białym w tym amerykańskim składzie i... jest to człowiek z Częstochowy.
Choć byłem dziewiąty w rodzinie, jestem indywidualistą i nigdy nie lubiłem się podporządkowywać
A to przecież Pańskie rodzinne miasto. Jaki miało na Pana wpływ?
Teraz ten związek ma charakter wyłącznie emocjonalny, ale wcześniej był bardzo duży. Wzrastałem w okresie masowego pielgrzymowania na Jasną Górę. Pamiętam pielgrzymki w strojach łowickich, które śpiewały pieśni, jakich w życiu nie słyszeliśmy. Pojawiała się, rzecz w Polsce niespotykana, pielgrzymka z bębnem, z którym podobno pielgrzymowano tu od czasów zwycięstwa Sobieskiego pod Wiedniem. Przychodziły pielgrzymki z orkiestrami dętymi, kolorowo poubierane. Co roku do nas do domu zachodził koziarz, gdzieś z Beskidu. Poza tym w Częstochowie było duże środowisko muzyczne, odbywały się jam sessions. Jako 16-letni chłopak zaczynałem grać z zespołem Tie Break, gdzie występowali między innymi Janusz „Janina” Iwański czy Antoni „Ziut” Gralak. To miasto miało bardzo duży wpływ na moją początkową edukację, podobnie jak Katowice, gdzie się przeniosłem do liceum muzycznego.
Pielgrzymki, kolędowanie, koncerty uwielbieniowe, Jasna Góra, Gidle - w muzykowaniu Pospieszalskich element religijności stale się przewija. Pan też współpracuje z zespołem rocka chrześcijańskiego 2Tm.2,3.
Lubię te nasze spotkania. To jest silne duchowe przeżycie dla nas wszystkich.
Część muzyków mówi, że zaangażowanie religijne jest źle widziane w środowisku. Z drugiej strony, pojawiła się całkiem spora grupa artystów, która uczyniła z religijności niejako swój znak firmowy i radzi sobie całkiem nieźle.
Kiedyś muzyka chrześcijańska była podstawą kultury europejskiej. Najwięksi kompozytorzy tworzyli msze, oratoria, pasje. Dziś, niestety, muzyka religijna najczęściej kojarzy się z kiczem. Ale to się zmienia dzięki ludziom, którzy normalnie funkcjonowali w środowisku rockowym, popowym - tak jak Tomasz Budzyński z Armii, Darek Malejonek czy Robert Friedrich, a następnie przeżyli nawrócenie i to, co obecnie robią, jest podporządkowane bezpośrednio temu właśnie przekazowi. Są to muzycy, którzy mają rzesze swoich fanów, choć są wśród nich i tacy, którzy patrzą na nich trochę dziwnie, bo jeżeli ktoś się nawraca, to jest tym oszołomiony i chce wyraźnie powiedzieć, gdzie jest prawda.
Nie unikniemy pytania o zespół Voo Voo, w którym gra Pan od ponad 30 lat, i o relację z Wojciechem Waglewskim.
W Voo Voo gram od 21 roku życia i mogę powiedzieć, że z Wojtkiem jesteśmy na siebie absolutnie skazani. Oczywiście bywały momenty trudne. Mamy różne charaktery. Wojtek założył ten zespół i zawsze był autorytatywny. Ja, choć byłem dziewiąty w rodzinie, jestem indywidualistą i nigdy nie lubiłem się podporządkowywać. Zdarzało się tak, że mówiłem Wojtkowi, że mam dość i odchodzę z zespołu, ale wtedy on - po kilku godzinach albo następnego dnia - przychodził i mówił: Ja tylko żartowałem, grajmy dalej razem. Więc co miałem robić? Lubię grać z tym zespołem i jak zbyt długo nie występujemy, to mi go brakuje.
Dużo Pan komponuje. W 2010 roku został Pan nawet nominowany do Fryderyka, jako kompozytor roku. A jednak w przypadku Voo Voo jakby Pan sobie odpuścił.
To prawda, bardzo dużo komponuję dla innych - kiedyś dla Ani Jopek, Justyny Steczkowskiej, ostatnio dla Zakopower. Mam też na koncie dużo muzyki filmowej i teatralnej. Lubię pisać piosenki, różne nowe rzeczy. Więc to nie tyle kwestia odpuszczenia, bo realizuję się gdzie indziej. A Voo Voo jest zespołem Wojtka Waglewskiego. To jest od początku do końca jego projekt.
W jednym z wywiadów mówił Pan, że Pańską słabą stroną jest asertywność. Nie potrafi Pan odmawiać prośbom o współpracę, skomponowanie czegoś dla kogoś. Nasuwa się pytanie - na ile Pańska kariera toczyła się zgodnie z jakimś planem, a na ile jest rezultatem takich spontanicznych decyzji i ulegania prośbom?
Ja tylko chciałem grać na saksofonie, a te wszystkie inne instrumenty, które obsługuję, to „wypadek przy pracy” (śmiech). Jedne rzeczy napędzają drugie - więc trudno mówić o jakimś planie. Na pewno gdybym był bardziej asertywny, zrealizowałbym więcej własnych projektów. Ale absolutnie nie żałuję tego, co do tej pory w swoim życiu zrobiłem. Uwielbiam robić to, co robię. Do wszystkich rzeczy, które brałem na warsztat, podchodziłem bardzo serio, szukałem takich rozwiązań, które byłyby zgodne z moim sumieniem estetycznym, nawet jeśli to szło na cudze konto. Być może ta moja droga inaczej by wyglądała, gdybym tych rzeczy „usługowych” robił mniej. Z drugiej strony - uwielbiam pracować z ludźmi. Wspólne muzykowanie to przestrzeń, w której bardzo dobrze się czuję. Uważam, że praca w studiu w pewnym sensie prowadzi do wynaturzenia muzyki, bo tam często siedzi się samemu. Tam odbywa się praca koncepcyjna, ale scena jest czymś zupełnie innym. Ona sprawia, że człowiek wchodzi na głęboką wodę. Musi płynąć, bo inaczej się utopi (śmiech). Scena jest bardziej serio niż studio. Do studia można wracać, kombinować, poprawiać. Trochę jak z malarstwem, z plastykami, którzy siedzą w studiu i malują konkretne dzieło wedle swojej koncepcji i na tym się kończy. Scena jest czymś takim, czego żaden inny artysta, poza muzykiem, nie posiada.