Brawurowego lotu amerykańskiej załogi do dziś pod Tuchowem nie zapomnieli
Liberator bombardował rafinerię w Oświęcimiu. Trafiony, nie zdołał przedostać się za linię frontu. Katastrofę w Trzemesnej upamiętnia od kilku dni tablica. Lotnicy cudem wyszli żywo z opresji.
Wyjaśnienie zagadki katastrofy amerykańskiego liberatora w Trzemesnej koło Tuchowa i losu lotników, którzy nim lecieli, zajęło pasjonatom i historykom kilkadziesiąt lat. Zwieńczeniem tych poszukiwań były niedzielne uroczystości, podczas których odsłonięto tablicę, upamiętniającą dramatyczne wydarzenie, które rozegrało się w tym miejscu pod koniec II wojny światowej.
Nadlatujący od zachodu, przechylony na bok samolot z ciągnącą się za nim smugą dymu, pojawił się nad Tuchowem po południu 13 października 1944 roku. Widzieli go bardzo dobrze nie tylko mieszkańcy miasteczka i okolicznych wiosek, ale również niemieccy okupanci. W stronę bombowca poleciała najpierw seria ze stanowiska obrony przeciwlotniczej, a gdy z pikującej maszyny zaczęli wyskakiwać po kolei lecący nim członkowie załogi, w ich kierunku zaczęli strzelać również żołnierze nadzorujący budowę okopów.
Murzyn w furmance
-Załoga liczyła dziewięć osób. Sześciu spadło prosto w ręce czekających na ziemi Niemców, albo zostali przez nich wyłapani. Miejscowi pamiętają, jak zwożono ich później do Tuchowa furmankami. - Jeden z lotników był prawdopodobnie Murzynem, bo do dziś świadkowie opowiadają o tym, że jeden z jeńców miał ciemny kolor skóry -- opowiada Marek Krzemień, leśniczy w Trzemesnej i radny gminny, który pół życia poświęcił tropieniu śladów katastrofy.
Samolot (czterosilnikowy bombowiec typu B-24 Liberator z 9-osobową amerykańską załogą na pokładzie) został postrzelony nad Oświęcimiem, gdzie uczestniczył w bombardowaniu niemieckich rafinerii benzyny syntetycznej. Uszkodzenia okazały się na tyle poważne, że maszyna nie była w stanie powrócić do bazy i skierowała się w stronę linii frontu, aby wylądować na terenach zajętych już przez Armię Czerwoną.
- Byli już bardzo blisko. Linia frontu znajdowała się bowiem wówczas na Wisłoce, czyli niespełna 20 kilometrów od miejsca, gdzie maszyna runęła na ziemię - zauważa Krzemień.
Samolot rozbił się u podnóża góry nazwanej przez miejscowych „Skałą”. Wskutek uderzenia kadłub przełamał się, a bombowiec zapalił się. Niemcy zabezpieczyli miejsce upadku i odpędzili gapiów.
Autor: Paweł Chwał, Gazeta Krakowska
Wiadra z... bombowca
Starania o upamiętnienie katastrofy amerykańskich lotników trwały prawie dekadę.
- Początkowe ustalenia wskazywały na to, że większość z nich zginęła. Nieznane były tylko miejsca ich pochówku. Dopiero później okazało się, że wszyscy członkowie rozbitego bombowca nie tylko przeżyli katastrofę, ale również szczęśliwie doczekali końca wojny i cali wrócili do swoich domów - zauważa Jerzy Łącki, sołtys Trzemesnej.
Co ciekawe, nie wiedzieli o tym najprawdopodobniej nawet członkowie amerykańskiej misji wojskowej, która w 1947 roku przyjechała pod Tarnów szukać grobów członków załogi rozbitego samolotu.
Sześciu przechwyconych pod Tuchowem Amerykanów trafiło do obozów jenieckich w Niemczech i tam doczekało końca wojny. Jeden, uniknąwszy niemieckiego pościgu, postanowił za wszelką cenę przedostać się samotnie na rosyjską stronę frontu. Jak ustalili pracownicy IPN-u, przez ponad sześć tygodni maszerował w kierunku, z którego dochodziły odgłosy działań wojennych. Po drodze przygodni Polacy przebrali go w cywilne ubranie, dzięki czemu nie wzbudzał większych podejrzeń wśród Niemców. Zatrzymano go dopiero 26 listopada, kiedy schorowany ukrywał się w opuszczonej stodole. Także on trafił do obozu jenieckiego i po zakończeniu działań powrócił do USA.
Dwóch kolejnych, w tym dowódca samolotu George Gaines jr, zostało przejętych przez członków Armii Krajowej. Początkowo ukrywano ich w specjalnej skrytce w leśniczówce w Trzemesnej. Potem w domu dyrektora elektrowni w Tarnowie. Wreszcie przerzucono ich na rosyjską stronę frontu, skąd dotarli do USA.
O katastrofie, która rozegrała się w Trzemesnej przypomina od niedzieli tablica wykonana przez gminę, która stanęła obok miejscowej szkoły. W planach jest jeszcze nadanie placówce imienia alianckich lotników.
Do dzisiaj zachowały się fragmenty rozbitego blisko 73 lata temu samolotu. Mieszkańcom służą nadal m.in. jako wiadra do wyciągania wody ze studni. Miejscowi zrobili je z przeciętych na pół zbiorników tlenu. Na uroczystość przyniesiono dwa takie czerpaki. Inni opowiadali, że na strychach znaleźliby jeszcze resztki spadochronów, dzięki którym uratowali się lotnicy, skacząc w ostatniej chwili z płonącego bombowca.