Byłem na wojnie z zombie. Biada ludzkości [WIDEO]
Czasami piękna śmierć jest więcej warta niż wystrzelanie wszystkich potworów – śmieje się Paweł „Zaraza” Pustolka, 49-latek z Zabrza. Razem z synem Bartkiem, córką Martą, uwielbia LARP-y, czyli fabularne gry na żywo, osadzone w postapokaliptycznym świecie.
Paweł Pustolka ma 49-lat. Jest szefem farmy „Trenton”, ukrytej gdzieś w lasach pod Wodzisławiem.
Otoczona z każdej strony palisadą i drewnianymi ścianami, skrywa kilkunastosobową grupę ludzi, którzy walczą z hordami zombie, atakujących z każdej strony, nawet w środku nocy. To nie jest obraz wycięty z gry komputerowej, a realny świat, stworzony przez prawdziwych pasjonatów gier fabularnych, gdzie scenariusz ograniczony jest jedynie wyobraźnią samych graczy.
– To wciąga! Ja mam przezwisko „Zaraza”. Może dlatego, że jestem taki nieuprzejmy, a może dlatego, że zarażam ludzi pasją. To drugie jest bliższe prawdy – mówi nam mężczyzna, którego na co dzień możecie spotkać z rodziną na ulicach Zabrza, gdzie prowadzi „dom uciech”, jak żartuje, a który okazuje się być salą zabaw dla dzieci. Spotykamy go jednak w samym środku lasu w miejscowości Czyżowice pod Wodzisławiem. Ubrany na wojskowo, przez ramię przewieszony potężny topór, pistolet dodaje otuchy w kaburze, przewieszonej na piersi. Wokół świat, jakby żywcem wyjęty z jednego z odcinków „The Walking Dead”. To ulubiony serial jego córki, Magdy, 19-latki, która wkrótce rozpoczyna studia, ale teraz stoi obok taty. A jakże, jest łuczniczką na tej samej farmie, trochę nawet przypomina Jennifer Lawrence z „Igrzysk Śmierci”. – Ale nie, to nie ten film, nie ta inspiracja – mówi dziewczyna. Woli bardziej mroczne klimaty, książki o apokalipsie, choćby ta, którą teraz czyta tata, „Metro 2033”. Postapokaliptyczny świat, osadzony w Petersburgu…
- Tak, tata mnie zaraził zabawą w gry fabularne. To przy okazji świetny pomysł na zacieśnienie więzów rodzinnych – mówi Marta. Bo w grze uczestniczy także jej brat, 22-letni Bartek, prywatnie student mechatroniki na Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie. W przyszłości widzi się jako spec od inżynierii kosmicznej, ale teraz, na farmie Trenton, z siostrą i tatą, będzie bronić osady przed hordami zarażonych. Wygląda jak Indiana Jones, dwa pistolety, mnóstwo noży.
- To jedna z lepszych broni, bardzo praktyczna – mówi, wycinając z pianki ostrza. Przypomina, że nawet mama czasami jeździ z nimi na LARP-y (gra fabularna odkrywana na żywo). To świetny pomysł na oderwanie się od realnego świata.
Jak ktoś zna takie gry jak Diablo czy Wiedźmin, to w takim świecie poczuje się świetnie. I książki, i gry, to wielka inspiracja. Ale taka zabawa to coś więcej. To nic innego, jak rozwój postaci w rzeczywistości- mówi student.
Paweł Pustolka jest dumny, że zaraził rodzinę pasją do gier fabularnych. Choć żona Grażyna stwierdziła, że puszcza go ostatni, raz, bo nie lubi być sama w domu. Zawsze ciągnęło go do zabaw w terenie. Już za młodu, zaczęło się od harcerstwa. Wiadomo, komputerów nie było, trzeba było pracować wyobraźnią. W Czyżowicach gra postać Carla, szefa farmy Trenton.
- Jesteśmy tu z rodziną i przyjaciółmi, staramy się przetrwać. Wszyscy żyjemy w zagrożeniu atakami hord zarażonych, czyli zombie. Atakują naszych przyjaciół, odmieniają ich. A jednocześnie nie ma na nich ratunku, nam zostaje walka i staramy się przeżyć – opowiada.
Nikt nie wie, jak się gra skończy. Na przykład w zeszłym roku jego ekipa wysadziła główne miasto skonstruowaną bombą atomową.
- Podejrzewam, że większość graczy, która wtedy zginęła, ma za zadanie załatwić nas. Wszyscy nastawiliśmy się na to, że długo nie pożyjemy – śmieje się „Zaraza”.
