Historia ludowa Polski to jeden z najpopularniejszych ostatnio tematów w debacie publicznej. Przebudził się olbrzym, który nie chce przestać mówić, bo większość z nas ma przecież chłopskie korzenie.
Na przykład moja rodzina z dziada pradziada pochodzi z podkrakowskich wsi. Nigdy jednak szczególnie nie zajmowałem się rodzinną genealogią, choć na studiach historycznych przygotowałem na zaliczenie wywód przodków. Przetarłem więc szlaki w archiwach i kancelariach parafialnych, ale wiele wątków rozgrzebałem i porzuciłem na dobre. Najdalej w poszukiwaniach dotarłem do mojego praszczura Błażeja Malca, urodzonego w 1743 r. w Grabiu. W tym samym czasie zbudowano we wsi drewniany kościół, który służy mieszkańcom do chwili obecnej.
Ta zabytkowa dziś świątynia jest symbolicznym słupem pamięci o moich krewnych, tych znanych z imienia i tych bezimiennych, po których nie został już żaden ślad. Chęci głębszego poznania swoich chłopskich korzeni nie rozbudziły we mnie głośne i szeroko komentowane książki Adama Leszczyńskiego („Ludowa historia Polski”), Kamila Janickiego („Pańszczyzna. Historia polskiego niewolnictwa”), czy Kacpra Pobłockiego („Chamstwo”). W tych publikacjach nie czułem chęci autentycznego poznania losów i stylu życia naszych przodków. Z wielkim pietyzmem autorzy opisują pańszczyznę i poddaństwo jako element opresji wobec najmniej uprzywilejowanej, ale najliczniejszej warstwy społecznej, jakimi kiedyś byli chłopi. Kamil Janicki z uporem maniaka podkreśla, że większość przodków współczesnych Polaków byli niewolnikami, a my ich potomkowie tkwimy w okowach pańszczyźnianej traumy i folwarcznej mentalności. Czy jestem zatem potomkiem niewolników?
Chłopskie korzenie
Gdybym nie był historykiem, pewno uwierzyłbym Janickiemu na słowo. Wiem jednak, że obraz dawnego chłopstwa nie jest jednolity, jest różnorodny, bo takim państwem była kiedyś Rzeczpospolita. Nie wypieram niewygodnych faktów, w końcu można dzisiaj zebrać kilka punktów za bycie potomkiem niewolników. Elity pogłaszczą mnie po główce, okażą mi współczucie wyobrażając sobie ogrom nieszczęść i cierpienia moich przodków. Nie jest to jednak terapia, która uzdrowi moją tożsamość. Czytając książkę Leszczyńskiego, Janickiego i Pobłockiego obracałem się w jakiś skomplikowanych konstruktach myślowych, które kompletnie nie trafiały do mnie jako historyka i jako człowieka. Podczas lektury tych dzieł ani razu nie pomyślałem o swoich chłopskich korzeniach. Zdałem sobie z tego sprawę dopiero teraz, gdy jestem świeżo po lekturze kolejnej publikacji z serii ludowej historii naszego kraju. Tym razem głos zabrał Mateusz Wyżga, historyk i profesor Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie. Nakładem wydawnictwa Znak Horyzont ukazała się jego książka „Chłopstwo. Historia bez krawata”.
Twórca i tworzywo
Dlaczego zacząłem od wątku osobistego? Bo taka jest właśnie książka Wyżgi. Autor pełni w niej specyficzną rolę. Po pierwsze jest historykiem dla którego chłopstwo jest obiektem badań naukowych od wielu już lat. Po drugie, poznał wieś jak mało kto, będąc jej mieszkańcem, pracując w rodzinnym gospodarstwie czy pełniąc przez kilka lat funkcję sołtysa Dziekanowic. Nie twierdzi, że jest potomkiem niewolników. Wręcz przeciwnie, nie wstydzi się swoich korzeni, ale też nie jest fanatycznym chłopomanem. Z typową dla siebie swadą przyznaje w książce, że historia polskiej wsi jest prosta jak konstrukcja cepa. Okazuje się jednak, że chyba nie taka prosta. Wieś też przeżywała swoje wzloty i upadki. Gdyby tak nie było, praca Wyżgi nie liczyłaby sobie ponad 470 stron wraz z bogatą bibliografią. Ponadto chłopstwo nie byłoby przedmiotem badań naukowych, które są prowadzone w mniejszym lub większym rozmiarze. Tak więc, temat nie jest pustynią naukową, jak podnosi to internetowa gawiedź.
