Cierpią jak matki, choć nie dają sobie prawa do nazywania siebie matkami. Kobiety, które poroniły
Najpierw są dwie kreski na teście ciążowym. Potem marzenia o wspólnych zabawach w piaskownicy, jasełkach w przedszkolu, balu maturalnym, wspólnych wakacjach i świętach, pierwszym kroku, pierwszym „mama". Marzenia, które nigdy nie staną się realne. Co roku 40 tysięcy kobiet traci swoje dzieci na różnych etapach ciąży. Czy mogą nazywać się matkami? Czy mają prawo do żalu, żałoby, pożegnania? O ciążach, które nie kończą się happy endem z pachnącym bobasem tulonym do piersi rozmawiamy z Katarzyną Kachel, autorką książki "Wszystkie moje straty".
Mówi się, że granice naszego języka są granicami naszego świata. W tym kontekście zaskoczył mnie język, jakim opowiada się o stracie związanej z poronieniem czy narodzinami martwego dziecka, właściwie brak tego języka. A przecież mamy rytuały i formułki związane ze śmiercią. Jeśli połączyć to z faktem, że mówimy o dużej liczbie kobiet, których to dotyczy, to wychodzi wielkie tabu.
Język jest moim narzędziem pracy, zastanawiałam się więc, jak opowiedzieć historie moich bohaterek językiem wspierającym, a nie patroszącym. Co roku w Polsce roni 40 tysięcy kobiet, w jaki sposób mówią więc o swojej stracie, a raczej w jaki nie mówią? Nie ukrywam, że jedną z misji, która towarzyszyła mi podczas pisania książki, było znalezienie języka innego od medycznego, pełnego płodów, materiału genetycznego, krwi, który jest nieprzystający do tego, co czują i myślą kobiety po poronieniu. Ale też różniącego się od tego, co oferuje język potoczny, w dużej mierze zwulgaryzowany, którego przykładem może być pytanie, które słyszały moje bohaterki: „Czy już cię wyskrobali?”. Tak jakby były warzywem. A język, jakim mówimy do kobiet w sytuacji utraty ciąży, jest niezmiernie ważny, bo nie tylko że może ranić, uprzedmiotawiać, ale także wprowadzać w dysonans. Tak czują się kobiety, które podczas USG słyszą od lekarza: „o, proszę zobaczyć, tu są nóżki dziecka, tu bije serduszko”, a kilka godzin później: „płód obumarł.”
Bajki nie wydają się oczywistym wyborem.
Kiedy byłam dzieckiem, moja przyjaciółka dostała „Baśnie” braci Grimm, dwa oprawione na czarno tomiszcza, ciężkie jak cegły. Czytałyśmy je z wypiekami na twarzy. Pochłonęły nas bez reszty, bo była w nich śmierć, kara za grzechy, była niesprawiedliwość, strach, tajemnica i było też tabu. Sposób opowiadania braci Grimm o świecie nas fascynował i wciągał. Tak też zrodził się pomysł, by książkę „Wszystkie moje straty” ułożyć z bajek opowiadanych nienarodzonemu dziecku. Z bajek, w których jest śmierć, smutek i jest też często okrutna niesprawiedliwość. Czułam, że to dość odważna forma wypowiedzi; obawiałam się, że mogą pojawiać się osoby, którym zderzenie toposów bajek, figur znanych z baśni „za siedmioma górami, za siedmioma rzekami” z tematem, wyda się makabryczne, może niesmaczne. Ale zaufałam swojej intuicji. Ten zabieg stylistyczny jaskrawo pokazuje, jak wychowane w patriarchacie, wciąż jesteśmy karmione wzorcem, zgodnie z którym kobiecie spełnienie daje rodzina z gromadką dzieci. Takim samym zderzeniem było dla moich bohaterek ich doświadczenie. Małgosia czy Marta marzyły o domku z białym płotem, psach i dzieciach w kołysce. Nie miały na siebie innego planu.
Mówiłaś swoim bohaterkom, że zostaną królewnami z bajki?
Na etapie zbierania historii nie miałam jeszcze pomysłu na formę, później każda z bohaterek dostała do przeczytania tekst przed publikacją – poza niewielkimi drobiazgami, nie chciały nic zmieniać. Utwierdziło mnie to w przekonaniu, że narracja, na którą się zdecydowałam była dobrym wyborem, że się w niej odnalazły. Zresztą słuchając ich miałam wrażenie, że tak te opowieści się snują, że takimi bajkami też trochę są.