Jak walczy się z zombie? – Jest kilka metod. Najskuteczniejszym jest strzał w głowę. Oczywiście w grze nie strzelamy, bo to jest zabronione. Ale gracze mają na piersi przewieszone blaszki. Strzelając, słychać brzęk i wtedy wiadomo, że potwór ginie. Potem trzeba go jeszcze dobić – mówi. Każdy z graczy ma inną, przypisaną, umiejętność, określoną liczbę naboi w magazynku (repliki broni ASG z maksymalną szybkością wyrzucania pocisków 360 fps).
Gracz może mieć pałkę, dzidę, młot, albo broń z określoną ilością amunicji. A niektórzy mają noże, łuki. Tak, mam topór, nóż, pistolet, ale moją główną bronią jest głowa. Staram się myśleć, zanim dojdzie do walki – opowiada „Zaraza”.
Pierwszą obroną jest zamknięcie wrót. Gdy zombie sforsują zasieki, pozostaje walka wręcz. Larp w Czyżowicach odbywa się w lasach, na obszarze nawet 100 hektarów, bite trzy dni, dzień i noc. Gdzieś, w głuszy, pochowane są frakcje, które ścierają się ze sobą. A kto dba, by zabawa była przednia? No wiadomo, zombie… A w tym roku zaraza dopadła biznesmena, jest też strażak z wnętrznościami na wierzchu, i górnik z JSW. Szefem hordy jest 26-letni wodzisławianin, Wojciech Banaś, prywatnie szef ochrony w galerii handlowej, ojciec 8-letniej Mai (lubi czasem pokibicować ojcu), mąż Agnieszki, (nie ma nic przeciwko takiej pasji).
Podczas gry zbryzgany sztuczną krwią (kisiel malinowy, ale trzeba latem uważań na osy), w koszmarnej masce. – „Show must go on”. Nie może być przestojów, my zapewniamy rozrywkę graczom. Cały czas atakować, przebierać się, stosować różne techniki. Ważny jest strój, pomysłowość, okrzyki, wszystko, co powoduje, że stajemy się prawdziwymi zombie – mówi Wojciech Banaś. Grupa „zombie” liczy około 20 osób, roboty przez trzy dni co niemiara, nie ma czasu na sen…
Wojciech mówi, że gry fabularne łączą kilka pasji. – To dużo ciekawsza wersja strzelania paintballowego, z replikami broni, połączona ze scenariuszem, przygodą. To naprawdę wciąga – mówi. Ale trzeba uważać. Bo strzał z kulki boli. Musi być więc obowiązkowo osłona na oczy. Ale zawsze drobne zranienia i siniaki z takich akcji się przynosi…
Wojciech prowadzi do tajemnej „bazy” w środku lasu. Po kilkunastu minutach wita nas „lufa olbrzymiego karabinu”, wychylona zza betonowego cokołu. Strzelca niełatwo dostrzec w zaroślach, doskonały mundur, nakładka maskująca, imitująca trawę i liście. Olbrzymia postać wstaje, twarz skryta za maską, połączoną „trąbą słonia” z dziwnym pojemnikiem przy pasie. Oto herszt Bimbrowników. Ale oni bimber pędzą z…ludzi. No, może wywar, na potrzeby gazu, który pozwala przetrwać jego rasie.
Jesteśmy zombie, ale nie tępymi, bo potrafimy myśleć. Nieudany eksperyment. Żeby myśleć, potrzebujemy specjalnego gazu. Dlatego polujemy na wszystko, co nie ucieka, gotujemy z tego zupę, dodajemy parę medykamentów chemicznych. Poza obozem gazu starcza na trzy godziny. To czas, który musi wystarczyć na upolowanie żywego człowieka i sprowadzenie do obozu – recytuje 32-letni krakowianin, Mateusz Biały. Jest magazynierem w prywatnej firmie, handlującej oświetleniem. - Jeszcze gracze nic o nas nie wiedzą, jesteśmy frakcją nową, wprowadzoną przez organizatorów. Żaden gracz nie widział, jak wyglądamy – mówi i pokazuje uzbrojenie na pace terenowego samochodu. A tam maczugi, maczety, broń biała, karabiny, łańcuchy, sznury. Dla niego to zabawa „na serio”. Choć ostatnio od narzeczonej Ewy usłyszał” „mógłbyś mieć dla mnie trochę więcej czasu”. – Jak będę miał 80 lat, to też będę jeździł, choćby na wózku inwalidzkim, który przerobię na pancerny wehikuł – śmieje się.
Ale jeśli ktoś myśli, że wśród graczy nie ma pięknych kobiet, jest w błędzie. Pół godziny marszu dalej na południe, w chatce na drewnianych palach, spotykamy dwie piękności. Marysia Płocidem i Aleksandra Balcerek. Obie w wiankach i bardzo zwiewnych, kobiecych sukniach, boso i z dekoltami, od których może zakręcić się w głowie… Oto frakcja ekologów.
