Bez niego "Biała odwaga" mogłaby się nie udać. Andrzej Marcisz, legenda polskiej wspinaczki: W Tatry idę, kiedy wiem, że mnie chcą
Jędrek Zawrat, główny bohater filmu „Biała odwaga”, to doskonały taternik, potomek znakomitego góralskiego rodu. Trudno uwierzyć, że grający go Filip Pławiak z górami wcześniej nie miał nic wspólnego. Zwłaszcza kiedy się niemal na bezdechu ogląda scenę spektakularnej wspinaczki na filar Kazalnicy. - Był zielony, zaczynał od zera - mówi Andrzej Marcisz, pod okiem którego trenował. - Nie pamiętał nawet za dobrze, czy był wcześniej nad Morskim Okiem. Z Andrzejem Marciszem, legendą polskiej wspinaczki sportowej, jednym z naszych najbardziej utytułowanych zawodników na arenie krajowej, jak i międzynarodowej, kierownikiem zdjęć wysokogórskich, rozmawiamy o pracy przy filmie Marcina Koszałki.
Jak się do pana zwracać; kierowniku czy szefie?
Prosiłem, żeby w tyłówce, czyli końcowych napisach, nie przedstawiali mnie jako „oficera wysoko w górach”, ale „kapitana”, bo tak do mnie się zwracano. W „Białej odwadze” zagrałem krótką scenę, w której kurier tatrzański przeprowadza przez góry kapitana. Scena jest zresztą wzorowana na przemyceniu Edwarda Śmigłego-Rydza przez tatrzańskiego kuriera Stanisława Frączystego przez zieloną granicę. Natomiast teraz na pokazach przyklejono mi ksywkę El Kapitan.
Ale miał pan też większą rolę; był pan przede wszystkim kierownikiem zdjęć wysokogórskich, szefem bezpieczeństwa i trenerem Filipa Pławiaka.
Kierownikiem u Marcina Koszałki zostałem już wcześniej, podczas kręcenia filmu „Deklaracja nieśmiertelności”, gdzie bohaterem jest Piotr „Szalony” Korczak, jeden z najlepszych polskich wspinaczy. W filmie zagrałem jego partnera i odwiecznego rywala. Tyle że wtedy było trudniej; kręciliśmy kamerą analogową 35 mm ze śmigłowca TOPR, nie zawsze były warunki, by mógł wystartować, a i to nie była najgorsza przeszkoda. Zdarzało się, że kiedy już zamontowaliśmy specjalne kamery i wisieliśmy w ścianie gotowi do kręcenia, gdzieś w górach ktoś zasłabł czy ulegał wypadkowi. Nie było zmiłuj się; trzeba było jak najszybciej cały sprzęt wyciągać i schodzić ze ściany. Potem montowało się to z powrotem, oczywiście na szybko, zwykle coś nie wskakiwało we właściwe zawiasy, coś się psuło, naprawdę było ciężko.
Teraz kręci się z dronów?
Jak się dostanie zgodę, a z tym różnie bywa. Nie ma problemu ze zdjęciami na Kasprowym Wierchu, ale to szczyt, który jest do znudzenia ograny. Chcieliśmy tego uniknąć. Kiedy dostaliśmy już zgodę na kręcenie na Mięguszu [od red. Mięguszowiecki Szczyt Wielki], okazało się, że na Cubrynie gniazdo założył sokół wędrowny i zamknęli cały rejon. Znów musieliśmy czekać.
Od razu wiedzieliście, że to będą polskie Tatry?
Nie. Szukaliśmy z Marcinem Koszałką miejsca na zdjęcia górskie już od 2013 roku. Wcześniej, bo w 2010 dobrze poznaliśmy Łomnicę, gdzie kręciliśmy serial „Ratownicy”. Znaliśmy ten szczyt, był przez nas w jakiś tam sposób oswojony, więc myśleliśmy o nim przez moment. Ale sprawdzaliśmy też inne, choćby Mały Kieżmarski i drogę Stanisławskiego, czy ścianę Młynarczyka, uznaną za najbardziej eksponowany wierzchołek w całych Tatrach. W pierwszej opcji uznaliśmy, że ściana jest zbyt krucha i wejście tam z ekipą to ryzyko; w drugiej musieliśmy się liczyć z zaostrzonymi rygorami związanymi z tym, że to ścisły rezerwat. Wtedy przekonałem Marcina, by zgodnie z tym, co mówią w kultowym filmie „Rejs”, że podoba się nam to, co już znamy, kręcić w okolicach Morskiego Oka. I tak zostało. Zdjęcia są głównie robione na Mięguszu i Kazalnicy.
I na wieży podgórskiego kościoła w Podgórzu.