Jak znalazłaś bohaterki, skoro na „te tematy” się nie rozmawia?
A to ciekawe, bo szukając ich wcale nie myślałam o książce. Chciałam prowadzić warsztaty oddechowe dla kobiet po stracie – takich jak jak, które o tym nie opowiadają, które nie pozwoliły sobie na przeżycie żałoby, które być może żyją gdzieś zamrożone. Chciałam je wesprzeć, ale czas był paskudny, nie pomagała pandemia i obostrzenia covidowe. Żadnych grup wsparcia nie można było stworzyć. Ale dotarłam na internetowe fora, gdzie tysiące kobiet wymieniało się doświadczeniami i wiedzą, dawały sobie wsparcie. W ten sposób znalazłam portal poronilam.pl niezwiązany z religią czy wyznaniem – co było dla mnie ważne. Dzięki niemu znalazłam też swoje bohaterki. Zgłosiły się błyskawicznie, odpowiadając na informację, że szukam kobiet, które opowiedzą swoją historie do książki. Nawet ich nie wybrałam, tak jakby już czekały, były gotowe. Wyobrażałam sobie, że będzie odwrotnie, że będę musiała szukać tygodniami, że nie będą chciały wracać do tych trudnych momentów. Okazało się, że wiele kobiet ma potrzebę mówienia i chce się dzielić, ale nie mają języka, nie mają też przestrzeni. No bo kiedy to zrobić? Na rodzinnym spotkaniu, przy obiedzie, urządzić coś specjalnego. Nasze społeczeństwo wciąż nie ma do tego rodzaju straty rytuałów, które by ją oswajały.
Byłaś pierwszą osobą z zewnątrz, której opowiedziały historię, na którą nie ma języka?
W niektórych przypadkach tak. I chciały to zrobić bez pudrowania, bez uwag, bez niewspierających komentarzy. Myślę, że pierwszy raz tak otwarcie opowiedziały krok po kroku o tym, co się wydarzyło, co czuły, co przeżyły. Na pewno było im łatwiej, bo wiedziały, że strata ciąży to także moje doświadczenie, na pewno pomogło, że dałam im czas. W większości przypadków to były wielogodzinne rozmowy, jak z Marysią, w domu której przesiedziałam niemal cały dzień. Oswajałyśmy się powoli, ale myślę, że były gotowe na taką spowiedź, i że była ona etapem w ich procesie zdrowienia i przeżycia żałoby. Mają swoją stratę głośno wypowiedzianą i to im pomaga w powrocie do życia. Małgosia, która poroniła do toalety i nigdy nie zdecydowała się na pochówek, za co zresztą została prze niektóre kobiety na forum skrytykowana, miała w sobie dużo niezgody i żalu. W książce pyta: „Czy ja jestem gorsza od innych, bo nie mam małego grobiku”. Ostatnio opowiadała mi, że wzięła udział w pogrzebie dzieci nienarodzonych. Była na nim tylko tylko ona w białej sukience i grabarze. Myślę, że w jakiś symboliczny sposób zamknęła ten etap. Kinga jest w ciąży, wysyła mi swoje zdjęcia z córką w brzuchu. Myślę, że dla wszystkich nas była to forma grupowej terapii. Stworzył się krąg kobiet, które głośno powiedziały o swoim trudnym, nieraz traumatycznym przeżyciu.
A jak to jest z tym tabu? Bo przecież bywa, że opowiadamy publicznie o intymnych historiach, czemu temat utarty dziecka, poronienia jest obwarowany tak silny tabu?
Na to składa się wiele czynników, ale myślę, że nie mamy na ten rodzaj straty żadnych standardów społecznych, nie mamy rytuałów.
Co to znaczy?
Kiedy rodzi się dziecko, witamy je z radością, odprawiamy pępkowe, jest chrzest, zdjęcia. Dziecko jest uwidocznione, urealnione, w przypadku straty ciąży, poronienia czy martwego narodzenia, nikt z rodziny nie widział dziecka, nie miało zdjęć, PESEL-u, było kimś uznanym i rozpoznanym niemal tylko przez matkę. Więc jak je opłakiwać? Co smutniejsze, często sama kobieta, która doświadcza straty uważa, że nie ma prawa do bólu i cierpienia, czy do przeżycia żałoby.
