Bohdan Łazuka był gwiazdorem Peerelu: zarabiał tyle, co generał w ZSRR

Czytaj dalej
Fot. Piotr Smolinski
Paweł Gzyl

Bohdan Łazuka był gwiazdorem Peerelu: zarabiał tyle, co generał w ZSRR

Paweł Gzyl

Do niedawna żył niczym przysłowiowy „cesarz”: zmieniał żony jak rękawiczki i nie wylewał za kołnierz. Teraz odpoczywa po tych atrakcjach w swej samotni pod stolicą.

Wśród dawnych gwiazd Peerelu modne jest narzekanie na wysokość otrzymywanych emerytur. On również przyznaje, że z ZUS-u dostaje tylko 2 tys. zł miesięcznie. Daleki jest jednak od skarżenia się na swój los. Choć prowadził bardzo rozrywkowy tryb życia, sporo zagrał i wyśpiewał. Dlatego dzisiaj pędzi dostatni żywot w Janinowie pod Grodziskiem Mazowieckim. Swoją willę nazywa „własnym Hollywood”. I kto mu zabroni?

- Udało mi się w życiu trochę zarobić, udało mi się w życiu zawodowym, dzięki czemu mogę teraz żyć spokojnie, odpocząć, czerpać ze zdobytych zasobów. Radzę sobie w aktualnej sytuacji związanej z inflacją. W domu jestem sam, ponieważ cała rodzina mieszka na Florydzie – żona, córka, wnuk. Bardzo za nimi tęsknię, mam nadzieję, że oni za mną też. Czasem wysyłam im pieniądze, ale nie myślę o przeprowadzce na Florydę – mówi w „Super Expressie”.

Dmuchając w rurkę

Pochodzi ze skromnej rodziny. Ojciec był rolnikiem spod Lublina i rozwiódł się z matką, kiedy ich jedyny syn miał zaledwie trzy lata. Rodzicielka przeniosła się za pracą do miasta, co stało się z pożytkiem dla chłopaka. Mały Bohdan szybko zaczął zdradzać artystyczne ciągoty, więc matka zapisała go na zajęcia wokalne, taneczne i aktorskie. Koledzy woleli jednak, kiedy gra z nimi w piłkę, bo miał długie nogi, za które przezywano go „Bocianem”.

- Byłem bardzo słabym piłkarzem, miernym koszykarzem, że nie wspomnę o innych dyscyplinach. Ale chwalę sobie bycie bramkarzem. Byłem jeden, a ich – w polu – więcej. Dziewczyny nie miały problemu, na kogo patrzeć. A ja, żeby nie puścić gola, zmniejszałem sobie bramkę, ustawioną ze szkolnych teczek – śmieje się w „Playboyu”.

Nauka zwykłych przedmiotów nie szła mu najlepiej, dlatego jako nastolatek rzucił szkołę i ruszył w Polskę za chlebem. Zatrudnił się w jednej z katowickich kopalni, gdzie pracował przy sortowaniu węgla. Nie zrezygnował jednak z artystycznych ambicji. Kiedy nie przyjęli go do słynnego zespołu Śląsk, przeniósł się do Warszawy i podjął naukę gry na oboju. Ponieważ mieszkał w jednej bursie z przyszłymi aktorami, nowi kumple namówili go, by zdawał do akademii teatralnej.

- Studenci PWST, Marian Kociniak i Andrzej Gawroński, mówili mi: „Co ty w tę rurkę dmuchasz? Zgrywus jesteś, chodź do nas”. No to poszedłem na ulicę Miodową. Z egzaminami wymagającymi poczucia rytmu nie miałem kłopotów. Potem trzeba było zaimprowizować scenkę - co się dzieje, gdy wybucha pożar. Inni zdający zaczęli dzwonić po straż, a ja patrzę, że jesteśmy na parterze, no to wyszedłem przez okno. To się spodobało – wspomina w „Gazecie Wyborczej”.

Przetańczyć Peerel

Podczas studiów Bohdan stał się pupilkiem Ludwika Sempolińskiego. Wiekowy aktor był bezdzietny i upatrzył sobie w młodym Łazuce swego następcę. I słusznie: tuż po ukończeniu akademii chłopak trafił najpierw do kabaretu Szpak, a potem do Kabaretu Starszych Panów. Jednocześnie podjął pracę w Teatrze Współczesnym, by zaraz zamienić go na bardziej rozrywkowy Teatr Syrena. Mało tego: podczas pierwszego festiwalu w Opolu w 1963 roku, dostał równorzędną nagrodę wraz z Ewą Demarczyk.