Scenę, która w filmie dzieje się na kościele św. Józefa przy Rynku Podgórskim, pierwotnie mieliśmy kręcić na Zamarłej Turni. Ze względów technicznych przenieśliśmy ją do Krakowa. Filip Pławiak wspina się na sam szczyt kościoła, który jest zresztą moim kościołem parafialnym. Wie pani, że korona cierniowa zaprojektowana przez Jana Sasa- Zubrzyckiego miała być symbolem ciemiężenia Polski pod zaborami?
Proboszcz nie protestował?
Nie. Proboszcz Antoni Bednarz odesłał nas do konserwatora kościoła Józefa Bulowskiego. Okazało się, że to człowiek z mojego pokolenia, który na dodatek mnie zna. Zapalił się do tego projektu, dużo nam pomógł, a zdjęcia z samej góry wyszły fenomenalnie. Właściwie nagraliśmy to od strzału. Scenę, kiedy jesteśmy na szczycie, na koronie cierniowej, nagrałem wspólnie z Marcinem Polarem, operatorem kamery. Ja asekurowałem Filipa, a obiektywy zmienialiśmy we trójkę. Gdy wisieliśmy z Marcinem, kręcąc na wysokości korony cierniowej, a Filip zaczął się energicznie wspinać po piorunochronie, cała wieża zaczęła pracować i przez moment ogarnęło nas z Polarem przerażenie. Ale kręciliśmy, asekurowałem Filipa dalej, a Marcin trzymał gimbala, którego z dołu nawigował Walter Saramowicz. Tutaj przetestowaliśmy nowe możliwości filmowe, które później tylko udoskonaliliśmy przy zdjęciach na Filarze Kazalnicy.
Jak udało się wam nakręcić lawiny?
Przez przypadek. Marcin Polar był akurat na tafli Morskiego Oka z dźwiękowcem, kiedy usłyszeli charakterystyczny trzask. W jednej kamerze niefortunnie zmieniali wówczas baterię, więc nie nagrało się od początku. Ale dźwięk jest zarejestrowany perfekcyjnie. Lawiny szły wtedy na zmianę, w filmie robi to potężne wrażenie. Kiedy to się wydarzyło, ja byłem w Bańdziochu. To kocioł polodowcowy na północnych, opadających do Morskiego Oka ścianach Mięguszowieckich Szczytów. I tam z ekipą próbowaliśmy wywołać lawinę, aby ją nakręcić. Nie było szans.
Na ile film odzwierciedla rzeczywistość wspinaczkową w tamtych czasach?
Nie jest to film dokumentalny o historii wspinania, mogliśmy sobie więc pozwolić na zmiany. Pamięta pani, jak Filip w końcowych scenach wspina się z dwoma czekanami na szczyt? Nie używano w tamtych czasach takiego sprzętu; to mój wymysł. Z podobnymi „dziabami” wspinają się teraz zawodnicy na czas. Ale z klasycznymi czekanami Filip miałby ciężko.
Bo wspina się sam?
Tak, z moją asekuracją, ale nie ma w żadnej scenie dublera. Drogi, które pokonuje, to VII+, w skali międzynarodowej UIAA [od red. Międzynarodowej Unii Organizacji Alpinistycznych]. To znakomity wynik, zwłaszcza że mówimy o chłopaku, który zaczynał od zera. Drogę, którą pokonuję na Kazalnicy, to mój wariant do drogi Filarem Kazalnicy, którą przeszedłem klasycznie w 1985 roku.
Widziałam filmik na Facebooku, gdzie przy kręceniu jednej sceny w ścianie wisi kilka osób. Tak było?
Najbardziej spektakularną scenę na Filarze Kazalnicy kręciliśmy tylko w siedmiu, ale do takiej sceny normalnie potrzeba by kilkadziesiąt osób. U nas ósma osoba, Władek Vermessy, był w odwodzie na górze. Wszystko zminimalizowaliśmy po to, byśmy sami dla siebie nie stanowili zagrożenia. Zwłaszcza podczas zjazdów na linie w trudnym terenie na pozycję, gdzie mieliśmy kręcić. Ciężko się tam dostać, bo najpierw trzeba wyjść niemal na szczyt, potem wtrawersować do Filaru Kazalnicy, stamtąd jest jeszcze 400 metrów zjazdu do stawu. Zdjęcia były kręcone na wysokości 220 metrów nad stawem. Wszystko dzieje się w powietrzu. Zmiana obiektywów, zgubienie jakiejkolwiek śrubki czy kabelka spowodowałoby, że nic by z tego nie wyszło. Trzeba było precyzji, skupienia, całkowitej uwagi. Od dawna współpracujemy z Marcinem Polarem przy kręceniu takich trudnych zdjęć, właściwie z każdym kolejnym filmem udoskonalamy naszą pracę, wprowadzamy różne patenty. Zaprojektowaliśmy choćby nowe statywy, które wykorzystywały gimbala. Dzięki temu ramię obrotowe mogło chodzić w prawo i w lewo, a kamera mogła się ruszać we wszystkich kierunkach. W ścianie był wówczas Marcin Koszałka, Łukasz Misiakiewicz, który go zabezpieczał, ja z Filipem, Polar z Rafałem Sieradzkim jako asystentem kamery i Jacek Matuszek jako focuspooler. Zajęło nam to cały dzień, od świtu do wieczora. Trzeba było mieć oczy dookoła głowy i zachować zimną krew.