Autor jest więc niejako bohaterem opisywanej historii. Jak trafnie stwierdza, jest twórcą i tworzywem. Potrafi jednak popatrzeć chłodnym okiem na swoje tworzywo, niczym chirurg na organizm pacjenta. Ściąga tytułowy krawat ze swojej profesorskiej szyi, choć z filmów Barei wiemy, że klient w krawacie jest mniej awanturujący się. Wyżga nie chce jednak wywoływać u czytelnika skrajnie negatywnych emocji. Nie upokarza dawnego chłopstwa, robiąc z nich ofiary systemu. Zresztą gdyby tak zrobił, upokorzyłby samego siebie. Przywraca im sprawczość i podmiotowość. W opisywanych historiach zobaczyłem chłopa z krwi i kości, a nie masę upodlonych ludzi. Zobaczyłem w tej historii i swoich przodków: Wójcików, Jaglarzy, Chołotów, Malców, Szczurków, Sudrów, Ożogów. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że książka Wyżgi jest autobiografią wpisaną w syntezę dziejów polskiego chłopstwa. Od razu zaznaczam: styl autora nie spodoba się każdemu, ale nie można mu odmówić znawstwa tematu. Czy któryś z dotychczasowych autorów książek o ludowej historii Polski, miał w swoich rękach więcej źródeł historycznych opisujących życie dawnych chłopów niż Mateusz Wyżga? Śmiem wątpić.
Strach przed syntezą?
Trudno jest streścić omawianą książkę. Każdy jej rozdział jest częścią całości, ale i też osobną całością. Można zacząć od dowolnego rozdziału, bo w każdym dostajemy wnikliwe i indywidualne studium. Wśród wielu osobistych doświadczeń autora, otrzymujemy solidną dawkę wiedzy. Poznajemy historię chłopstwa niemal od samego początku ich istnienia na naszych ziemiach, po czasy nam współczesne. Nie jest łatwo odpowiedzieć na pytanie skąd wzięli się chłopi? Bo przecież ludzie zajmowali się rolnictwem od zawsze. Autor podkreśla niedostatki naszej wiedzy w zakresie oceny mechanizmów jakimi rządziła się dawna wieś. Mimo olbrzymiej literatury wciąż wiemy za mało i bynajmniej nie chodzi o deficyt źródeł, ale brak prowadzonych na szeroką skalę badań. Staropolska wieś w Wielkopolsce jest inna, niż w Małopolsce czy na Mierzei Wiślanej.
Z własnego doświadczenia wiem, że z oczywistych powodów najprostsze odpowiedzi trafiają do czytelników najlepiej. Żyjemy w czasach cyfrowej rzeczywistości, gdzie bardziej od merytorycznej wiedzy, liczy się pogoń za sensacją. Sami naukowcy boją się przyznać, że czegoś nie wiedzą, albo, że dany temat jest skomplikowany i nie możemy go upraszczać. To też jest odpowiedź i nie bójmy się tego artykułować. Historycy mają ogromną pokorę wobec źródeł historycznych, jednak nie mogą ciągle uciekać przed popularyzacją badań, którymi się zajmują. Jakieś generalne wnioski w uczonych głowach powstają. Irytuje mnie, gdy słyszę od historyków, że daleko nam jeszcze do współczesnej i aktualnej syntezy polskiego chłopstwa. Mam nadzieję, że książka Mateusza Wyżgi, będąca dziełem na pograniczu monografii naukowej i pracy popularnonaukowej, stanie się jednak punktem odniesienia do napisania w pełni akademickiej syntezy.
