Bez przemytu nie byłoby polskich sukcesów w Himalajach

Czytaj dalej
Fot. Marian Sajnog
Rafał Święcki

Bez przemytu nie byłoby polskich sukcesów w Himalajach

Rafał Święcki

Kryształy z huty w Szklarskiej Porębie były najlepszym źródłem dewiz. Finansowały złotą dekadę polskiego himalaizmu - mówi Marian Sajnog - uczestnik wypraw w najwyższe góry.

Nie wchodził Pan na ośmiotysięczniki, ale bez Pańskiego udziału słynni koledzy, by ich nie zdobyli. Zanim w najwyższych górach świata rozwinął się tzw. styl alpejski, himalaizm był sportem drużynowym.

Oczywiście. Tak jak w piłce nożnej cała ekipa musiała pracować na zdobywców bramek, czyli tych, którzy docierali na szczyt. W złotej dekadzie polskiego himalaizmu działały przede wszystkim wyprawy oblężnicze. One dziś nie mają racji bytu. Zmieniły się uwarunkowania polityczne i finansowe. Ja przede wszystkim byłem kierowcą, zajmowałem się transportem. Jeździłem z Polski ciężarówkami wiozącymi cały sprzęt i wyżywienie wypraw. A później na miejscu, wspólnie z innymi kolegami, zajmowałem się zaopatrywaniem obozów. Wchodziliśmy w górę do 7000 metrów, czasami trochę wyżej. Do grupy dokonującej ataku szczytowego nigdy nie wszedłem, bo o to była naprawdę ostra rywalizacja i selekcja. Mnie ceniono za umiejętność bezpiecznego prowadzenia ciężarówki i za to, że potrafiłem działać w górach.

Pierwsze polskie wyprawy zabierały ze sobą zawodowych kierowców fabrycznych najczęściej z zakładów, które udostępniały nam ciężarówki. Taki kierowca nie radził sobie w górach i siedział po trzy miesiące w Kathmandu, nudząc się śmiertelnie i podnosząc koszty wyjazdu. A ja nie tylko prowadziłem ciężarówkę, ale i wspinałem się. Dzięki temu byłem nawet w pewnym momencie bardzo popularny i propozycji wypraw miałem bardzo dużo. Miałem jechać między innymi na zakończoną tragicznie jeleniogórską wyprawę na Annapurnę w 1979 roku. Ostatecznie nic z tego nie wyszło, ale wziąłem udział w sześciu innych ekspedycjach, w tym w kilku wyprawach narodowych. Pierwsza była dolnośląska wyprawa na Broad Peak w 1975 roku. To był pierwszy polski ośmiotysięcznik, ale z tragicznym finałem - śmiercią trójki spośród pięciu zdobywców szczytu.

Potem w 1977 roku był afgański sied-miotysięcznik Kohe Szachaur. Najtrudniejszą i najdłuższą wyprawą był Mount Everest w 1980 roku, poza domem byłem wtedy przez 6 miesięcy. Podczas niej Jerzy Kukuczka i Andrzej Czok weszli na szczyt nową drogą. W 1984 roku wyjechałem na Manaslu, a rok później na Himalchuli. Ostatnią była nieudana zimowa wyprawa na K2 w 1987 roku. Byłem na niej odpowiedzialny za logistykę. Dwukrotnie na wyprawy na Mount Everest i Himalchuli płynąłem z ciężarówką statkiem, bo droga lądowa była zbyt niebezpieczna ze względu na toczące się wojny. Rejsy z Gdyni do Bombaju trwały po dwa miesiące.

W latach 70. i 80. XX wieku zagraniczny wyjazd z komunistycznej Polski nie był dostępny dla każdego. A do tak egzotycznych krajów jak Nepal, czy Pakistan wyprawiano się bardzo rzadko. Jak można było dostać się do składu wyprawy?

W latach 70. byłem naczelnikiem grupy sudeckiej Górskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. Któregoś dnia przyszedł do nas dyrektor ówczesnego wojewódzkiego Wydziału Kultury Fizycznej i Turystyki we Wrocławiu.

Powiedział, że jest organizowana dolnośląska wprawa na Broad Peak i że dobrze by było, aby wzięło w niej udział dwóch ratowników GOPR. Oczywiście zabrzmiało to dla nas bardzo sympatycznie. Tym bardziej, że wrocławskie środowisko wspinaczkowe było wówczas bardzo silne. Gdy po roku 1956 otworzyły się dla nas Alpy, dolnośląscy wspinacze robili tam bardzo trudne drogi, szczególnie w Dolomitach. Włoska prasa rozpisywała się między innymi o wyczynach Romka Bebaka, który jest dziś uznanym jeleniogórskim adwokatem. Wyjazd z nim i Januszem Fereńskim na Broad Peak, był dla mnie bardzo fajną propozycją.