W górach da się coś zaplanować?
Dostawałem rozpiskę, z której mogłem się dowiedzieć, który aktor jest kiedy dostępny, ale przecież w górach tak się nie da. To góra musi być dostępna, a potem dopiero człowiek. A kiedy już były i warunki, i aktor, to i tak często działy się niezaplanowane rzeczy. Kiedy Filip przebierał się do sceny na wiszącym stanowisku na „Super Ścieku”, spadł mu but, 150 metrów w pionie... Sturlał się na sam dół i szczęście, że przeleciał przez szczelinę brzeżną i zatrzymał się na zamarzniętym Czarnym Stawie. Jeden z nosiczy słowackich zbiegł po niego i wybiegł do góry, musieliśmy go wyciągnąć na linie. Wszystko błyskawicznie, ale i tak straciliśmy godzinę, a zdjęcia były w założeniu wieczorne. W zimie zmrok zapada szybko.
Filip się bał?
Jeśli tak, to tylko dobrze. Góry zuchwałych często szybko uczą pokory. U Filipa był to ten rodzaj rozwagi, która nie paraliżuje. Na samym początku Marcin poprosił mnie: „Sprawdź go”. Filip był zupełnie zielony, nie pamiętał dobrze, czy kiedykolwiek był nad Morskim Okiem. Doświadczenie z górami miał zerowe. Na szczęście jest aktorem, który ma świetne warunki fizyczne, jest wysportowany, ćwiczył karate, gra w piłkę nożną. Przy wspinaniu trzeba jednak mieć mocne palce i ręce, nie da się tego wytrenować w ciągu kilku miesięcy. No i musiał grać na poziomie mistrzowskim, to nie mogła być ściema. Rozmawialiśmy z reżyserem, że jeśli chłopak będzie miał lęk wysokości, będzie się bał, nic z tego nie będzie. Zwłaszcza że Marcin chciał robić z nim bliskie ujęcia w ścianie, a wtedy w oczach byłoby widać lęk. Nie da się tego zagrać, jak wisisz na końcach palców w urwisku, gdzie pod nogami masz kilkaset metrów powietrza. Maski wówczas opadają, trudno coś udawać. Filip musiał się więc wspinać na profesjonalnym poziomie, tak, by wyglądało, że wspinając się, płynie po ścianie. Udało się. Nauczył się mojego stylu, nasze ruchy w ścianie są niemal identyczne, przejął nawet takie stawianie wysoko nogi na półeczkę powyżej, by na niej sobie przysiąść i odpocząć, które tak lubię. Mówiłem mu w żartach: „Musisz się starać, bo jak nie, będę musiał Cię zastąpić”. To działało najlepiej, był zdeterminowany, by zagrać samemu. Zaprzyjaźniliśmy się, spędziliśmy wspólnie choć z przerwami ponad rok. W górach i skałach, jak nas spotykano, wszyscy pytali, czy jest moim synem. Śmialiśmy się i przytakiwaliśmy. Tak został moim trzecim synem.
Tatry w filmie nie są za grosz przyjazne. Strach w nie iść.
Cały Koszałka. Tak, są groźne, niedostępne, huczą, mruczą z dezaprobatą. Ale też widać ich piękno. Cieszę się, że udało nam się nagrać scenę, kiedy Filip zjeżdża w kluczu zjazdowym filarem na tle Rysów i białego śniegu.
Chodził pan w różnych górach, ale jednak wraca zawsze do Tatr. Dlaczego?
Zna pani słowa poety Stanisława Zielińskiego? Idą tak: „Widziałem góry większe, wspanialsze i bardziej majestatyczne. W góry piękniejsze od Tatr jednak nie wierzę”. I ja też widziałem, ale to Tatry kocham, bo nauczyły mnie pokory i szacunku. Ale dziś idę w nie, kiedy wiem, że mnie puszczą, że mnie chcą. Już się z nimi nie siłuję.