Bożena Dykiel lubi spojrzeć w lustro - i być z siebie zadowoloną

Czytaj dalej
Fot. Karolina Misztal
Paweł Gzyl

Bożena Dykiel lubi spojrzeć w lustro - i być z siebie zadowoloną

Paweł Gzyl

Mówi o swoim mężu „pan Rysiu”. Poznali się w 1976 roku i do dziś są razem. Dochowali się dwóch córek i czwórki wnuczków. Czego więcej potrzeba im do szczęścia?

To już dwadzieścia lat, od kiedy weszła na plan telenoweli „Na Wspólnej”, żeby wcielić się w postać Marii Zięby. Dzięki niej jest cały czas obecna na małym ekranie i nie narzeka na brak pracy. Poza tym zajmuje się domem i ogrodem. Od prawie pół wieku jest żoną tego samego mężczyzny. Zawsze wyraża się o nim z szacunkiem i miłością. Wszystko to sprawia, że świetnie się trzyma mimo upływu czasu.

- Staram się dbać o siebie. Chodzę do kosmetyczki, chodzę do fryzjera, ćwiczę codziennie, jeśli nie mam zdjęć. Trenuję sama w domu, na macie i z hantelkami. Żeby mieć dobrą figurę, żeby nie być zaniedbaną, bo nie ma nic gorszego niż po prostu patrzeć w lustro i siebie nie lubić, prawda? No, nie można się zapuścić – mówi w „Gazecie Wyborczej”.

Chleb z masłem i cukrem

Jej tata był Krakusem, a mama pochodziła z Kresów. Poznali się w czasie wojny. Mama miała już dwójkę dzieci i wcześnie owdowiała. Ponieważ była wyjątkowej urody, szybko znalazła nowego męża. Mała Bożenka przyszła na świat w Grabowie, gdzie mieszkała jej babcia. Potem jednak przeprowadziła się z przyrodnim rodzeństwem i rodzicami do Warszawy, która powoli podnosiła się z ruin. Wychowywała się w kamienicy przy ulicy Spacerowej.

- Mama robiła zakupy w Supersamie przy placu Unii, gdzie wszystko można było wystać. Wcześniej w tym miejscu był targ, więc rano słychać było stukot kopyt końskich ciągnących wozy po kocich łbach na Spacerowej. Zimą w miejscu targu było lodowisko, gdzie chodziłam z rodzeństwem poszaleć na łyżwach – wspomina w „Teletygodniu”.

Mała Bożenka zaprzyjaźniła się ze swą rówieśnicą z kamienicy o imieniu Hania. Obie dziewczynki spędzały ze sobą całe popołudnia. Ponieważ rodziców nie było stać na zabawki, robiły sobie wszystko same - ludzików z kasztanów czy lalki ze szmatek. Z czasem zaczęły organizować dla mieszkańców kamienicy teatralne przedstawienia. Tańczyły i śpiewały, a dorośli dziękowali im różnymi smakołykami.

- Do wieczora siedziałyśmy „na dworzu”. Mama pozwalała mi bawić się z Hanią, dopóki nie zapalą się latarnie, więc w porze letniej mogłam hasać po podwórku, ile wlezie. Mnie się nawet nie opłacało wchodzić na trzecie piętro, żeby cokolwiek zjeść, więc tylko krzyczałam: „Mama!”, a kiedy wyglądała przez okno, mówiłam do niej: „Zrzuć mi w torebce chleb z masłem i cukrem” – opowiada w „Gazecie Wyborczej”.

Ucząc się od najlepszych

W liceum Bożena trafiła na wyjątkową polonistkę. Teresa Wiśniewska kochała teatr i zaraziła tą miłością swoich uczniów. Zabierała ich na spektakle, dzięki czemu młodzież poznała najlepsze warszawskie sceny. W efekcie Bożena zdecydowała się po maturze zdawać do szkoły teatralnej. Panująca w niej atmosfera od razu ją zachwyciła. Studenci nie tylko uczyli się, ale też wymyślali własne przedstawienia, no i... nieustannie imprezowali.