Dziś wszystkie wyprawy latają samolotami. Na miejscu korzystają z usług wyspecjalizowanych agencji. Dlaczego wówczas wysyłało się ciężarówki. Przecież musiały pokonać długą drogę przez dwa kontynenty?

Wtedy na miejscu nie było sprzętu, właściwej żywności. Wszystko musieliśmy dowozić z Polski. A co najważniejsze nie mieliśmy dolarów. Każdy obywatel wyjeżdżający na tzw. Zachód, mógł kupić po oficjalnym kursie tylko 150 dolarów. Czasami tę pulę udawało się podwoić, ale na to musiał specjalnie zgodzić się wojewoda. Ale to i tak było za mało.

Ciężarówką trzeba było przewieźć wyposażenie wyprawy oraz rzeczy, które ma miejscu można było sprzedać i zdobyć dewizy. To było na ogół kilkanaście ton ładunku. Dziś to może wydawać się dziwne, bo dostęp do dewiz jest nieograniczony.

Byliście przemytnikami?

Tak, przemycaliśmy. A Kotlina Jeleniogórska i Dolny Śląsk zaopatrywały wówczas wiele polskich wypraw. To było prawdziwe eldorado sprzętowe. Jeleniogórski Polsport produkował dla nas w gąbki, których używaliśmy do spania. Dzisiejszych karimat przecież nie było. W turystyce używało się tylko dmuchanych gumowych materacy. Myśmy wykombinowali, że 3-centymetrowe gąbki będą bardzo wygodne. Bardzo nam ich wszyscy zazdrościli.

Jeleniogórskie zakłady mięsne dostarczały kabanosy, suchą kiełbasę i puszki - towar wówczas niezwykle deficytowy. Poza tym była u nas fabryka wełny czesankowej, z której nasze koleżanki robiły na drutach bardzo ciepłe swetry, skarpety i bieliznę. Z Wałbrzycha braliśmy buty - tzw. himalaje. Były znakomite, podwójne, taki but w bucie. Zresztą później udoskonalano je, dzięki uwagom po naszych wyprawach. Wszystkie te rzeczy załatwiało się dzięki prywatnym kontaktom. Za niektóre płaciliśmy, a za niektóre nie - działo się tak, jeśli zakład zostawał sponsorem wyprawy. Szczególnie cenna, była znajomość z zastępcą dyrektora huty szkła kryształowego Julia w Szklarskiej Porębie. Sprzedawał nam kryształy - których zdobycie wówczas było bardzo trudne. Przecież każdy towarzysz partyjny woził je zagranicę. Dlatego wszystkie polskie wyprawy prosiły nas, by załatwić im kryształy ze Szklarskiej Poręby. To było najlepsze źródło dewiz.

Na kryształach z Julii został zbudowany polski himalaizm i jego największe sukcesy?

Można tak powiedzieć. Miały nieprawdopodobnie przebicie. 20-centymetrowy wazon sprzedawało się w Delhi za 100-120 dolarów, a w Polsce kosztował grosze. W Indiach zawsze pytano nas o whisky i te kryształy. Na butelce alkoholu można było zarobić nawet pięćdziesięciokrotnie. Poszukiwane były też aparaty fotograficzne i zegarki.

Musieliśmy handlować, bo zezwolenia na wyprawę kosztowały po 5 tysięcy dolarów za szczyt. Kosztowne było utrzymanie tragarzy, każdemu trzeba było zapłacić po 5 dolarów dziennie. Zresztą ci ludzie byli okradani przez swoich szefów, nawet nie wiem, czy ostatecznie dostawali od nich dziennie 1 dolara. Trzeba było dać im codziennie pół kilo mąki i soczewicę na dal (indyjski gulasz). Część z nich niosła więc nie tylko nasz sprzęt, ale także jedzenie dla siebie. Stopniowo, gdy ładunku ubywało, odsyłało się kolejnych w dół, mimo to musiało ich być bardzo wielu, na wyprawie ma K2 potrzebowaliśmy ich aż pięciuset.

Każdej grupie wspinaczy towarzyszył tak zwany oficer łącznikowy. Musieliśmy dawać mu pensję, ekwipunek i radio. Trzeba było mu też zapewnić osobistego kucharza, bo naszego jedzenia absolutnie nie chciał jeść.

Po zakończonej wspinaczce sprzedawało się wszystko co pozostało: namioty, liny. Raz chcieliśmy sprzedać na miejscu wyprawową ciężarówkę. Znalazł się kupiec, proponował 50 tysięcy dolarów, to wielokrotnie więcej niż ten samochód był warty w Polsce. Ale do transakcji nie doszło, bo nie zgodził się zakład, który wypożyczył nam to auto. Samochód musiał wracać do Polski, a my potrzebowaliśmy pieniędzy na paliwo, bo do przejechania było ponad 6000 kilometrów. Sprzedaż sprzętu finansowała nasz powrót do kraju.

Zagraniczne wyprawy były zdumione, jak wszystko udaje się nam organizować, czy tak skromnych środkach. Zresztą i oni też handlowali sprzętem po wyprawach, bo nie wszyscy byli bogatymi ludźmi.