Czarna legenda pańszczyzny
Autor słusznie zauważa, że sednem popularyzacji jest zrozumienie kontekstu historycznego. A ten kontekst najpełniej można zrozumieć, zagłębiając się w archiwalia. Łatwo jest powiedzieć, że chłopi byli niewolnikami, trudniej to udowodnić. Wyżga jak z rękawa wyciąga nieznane wcześniej historie konkretnych mieszkańców wsi na przestrzeni wieków. Książka jest przykładem jak z gigantycznej liczby źródeł, do których zaglądają wyłącznie maniacy pokroju Wyżgi, zrobić świetny użytek w dyskusji o ludowej historii. Znalazły się tutaj różnorodne teksty z epoki, począwszy od dokumentów kościelnych, poprzez akta urzędowe, po materiał etnograficzny. Różnorodność źródeł pokazuje nam, jak wielobarwny był świat dawnego chłopstwa. Więcej w nim odcieni szarości, niż czarno-biała perspektywa.
Poznajemy podstawowe pojęcia i mechanizmy rządzące światem chłopstwa. Czym była okryta złą sławą pańszczyzna i czym różniła się ona od poddaństwa. Pańszczyzna nie była zjawiskiem, które występowało w takich samych rozmiarach na terytorium całej Rzeczpospolitej. Zwraca uwagę, że na niektórych terenach szlachta sama musiała obrabiać ziemię, a bogaci chłopi na wschodzie byli zobowiązani do obrony granic. Dowiadujemy się, że chłopi byli też grupą społeczną niezwykle mobilną. Autor odnosi się również do mitu dotyczącego samego rozmiaru pańszczyzny, która w pewnych okresach przekraczała 7 dni w tygodniu. Wyjaśnia też zjawisko sprzedawania ziemi wraz z chłopami.
Zrób to sam
Autor bada, analizuje i interpretuje, ale też dzieli się swoim warsztatem badawczym. Zachęca do poznawania historii swoich korzeni i miejsc, z których wyszliśmy do wielkomiejskiego świata. Żaden z dotychczasowych ludowych publicystów, nie zwrócił uwagi na ważny wątek genealogiczny. Zacznijmy od siebie. Od tego powinno się rozpoczynać dyskusję o ludowej historii: kim jesteśmy? I nie chodzi tutaj o to, aby wyliczać komuś chłopskich potomków, albo dyskredytować na brak takowych. Ale nie można rozpoczynać tej dyskusji od haseł o niewolnictwie i wszechogarniającym cierpieniu. Wyjdę z pewnością na niewrażliwego historyka, ale uważam, że nie jesteśmy w stanie zrekonstruować emocji ludzi sprzed 400 lat. Co nie znaczy, że nic nie czuli. Możemy jednak poznać ich imiona i nazwiska. Kiedy się urodzili, ilu mieli braci i sióstr, z kim się ożenili, ile mieli dzieci, kiedy zmarli. Może niewiele. Ile jednak za 200 lat pozostanie po nas? Po większości tylko metryki z urzędu stanu cywilnego. Może jeszcze zdjęcia i filmiki z naszych smartfonów, o ile będzie można je w jakiś sposób odtworzyć.
Wyżga podaje przepis jak zacząć pracę nad własną tablicą genealogiczną i jak napisać monografię regionu z którego pochodzimy. Pokazuje, że nie jest to trudne. Nie musimy wcale kończyć specjalistycznych studiów, wystarczą dobre chęci i determinacja. A im więcej osób zainteresowanych „małymi ojczyznami” tym lepiej. W takim kontekście popularność historii ludowej może przynieść same korzyści. To jest dużo lepsza terapia, niż leżenie na kozetce i wyobrażanie sobie, jak komuś kiedyś musiało być źle.
W książce mogą razić jedynie dygresje autora, czasem wręcz o charakterze grafomańskim. Jednak w zestawieniu z sumiennie zebranym materiałem historycznym, można to autorowi wybaczyć. Wiedza Mateusza Wyżgi została w książce dobrze zagospodarowana. Teraz tylko czekać na plon.