Ale przecież mówimy też o kobietach, które są w ciąży przez wiele miesięcy.
W książce znalazły się rozmowy z ekspertami, którzy wspierają kobiety po tego rodzaju stracie. Psycholożka Joanna Piątek-Perlak opowiada, że trafiają do jej gabinetu pacjentki, które mówią o doświadczeniu straty jak o poronieniu, choć stało się to w ósmym czy dziewiątym miesiącu ciąży, a poród trwał dwa dni. Jej zdaniem to też rodzaj straty, która jest pokoleniowo umniejszana. Fakt, że nasze matki i babki, nie miały szans monitorowania życia dziecka, nie wiedziały jaka jest jego płeć, nie słyszały bicia serca, nie nawiązywały tak szybko relacji, sprawia, że dziś nie są w stanie uznać jej za równoważną każdej innej śmierci. Niepłodność jest chorobą cywilizacyjną, wiele par mierzy się z tym, że być może nigdy nie będą rodzicami, i my jako społeczeństwo musimy do tego stanąć, dać im prawo do przeżywania tak, jak tego potrzebują i wspierać ich w tym. Joanna Piątek-Perlak zauważa, że nigdy nie słyszała, by ktoś zwracał wdowie uwagę, że za dużo płacze albo za często chodzi na grób męża. A kobiety, które straciły nienarodzone dziecko słyszą takie słowa nierzadko od swoich mężów, czy matek. Nie wierzę, że są wynikiem złej woli, bardziej wynikają z bezradności, ale wciąż padają.
Ludzie nie wiedza często jak się zachować wobec kobiety, która wraca ze szpitala bez dziecka. Jak ją można wesprzeć?
Myślę, że najlepiej wówczas zapytać, czego ona potrzebuje z naszej strony, zadeklarować że jesteśmy. To nie jest strata, na którą można się przygotować, więc towarzyszy jej często szok, wyparcie, do tego dochodzą traumy szpitalne, poczucie osamotnienia. Kobieta w takich sytuacjach musi jeszcze podejmować trudne decyzje o tym czy pochować, czy nie pochować, oddać do badania czy nie. To dodatkowo wpływa na jej kondycję. Tak więc jedna będzie chciała od razu o tym rozmawiać, druga nie, jedna będzie chciała płakać pod kocem z mężem, inna opowiedzieć o tym całemu światu. I ważne by mogły zrobić to, czego potrzebują.
Myślisz, że tabu mogą budować same kobiet, myśląc, że nie spełniły się jako kobiety?
Tak, poczucie wstydu i porażki na pewno wpływają na tabuizację tematu. Kobieta, która nie donosiła ciąży, często czuje się gorsza, moje bohaterki mówią wprost: zepsuta, wybrakowana, że coś z nią nie jest tak, zwłaszcza gdy są to poronienia nawracające. Pojawia się poczucie bycia gorszą, poczucie winy i przekonanie, że nie ma się czym chwalić, lepiej o tym nie odpowiadać. W świecie, w którym najważniejsze jest osiągnięcie sukcesu, one go nie osiągnęły. Niemal wszystkie kobiety, które poroniły obwiniają się i mają poczucie winy, że za mało zrobiły badań, albo myły okna i nosiły ciężkie siatki. Dlatego tak bardzo ważne, by kobieta, która trafia do szpitala i roni, usłyszała, że nie jest niczemu winna.
A słyszą to?
Niestety nie wszystkie. Raport NIK-u i badania Fundacji Czułość, pokazują, że sytuacja kobiet roniących w szpitalach nadal jest straszna. Że traktowane są przedmiotowo, bez poszanowania intymności, nie wiedzą, jakim zabiegom będą poddawane, nikt z nimi nie rozmawia, są pospieszane, bagatelizuje się ich odczucia i przerażenie. W niektórych szpitalach sposób, w jaki kobiety ronią urąga wszelkim standardom. I choć coraz jest więcej praw, które mają kobiety po poronieniu, szpitale respektują je w miarę możliwości.