- W skrócie łapiemy żywych ludzi i dajemy ich na pożarcie zombiakom. Żeby szerzyć gatunek. Bo ekologom chodzi o to, że każdy ma prawo do życia – mówi Marysia, która „zarządza” tym chaosem. W zadaniach ma handel z farmą, bo zwykłe pożywienie też przecież trzeba zdobyć. – Mamy medyków, którzy będą zbierać rzeczy potrzebne na stworzenie lekarstw. Też na handel – mówi Marysia, którą do zabawy wciągnął chłopak. Akurat jest lekarzem na farmie. 20-latka studiuje w Katowicach bezpieczeństwo narodowe i międzynarodowe. To mieszkanka Jastrzębia-Zdroju, podobnie jak Ola, studentka II roku psychologii w Katowicach. Ola gra postać byłej modelki, trochę zmanierowanej, dla której, także w tych trudnych czasach, liczą się tylko pieniądze…
Wycięcie w sukni i na ramionach odsłaniają tatuaże, na udzie wspaniały wilk…
- Wszystkie moje tatuaże mają motywy zwierzęce. Wilk to wolność, jak ja. Jestem pasjonatką psów, mam w mieszkaniu trzy, dwa kundelki i owczarka niemieckiego. To moi przyjaciele, rozmawiam z nimi. Każdy, kto mnie zna wie, że mam na ich punkcie fioła. Wiadomo, jak każdy psycholog muszę mieć trochę niepoukładane w głowie – śmieje się dziewczyna.
Im bliżej rozpoczęcia gry, spotykamy coraz ciekawsze postaci. Oto przy wrotach do farmy wartę objął żołnierz, w ręku karabin maszynowy MP-5 z laserowym celownikiem (wykupiłem sokoli wzrok). To Jan „Johny” Burdzy, z Warszawy, 22-latek, student bezpieczeństwa narodowego na Akademii Obrony Narodowej.
– Reprezentuję zbrojną frakcję na farmie. Ale u nas są jeszcze cywile, medycy, naukowcy, a nawet bezdomni. Apokalipsa nie wybiera – mówi „Johny”.
Jedna postać nieco dalej zdecydowanie się wyróżnia, czarna kamizelka kuloodporna, długa, czarna broda i czapeczka z daszkiem z napisem „Mister X”.
To ja jestem odpowiedzialny za zarazę. Stworzenie wirusa, jestem przedstawicielem tej korporacji, która zaraziła świat. Naszym zadaniem jest przebywanie w terenie skażonym, zacieranie śladów naszej działalności, by się o nas nie dowiedzieli. Mam za sobą grupę korporacyjne wsparcie, ochroniarzy, porządną broń, naukowców – wylicza „Mister X”, a tak naprawdę 26-letni Paweł Kwiatoń, wodzisławianin, student architektury z Raciborza, miłośnik Larp-ów od co najmniej 10 lat.
Przy stole siedzi jegomość w czarnej, skórzanej kurtce. Pistolet i wytatuowane dłonie wskazują na kryminalną przeszłość. Nie mylę się, oto Gangster.
Czym się zajmujemy? Przemytem broni, narkotyków, i krojeniem frajerów. Na tym się znamy. Jesteśmy do wynajęcia, nazywamy się Czerwone Sępy. Nie mamy bazy, wchodzimy jako formacja wędrowna – mówi o swojej roli Bartosz Szejba Bujnowski, pochodzący z Rudy Śląskiej 20-latek, który do Czyżowic przyjechał z… Londynu, gdzie akurat pracuje.
Ale pośród graczy widać też dziewczyny przebrane za kloszardów, mają nawet wózek na puszki, wokół biegają w purpurowych habitach… zakonnicy? Za pasami krzyże i noże… - My zabijamy zombie dosłownie i słowem Bożym – śmieją się Michał, Łukasz i Antek z Sochaczewa pod Warszawą. Stworzyli postaci zainspirowani skeczem Monthy Pythona „Hiszpańska Inkwizycja”.
No dobrze, a jak rozstrzygnąć, że zombie zginął, albo któryś z graczy. Tu pomagają zasady uczciwości, ale nie chodzi o sportową rywalizację, bo to nie te emocje.
Wygrał ten, kto się dobrze bawił. Jeśli czujemy, że wykreowaliśmy świetną postać, aktorsko, z fajną historią, przez działanie, sytuacje, która zapadną w pamięć innych graczy, wygrywamy. Czasami piękna śmierć jest więcej warta, niż wystrzelanie wszystkich potworów – śmieje się Paweł „Zaraza” Pustolka.