Można było dodatkowo zarobić na wyprawie?

Czasami udało się coś sprzedać prywatnie i przywieźć trochę dewiz do domu, ale na pewno nie dało się zrobić na tym wielkich kokosów. Ja pomiędzy wyjazdami na wyprawy zarabiałem, prowadząc prelekcje ze zdjęciami z wypraw. Ale moja rodzina nie była wówczas w komfortowej sytuacji finansowej, bo ja właściwie nie mogłem normalnie pracować. Żaden zakład nie dałby mi przecież zatrudnienia, wiedząc, #że mogę zniknąć na półroczny urlop.

Sam zresztą z tego powodu zrezygnowałem z etatu i zostałem zawodowym przewodnikiem górskim - to był wolny zawód.

Czym jeszcze handlowaliście?

Za granicą poszukiwane były nasze puchowe kurtki, śpiwory. W Polsce szyto wówczas doskonałe puchy. Powstawały w domowych pracowniach krawieckich. Organizowało się więc ortalion i puch. Ale pamiętam taki przypadek, że wyprawa na K2 zawisła na włosku, bo nigdzie nie można było zdobyć igieł potrzebnych do maszyny do szycia. Trzeba było je ściągnąć z zagranicy. Zadzwoniono więc do znajomego w Kanadzie. Miał on kupić te igły i przywieść je na tamtejsze lotnisko. Tam czekała na niego polska stewardesa, która dostarczyła je samolotem do Warszawy. Więc wejście na szczyt, to był często mały pikuś w porównaniu z organizacją wyprawy.

Problemy z pieniędzmi miały nie tylko klubowe, ale i nawet narodowe wyprawy. Andrzej Zawada, twórca himalaizmu zimowego, miał kłopot ze zdobyciem funduszy, nawet po tak wielkim sukcesie jakim było pierwsze zimowe wejście na Mount Everest przez Krzysztofa Wielickiego i Leszka Cichego.

Tuż po nim wyjeżdżała nasza letnia wyprawa na Mount Everest, ale towarzysze partyjni odmówili Zawadzie pieniędzy. Powiedzieli, żeby zwrócił się do papieża, bo wyszło wówczas na jaw, że Polacy wchodząc na szczyt złożyli hołd Ojcu Świętemu. Wielicki i Cichy wnieśli na górę różaniec od Jana Pawła II i krzyżyk matki Staszka Latały, który wcześniej zginął w górach. Zniosła je późniejsza wyprawa Basków, poinformowała o tym media i w Polsce zaczął się szum.

Wioząc tyle kontrabandy nie mieliście problemów na granicach?

Z polskimi celnikami na ogół problemów nie było. Na innych granicach wszystko dawało się załatwić za łapówkę. Na przykład celnicy na granicy afgańskiej najchętniej brali radia tranzystorowe, albo kasety magnetowidowe.

Pamiętam też przygodę w porcie w Bo-mbaju. W wielkiej hali złożyliśmy dokumenty potrzebne do odprawienia auta, które przypłynęło statkiem. Kolejni urzędnicy przerzucali nasze papiery, ale nic więcej się nie działo. Wtedy podszedł do nas Hindus i zaproponował, że nam wszystko załatwi za 200 dolarów. To było sporo pieniędzy, więc kolega, który mi towarzyszył bardzo się nastroszył. Ale ja zdecydowałem - załatwiamy to. Hindus wziął dokumenty i chodząc od biurka do biurka zbierał wszystkie niezbędne pieczątki. Na koniec podszedł do najważniejszego urzędnika w hali, włożył mu do ręki długopis, a ten znudzony złożył ostateczny podpis. I sprawa została załatwiona. Bez tych 200 dolarów siedzielibyśmy tam pewnie do dzisiaj.

W azjatyckich portach zdarzały się też inne problemy. Gdy do nich wpływaliśmy, musiałem organizować ochronę wyprawowej ciężarówki. W porcie na pokład wpadało kilkuset robotników, którzy rozrywali na kawałki, wszystko co nie było dobrze zabezpieczone w skrzyniach. Siadałem wówczas na dachu auta z długim kijem, by ich odganiać, a oprócz tego pomagali mi wynajęci lokalni ochroniarze.

Złota dekada polskiego himalaizmu trwała do 1989 roku. Zginął wtedy Jerzy Kukuczka. Trzy lata później z wyprawy nie wróciła Wanda Rutkiewicz. Pan na ostatnią wprawę pojechał w 1987 roku. Dlaczego skończył Pan z tą przygodą?

Podczas ostatniej wyprawy miałem nieprzyjemny wypadek podczas zejścia. Porwała mnie górska rzeka, było niebezpiecznie. Po za tym w Polsce zaczynały się nowe czasy. Postanowiłem zamknąć się ten rozdział w życiu, zająć się rodziną, domem.

Rafał Święcki

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.