Bracia Zielińscy: Big-bitowcy spod Wawelu z góralszczyzną we krwi
Mieli być muzykami klasycznymi, ale zwyciężyła w nich miłość do piosenki. Dzięki temu ubarwili polski pop i rock muzyką góralską. Z powodzeniem grają już ponad pół wieku.
Skaldowie to chyba ten polski zespół, który stworzył najbardziej udane piosenki świąteczne. Wszyscy znamy ich szlagier „Z kopyta kulig rwie”, do którego powstał nawet w Zakopanem krótki film, będący jednym z pierwszych rodzimych wideoklipów. Mało tego: bracia Zielińscy stworzyli cały bożonarodzeniowy program kolędowy „Moje Betlejem” i z powodzeniem wystawiają go w zimowym okresie w polskich kościołach. Jednak tak jak my wszyscy, również liderzy Skaldów najlepiej wspominają święta z okresu swego dzieciństwa.
- Czasem mama zagarniała nas do pracy w kuchni. Pamiętam, że ucieraliśmy mak w specjalnej makutrze. Najważniejsze było jednak dla nas pastowanie podłóg. Były drewniane – dlatego trzeba było je pokryć delikatnie specjalną pastą, a potem wyfroterować. To drugie szczególnie się nam podobało, bo zakładaliśmy flanelowe szmatki na stopy i jeździliśmy po mieszkaniu jak na łyżwach. Po takim szaleństwie podłoga aż lśniła – mówi nam Jacek Zieliński.
Chwilowa zabawa
Mama przyszłych muzyków pochodziła z Zakopanego. Wyszła za mąż za Franciszka Zielińskiego, który był skrzypkiem Filharmonii Krakowskiej i Chóru Polskiego Radia w Krakowie. Nic więc dziwnego, że w ich domu nieustannie rozbrzmiewała klasyka. Mało tego: tata zabierał często swych synów na próby orkiestry. To sprawiło, że Jacek i Andrzej też szybko zainteresowali się muzyką i zostali posłani na odpowiednie kursy.
- Kiedy kończyłem liceum muzyczne, cały czas słyszałem od taty: „Jacuś - wystarczy nam już dwóch muzyków w rodzinie. Jest tyle pięknych zawodów: lekarz czy adwokat” - próbował mnie zniechęcić. Ale ja zdecydowałem się zdawać na Akademię Muzyczną w Krakowie – śmieje się Jacek Zieliński w rozmowie z „Expressem Bydgoskim”.
Krakowska Akademia Muzyczna miała wykształcić braci Zielińskich na muzyków grających w orkiestrach symfonicznych. Jacek uczył się gry na skrzypcach, a Andrzej – na fortepianie. Młodość ma jednak swoje prawa i obaj studenci zainteresowali się tym, czym słuchali ich rówieśnicy na Zachodzie: najpierw jazzem, a potem big-bitem.
- Chęć znalezienia odskoczni od muzyki poważnej i zajęcia się czymś bardziej popularnym. Pojawiła się wtedy moda na gitary elektryczne, wywołana przez brytyjski zespół The Shadows. Potem wielkie sukcesy zaczęli odnosić The Beatles. Słuchaliśmy ich na różnych prywatkach. Pojawiła się więc chęć, by też pograć taką muzykę. Początkowo myśleliśmy, że będzie to tylko chwilowa zabawa młodych ludzi – tłumaczy nam Jacek Zieliński.
Przebój za przebojem
Andrzej Zieliński najpierw próbował swych sił w kabarecie, potem założył zespół, który wykonywał muzykę rozrywkową. Z czasem młody chłopak zaczął komponować autorskie utwory – i okazało się, że spod jego palców wychodzą bardzo oryginalne piosenki. Początkowo sam je śpiewał, ale chcąc się skupić na grze, wpadł na pomysł, że ściągnie do grupy młodszego brata. Tak przy mikrofonie stanął Jacek Zieliński, który wymyślił dla zespołu nazwę Skaldowie.