- W żadnym z teatrów nikt mnie nie chciał. Wreszcie znajomy mówi: „Może STS?”. Znałam teatry, na spektakle chodziłam od szkoły. Ale STS? Tam nie byłam nigdy. Niemniej poszłam na rozmowę, a dyrektor Andrzej Jarecki mnie przyjął. Tę atmosferę pamiętam do dziś. Po przedstawieniu nie szło się do domu. Zawsze coś się działo, śpiewy, żarty, ktoś grał na pianinie. Bufetowa robiła kanapki – śmieje się w „Teletygodniu”.

Przełomem w karierze młodej aktorki okazało się spotkanie z Adamem Hanuszkiewiczem. Ceniony reżyser zatrudnił ją w Teatrze Narodowym i dał rolę Goplany w ekstrawaganckiej inscenizacji „Balladyny”. Młoda aktorka wjeżdżała na scenę na motorze Honda i recytowała swą kwestię – media więc szalały, a publiczność waliła drzwiami i oknami. W kinie Bożena zdobywała z kolei aktorskie szlify u innego mistrza – Andrzeja Wajdy. Jej role w „Weselu” i „Ziemi obiecanej” należą dziś do klasyki polskiego filmu.

- To, że dziś umiem dużo, zawdzięczam wybitnym twórcom, z którymi miałam szczęście pracować. Przecież teatru uczył mnie Hanuszkiewicz, filmu Wajda! Najwyższa półka. A oni nie skąpili mi rad. Kiedyś chciałam zejść z planu „Wesela”. Wajda na to: „Niech pani nie znika, proszę patrzeć, jak koledzy grają”. I uczył: „Praca w filmie polega na wyobraźni” – podkreśla w „Teletygodniu”.

Babcia na pełen etat

Na studiach cieszyła się wielkim powodzeniem. Wielu kolegów z uczelni zabiegało o jej względy, ale ona trzymała ich na dystans. Nie chciała bowiem mieć za męża aktora. „Dwa grzyby w jednym barszczu to za dużo” – mawiała. Wszystko zmieniło się w 1976 roku, kiedy poleciała do Paryża kręcić polsko-japoński melodramat „Ognie są jeszcze żywe”. Film okazał się niewypałem, ale na jego planie poznała kierownika produkcji Ryszarda Kirejczyka. Od razu pomyślała, że to może być mężczyzna na całe życie.

- Ujął mnie niebywałym spokojem, inteligencją i ogromną dbałością o mnie. Czułam, że nie udaje, że jest szczery, kiedy mnie przytula, kiedy ze mną rozmawia. Bardzo szybko zorientowaliśmy się, że udało nam się siebie odnaleźć. Nigdy się ze sobą nie nudziliśmy i nie nudzimy. Zawsze mamy o czym rozmawiać i lubimy razem spędzać czas. Nie potrzebujemy od siebie odpoczywać – wyznaje w serwisie Poradnia.pl.

Młodzi małżonkowie szybko doczekali się potomstwa – najpierw na świat przyszła córka Maria, a potem Zofia. Pierwsza jest dziś dziennikarką, a druga biotechnologiem. W przeciwieństwie do wielu swych koleżanek po fachu ich mama nie zaniedbała rodziny. W jej domu funkcjonuje do dziś tradycyjny podział ról między kobietą a mężczyzną. Mama gotuje, pierze i sprząta, a tata zajmuje się zarabianiem na życie. Być może dlatego do dzisiaj są razem.

- Nie zawsze była sielanka, były też kłótnie, gorsze dni, nie raz chciałam spakować się i wyjść. Nie ma takich związków, gdzie wszystko idzie jak po maśle. Zawsze są sprzeczki, nieporozumienia. Ważne, żeby potem się pogodzić. A my lubimy się godzić – podkreśla w „Vivie”.

Dzisiaj pani Bożena jest już babcią na pełen etat. Doczekała się czwórki wnuczków: Maksymilian ma siedemnaście lat, Maciej czternaście, Marysia dwanaście, zaś Ania siedem. Babcia rozpieszcza ich jak może – przede wszystkim kulinarnie. Kiedy tylko pojawiają się u niej w domu, zawsze robi dla nich naleśniki, bo to ich ulubiony przysmak. Nic więc dziwnego, że wnuczki chętnie odwiedzają swych dziadków.

Paweł Gzyl

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.