- Główne role grałem w teatrze. I to sporo. A dlaczego nie w filmie? Tłumaczył mi to teraz Kuba Morgenstern: „Chciałem cię zaangażować do jednego filmu, drugiego. Nie było mowy, miałeś kalendarz wypełniony na dwa lata do przodu”. Faktycznie tak było. Panowała moda „na Łazukę”. Chciano mnie obsadzać we wszystkim naraz, czy to miał być Hamlet, safanduła Felicjan w „Moralności pani Dulskiej”, knajak czy hrabia. Tylko Łazuka – opowiada w „Gali”.

Dzięki występom na małym ekranie cała Polska zachwycała się, jak Łazuka śpiewał z Barbarą Krafftówną „Przeklnę cię”, czy z Igą Cembrzyńską „W siną dal”. Choć w filmach pojawiał się rzadko, jego występ w „Nie lubię poniedziałku”, gdzie w jakimś sensie zagrał samego siebie, przeszedł do historii polskiego kina. Występował też dla Polonii na Wschodzie i Zachodzie – a w jednym z amerykańskich klubów ponoć zastąpił nawet na scenie „wstawionego” Franka Sinatrę.

- W tamtych czasach my, czyli artyści i sportowcy, byliśmy wyróżniani. Władza pokazywała, że nas lubi. Snobowała się na ludzi sukcesu. Można powiedzieć, że dzięki temu przetańczyliśmy cały PRL. Nie wiem, czy wykorzystywaliśmy to w niecny sposób. Pewnie niektórzy tak powiedzą. Pamiętam, że w ZSRR za występ dostawałem 150 rubli, czyli 10 rubli mniej niż pensja generała Armii Czerwonej. Jak się miałem z tym czuć? - pyta w „Playboyu”.

Cztery żony

Jak sam przyznaje, cnotę stracił w młodym wieku z koleżanką z kopalni, kiedy pracował w Katowicach. Tak naprawdę na zabój zakochał się jednak dopiero na studiach, kiedy wpadła mu w oko Zofia Marcinkowska, o której powiedział, że „jej uroda była zjawiskowa”. Miłość nie przetrwała jednak próby czasu. Łazuka znalazł pocieszenie w ramionach innej aktorki – Barbary Wrzesińskiej. Para wzięła ślub, ale rozstała się po… trzech miesiącach.

Drugi raz stanął na ślubnym kobiercu z solistką Teatru Wielkiego Danutą Pacholczyk, którą poznał na planie filmu „Przygoda z piosenką”. Choć dziewczyna była „kochana, miła i czuła”, Łazuka akurat przeżywał moment swej największej popularności, korzystał więc z życia pełnymi garściami. Nie dość, że zdradzał żonę, to co jakiś czas znikał z domu na kilka dni, upijając się w kolejnych knajpach.

Na początku lat 70. po raz trzeci powiedział „tak” – tym razem tancerce Małgorzacie Viresco. Para doczekała się syna Michała, który dzisiaj jest cenionym profesorem anglistyki. Dziecko nie powstrzymało jednak Łazuki od rozwodu. Czwartą żoną aktora została projektantka mody Renata Węglińska. Owocem tego związku okazała się córka Olga, która najpierw była didżejką, a potem wyjechała do USA, gdzie założyła własny klub fitness. W międzyczasie ojciec rozwiódł się z jej matką po 21 latach małżeństwa, a potem po dziesięciu latach przerwy, ponownie… się z nią ożenił.

- Myśmy się nigdy nie rozstali. Cały czas żyliśmy w wielkiej przyjaźni. Teraz postanowiliśmy zachować dotychczasowy stan rzeczy, co oznacza, iż osobno mieszkamy, a spotykamy się, kiedy chcemy. Świetnie się rozumiemy. Na żonę zawsze mogę liczyć, a ona na mnie. Kiedyś wymyśliłem powiedzenie, za które obraziła się na mnie połowa Polski: Wystarczy się rozwieść, żeby było dobre małżeństwo – śmieje się w „Gali”.

Paweł Gzyl

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.