- Zachodnie szlagiery były dla nas inspiracją do poszukiwania własnych rozwiązań. Nasze piosenki wyprzedzały dokonania innych młodzieżowych zespołów. Odznaczały się sporymi walorami tekstowymi, kompozycyjnymi i aranżacyjnymi. Nikt z ówczesnych muzyków nie porywał się, jak my, do wprowadzania kwartetu smyczkowego czy cytowania fragmentów utworów Jana Sebastiana Bacha. W muzyce staraliśmy się oddawać nasze nastroje i sentymenty - tłumaczy Jacek Zieliński w „Słowie Podlasia”.
Choć początkowo młodzi słuchacze odnosili się do Skaldów nieufnie, widząc w ich składzie skrzypce i fortepian, z czasem pokochali wysmakowane kompozycje Andrzeja Zielińskiego. I grupa sypała przebojami jak z rękawa: „Wszystko mi mówi, że mnie ktoś pokochał”, „Medytacje wiejskiego listonosza”, czy „Prześliczna wiolonczelistka”. Z czasem krakowska grupa zwróciła się jednak ku progresywnej muzyce rockowej, w efekcie czego powstały tak ważne dla niej płyty, jak „Krywań, Krywań” czy „Stworzenie świata - Część druga”. Znakiem rozpoznawczym Skaldów stało się śmiałe wykorzystywanie góralskiego folkloru.
- Mieliśmy to we krwi – bo nasza mama jest rodowitą góralką i często podrzucała nam różne melodie z tego regionu. Szybko okazało się, że podhalański folklor miał najwięcej tego „bitu”, który pasował do muzyki popowej czy rockowej. Te skrzypce i basy powodowały, że to było bardzo rytmiczne granie. Kiedy zagra kapela góralska, to przecież aż noga sama chodzi – wyjaśnia nam Jacek Zieliński.
Na dobre i na złe
Popularność Skaldów sprawiła, że mimo iż bracia Zielińscy nie należą do przystojniaków, nigdy nie mieli kłopotów z nawiązywaniem romantycznych relacji z płcią przeciwną. Bardziej stały w uczuciach okazał się Jacek. Swoją przyszłą żonę Halinę poznał już na pierwszym roku studiów. On uczył się w Akademii Muzycznej, a ona kształciła się w Wyższej Szkole Pedagogicznej. Do dziś są razem.
- Człowiek się zakochuje, ale to zauroczenie szybko mija. Odchodzi też młodość, uroda. Ale uważam, że skoro wybrałem tę kobietę, to na całe życie, a nie, źle coś poszło, to wymieniam na lepszy albo nowszy model. Przecież to jest ten sam człowiek, którego kiedyś pokochałem. Według mnie, z wiekiem miłość staje się mniej intuicyjna, a bardziej realna. Wcale nie maleje, a wzrasta i pięknieje. Już wiadomo, że jesteśmy razem na dobre i złe. Oby jak najdłużej – deklaruje muzyk w Interii.
Jacek i Halina Zielińscy dochowali się dwójki dzieci – Gabrieli i Bogumiła, którzy dzisiaj występują ze Skaldami. Gościnnie na koncertach grupy pojawia się również już ich wnuk Wojtek, który jest utalentowanym perkusistą jazzowym.
Bardziej skomplikowane życie rodzinne ma Andrzej Zieliński. Kiedy pod koniec 1981 roku Skaldowie wyjechali do USA z występami, zastał ich tam stan wojenny. Jacek wrócił do rodziny, a Andrzej postanowił pozostać za oceanem, mimo że w Polsce czekała na niego dwójka małych dzieci – Agnieszka i Bartłomiej. Choć słał im pieniądze, ich relacje były przez długi czas okazjonalne.
- Ojciec dbał o nas finansowo, ale jako rodzic niestety nie spisał się zbyt dobrze. Dzisiaj nie mam do niego o to pretensji, chociaż z pewnością bardzo mi go brakowało, kiedy dorastałem. To był taki tata z telewizji – twierdzi Bartłomiej w Pomponiku.
Sytuacja poprawiła się, kiedy Andrzej wrócił na stałe do Krakowa. Sprowadziła go tutaj druga żona – Marta Chojnacka, znana niegdyś gimnastyczka klubu Cracovia. To ona doprowadziła do pojednania męża z jego dziećmi. Dziś Bartłomiej mieszka w Chicago i jest didżejem, a Agnieszka prowadzi karczmę w Zakopanem. Oboje mają swoje rodziny.