To tym bardziej dziwi, że jesteśmy pełni empatii dla osób, które straciły ukochane zwierzę, chcemy grzebalisk dla zwierząt, a rytuał pogrzebów dzieci nienarodzonych to całkiem świeża sprawa.
Istnieje od kilku lat. Kobiety mają prawo do pożegnania, pochówku nienarodzonego dziecka, do nadania mu imienia, do zasiłku i pomocy psychologa. Niestety wciąż wiele pań, trafiając po tej stracie do szpitala, nie zna ich, nie wie, co im się należy, czego mogą wymagać. Z jednej strony trudno się dziwić, bo ciężko będąc w ciąży zakładać, że coś może złego się stać i przygotować sobie na tę okazje odpowiednie zapisy.
Trzymając się języka, paradoksem jest dla mnie, że w Polsce toczy się bój o to, by dzieckiem nazywać dziecko od pierwszych chwil ciąży, a jednocześnie temu dziecku jeśli ma zaledwie kilka tygodni nie przyznawało się do niedawna rytuału związanego z pożegnaniem, pogrzebem. A kobieta zastanawia się, czy może się nazywać matką, skoro urodziła martwe dziecko.
To prawda, kobiety nie wiedzą, kim w tej stracie są. Cierpią jak matki, choć nie dają sobie prawa do nazywania siebie matkami. Jedna z moich bohaterek wprost mówi, że matką to można się nazwać, jak się urodzi dziecko, a nie kiedy się poroniło w dziewiątym tygodniu. Bert Hellinger, dość kontrowersyjny terapeuta, mówił, że każde pojawienie się dziecka, nawet nienarodzonego, zmienia już na zawszę rodzinę. Partnerzy od tego momentu nie są już tylko partnerami, ale rodzicami. To wpływa na cały system rodziny, także na kolejne dzieci, które w niej się pojawią.
O jednej ze swoich bohaterek mówisz: matka dziesięciorga dzieci, w tym sześcioro żywych. Nie wszystkie kobiety mają taką potrzebę. To źle?
Absolutnie! Większość moich bohaterek mówi o tym, że mają potrzebę przeżycia straty i mówienia o niej, są po terapiach albo w trakcie, umieją nazwać to, co się stało, twierdzą, że to im pozwala szybciej wrócić do życie. Ale są też kobiety, które nie mają takiej potrzeby, i każda ma absolutne prawo przeżywać utratę ciąży tak jak czuje. Ma dostać wsparcie i to ona, czasem razem z partnerem, ma decydować czego chce, co jej jest potrzebne w takiej sytuacji.
Brakuje mi w tej książce drugiego rodzica. Nawet w nie w kwestii rozmów z ojcami nienarodzonych, ale jako wielkich nieobecnych w przeżywaniu przez kobietę straty.
W przypadku kilku moich bohaterek partner jest obecny, ale rzeczywiście nie jest to reguła. Być może mężczyznom jest trudniej ze względu na wzorzec kulturowy i społeczny, w który są wpisani: chcą kobietę wesprzeć więc muszą być opanowani i konkretni. Nie pozwalają sobie na okazywanie uczuć, o czym sami mówią. Ale niewątpliwie jest to moment zwrotny dla każdej pary, bywa, że jeśli nie uda im się przejść przez ten kryzys wspólnie, ich losy różnie się potem mogą potoczyć.
Twoja książka jest o żałobie, ale też o odzyskanym życiu.
Przeżycie żałoby jest pierwszym krokiem do powrotu do życia. Jest zdrowieniem. I to, co ważne, że zawsze była czymś wspólnotowym, plemiennym, dobrze ją odbyć wśród bliskich, z ich wsparciem. W momencie, kiedy kobieta nie daje sobie prawa do żałoby, może zostać zatrzymana w traumie i pozostać na długie lata po stronie cierpienia. Nie dawałam sobie prawa do żałoby wiele długich lat, myślałam, że mi się nie należy. Nie mówiłam i byłam w tym wszystkim samotna. I ta książka też jest o samotności kobiet. Ale jest też o nadziei, bo dalsze życie po poronieniu czy stracie dziecka nienarodzonego nie musi być gorsze, będzie może już inne, ale nie nieszczęśliwe.
Katarzyna Kachel dziennikarka, pracuje z człowiekiem poprzez oddech transmodalny i świadomy ruch.