Cesarz Franciszek Józef wiecznie żywy
Przedostatni cesarz Austrii zmarł 21 listopada 1916 roku, a dziewięć dni później przed wiedeńskim klasztorem Kapucynów stanął żałobny orszak.
W niewielkim zakratowanym okienku na prawo od bramy pojawiła się siwa głowa gwardiana klasztoru, który zapytał:
- Kto domaga się wejścia?
- Jego Cesarska i Królewska Wysokość Franciszek Józef I, król apostolski Jerozolimy, cesarz Austrii, król Węgier, Czech i Moraw, Dalmacji, Chorwacji, Sławonii, Galicji, Lodomerii, Ilirii, arcyksiążę austriacki, wielki książę Siedmiogrodu, Toskany i Krakowa, książę Lotaryngii, Salzburga, Styrii, Karyntii, Krainy, hrabia Tyrolu...
Nie znam takiego - odparł gwardian i zamknął okienko. Cesarz Karol odczekał chwilę, po czym zastukał po raz drugi.
- Kto domaga się wejścia?
- Franciszek Józef Habsburg, człowiek, który prosi o łaskę
- Niech wejdzie!
I wówczas dopiero otwarła się brama klasztoru.
Tak pogrzeb Franciszka Józefa opisał prof. Stanisław Grodziski, w pierwszej polskiej biografii cesarza. Owszem, wyszła w latach trzydziestych książka R. Recouly’ego, ale po pierwsze tłumaczona z francuskiego, po drugie niezbyt interesująca, po trzecie - niezwracająca uwagi na polskie wątki panowania. Trzeba było kilkudziesięciu lat, aby Franciszek Józef I znów zawitał do nas...
Lata, które minęły od śmierci cesarstwa nie zmniejszyły sympatii do Habsburgów. Kiedy jestem w Wiedniu, zaglądam do Kaisergruft, cesarskiej krypty u kapucynów. A tam zawsze świeże kwiaty, zawsze czerwień, biel i zieleń wstęg na sarkofagu cesarzowej Elżbiety, ulubienicy Węgrów. Jan Paweł II takimi słowami powitał cesarzową Zytę, wdowę po Karolu: „Witam cesarzową mojego ojca”. Wojtyła-ojciec był austro-węgierskim oficerem, Wojtyła-syn wyniósł na ołtarze ostatniego cesarza.
A u nas? U nas Franciszek Józef patronuje towarom, na przykład wodzie mineralnej, spogląda z portretów w restauracjach, na przykład w „CK Dezerterze”, gdzie nawet menu kojarzy się z dawno umarłą monarchią - od sznycli po wiedeńsku, poprzez czeskie knedliki, po madziarskie przysmaki. Jednak - co najdziwniejsze - portrety FJI wiszą w prywatnych domach. Gdy piszę te słowa, cesarz patrzy na mnie, patrzy na ponad stuletnie biurko i na laptopa. Zapewne z niechęcią, bo nie przepadał za technicznymi nowinkami, chociaż z nich korzystał.
Sporo znam domów z cesarskimi portretami. Ozdabiają ściany w inteligenckich mieszkaniach dziennikarzy, pisarzy, naukowców, artystów. Jeszcze długo po I wojnie cesarz (być może - tak jak w „Przygodach dobrego wojaka Szwejka” - osrany przez muchy) stroszył bokobrody na konterfektach wiszących w wiejskich chatach.
Tak twierdził prof. Jan Szczepański, socjolog, urodzony w podcieszyńskiej wsi, protestanckiej, co ważne, bo przecież FJI był arcykatolicki. Chłopi przeklinali powojenną inflację i z rozrzewnieniem wspominali czasy, w których pieniądz był zdrowy, a towary tanie. Dlaczego tak było? Bo ich zdaniem dbał o to sam cysorz...
Czy można wyobrazić sobie portret cara wiszący we współczesnej Warszawie? Portret Wilhelma w Poznaniu? Nie, to niemożliwe. Skąd się więc wziął galicyjski kult Franciszka Józefa I? (Już samo, powszechne dzisiaj, używanie terminu „Galicja” jest fenomenem!) Dlaczego poważni profesorowie rozważają, czy FJI by ideałem władcy? Dlaczego wydają okazjonalne druki na ten temat?
Żeby było jeszcze dziwniej, ci sami czciciele cesarza są miłośnikami, i często znawcami, powieści Jarosława Haszka. A Haszek był bezlitosny dla starego Prohazki, jak Czesi nazywali swojego króla. Ta dwoistość, nie schizofreniczna bynajmniej, jest typowa dla mieszkańców byłej Galicji. Nie zrozumie jej Wielkopolanin, nie zrozumie mieszkaniec Warszawy. Tylko w Krakowie występuje ów galicyjski surrealizm (tak też nazywano styl grafik Daniela Mroza), w którym tęsknota miesza się z szyderstwem, sympatia z kpiną...