Była to największa zlikwidowana hodowla psów rasowych w Polsce, jaką do tej pory udało się odkryć. Nikt wcześniej nie odebrał bowiem z jednego miejsca aż 170 czworonogów. Przypomnijmy, że hodowla zwierząt w Dobrczu została zlikwidowana na początku lutego.
Na liście osób pokrzywdzonych, które znalazły się wczoraj na wokandzie sprawy w Sądzie Okręgowym w Bydgoszczy, było 30 nazwisk. To w większości klienci, którzy kupowali psy i koty z hodowli prowadzonej przez Izabelę C.G. i jej męża Romana G.
Według pokrzywdzonych, zwierzęta, które pochodziły z tej hodowli, miały wady genetyczne, choroby, były wycieńczone i zagłodzone.
Małżeństwu G. grozi do ośmiu lat więzienia. A to tylko kara za dokonane - w opinii Prokuratury Rejonowej w Bydgoszczy - oszustwa na niekorzyść klientów.
Sędzia Joanna Jucewicz zapytała Izabelę C.G., czy się przyznaje do winy. Oskarżona odparła przecząco.
- Starałam się robić wszystko co w mojej mocy, by zwierzęta były w jak najlepszym stanie - oświadczyła kobieta. - W hodowli sprzedaż szła coraz gorzej. Mąż, kiedy zmarł jego ojciec, popadł w depresję, przestał mi pomagać przy hodowli...
Małżeństwo G. zamieszczało ogłoszenia o sprzedaży zwierząt w internecie. Większość z nich wymagała pilnej pomocy weterynaryjnej.
Klienci, którzy przyjeżdżali na miejsce, nie mieli dostępu do miejsca, w którym przebywały wszystkie zwierzęta. - Zapewniano klientów, że zwierzęta są w dobrej kondycji, podczas gdy po kilku dniach, tygodniach zwierzęta te chorowały, padały - mówi prokurator Adam Lis.
Starałam się robić wszystko co w mojej mocy, by zwierzęta były w jak najlepszym stanie
Przepisy, które obowiązują od 2012 roku, zakazują rozmnażania zwierząt w celach handlowych, z wyjątkiem zarejestrowanych hodowli. Wskutek tego powstało mnóstwo stowarzyszeń, których nikt nie nadzoruje.
W takim stowarzyszeniu działali właściciele zwierząt z hodowli w Dobrczu. Wczoraj akt oskarżenia w sprawie Izabeli i Romana G. odczytał prokurator Mirosław Wałęza.
Po wysłuchaniu oskarżonych sędzia wezwała pierwszego z pokrzywdzonych. Marcin K. przyjechał z Gdyni, żeby kupić buldoga fancuskiego.
- Już na samym początku, kiedy przyjechaliśmy ze znajomymi na posesję, uderzył nas smród, fetor. Myślałem jednak, że to normalny zapach wsi, nie wiedziałem, iż może to oznaczać, że w hodowli dzieją się jakieś złe rzeczy.
Szczeniak Marcina K. zaraz po przewiezieniu do nowego domu na Pomorzu zaczął się dziwnie zachowywać. - Miał czarne kropki w uszach. Okazało się, że to świerzb. Zwymiotował żywymi robakami. W klinice weterynaryjnej stwierdzono u niego później zakażenie bakterią występującą w glebie i brudzie. Leczenie buldożka kosztowało około 4 tys. zł.
Już na samym początku, kiedy przyjechaliśmy ze znajomymi na posesję, uderzył nas smród, fetor. Myślałem jednak, że to normalny zapach wsi, nie wiedziałem, iż może to oznaczać, że w hodowli dzieją się jakieś złe rzeczy.