Czarny Disneyland, czyli moda na fikcję z Auschwitz
Czytając „Tatuażystę z Auschwitz” czułem się zmanipulowany. Bo książka deformuje przeszłość i zaczyna operować mitami - mówi Piotr Cywiński, dyrektor Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau.
Widział pan dokument Pizza w Auschwitz?
Chyba nie.
Były więzień wraca do obozu, by spędzić z dziećmi noc w baraku. Chce, by spróbowali doświadczyć tego, czego opowiedzieć się nie da. Koszmaru. W finałowej scenie zamawiają pizzę i colę.
I niektórych to gorszy?
Tak. A pana?
Pamiętam filmik nagrany przez córkę Adolka „Adama” Kohna, jak z rodziną, młodym pokoleniem, tańczy przed bramą z napisem Arbeit macht frei do piosenki I will survive (przeżyłem). Oburzył wielu. Ja też nie rozumiem takich zachowań. Jestem przekonany, że to wnuki zwerbowały dziadka, by zrobić show, w jakiś sposób sprowokować. Nie wiem, jaki mogliby mieć inny cel?
Może to sposób na poradzenie sobie z traumą obozową?
Nie sądzę. Oglądając filmik widać, że to dzieci mają ubaw, nie pan Kohn, który gubi kroki, nie potrafi się w tym tańcu odnaleźć. Nie dotrzymuje kroku.
Prosili was o zgodę?
Nie, nie mieliśmy pojęcia, że ktoś robi taki performance.
Teraz reklamę robi wam „Tatuażysta z Auschwitz”. Wydawca idzie zresztą za ciosem, jest druga część.
Nie marzymy o takim nagłaśnianiu. Książka Heather Morris sprzedaje się w setkach tysięcy, a ludzie uczą się na niej historii. Tyle że to nie ma nic z historią wspólnego.
A książki o aniołach i diabłach z Auschwitz, dzieciach, które poszły za ojcami, kobietach, które poszły za mężami? A akuszerki, prostytutki. Nie czyta pan tego?
Nie przeczytałem wszystkich relacji ocalałych, tak więc na pseudo-historie i fikcję nie mam czasu. I ochoty, bo te opowieści mnie nie interesują, nie chcę się także denerwować. Dla człowieka, który zna każdy metr obozu i jego dzieje, niespójności w tych książkach są tak rażące, że nie sposób przejść wobec nich obojętnie. Mieszają się w nich osoby, daty, występują w nich postaci, które choć w rzeczywistym świecie nie miały szans się spotkać, na kartach książki stają się bohaterami tych samych wydarzeń. Nie mówię o języku czy narracji, bo jestem historykiem nie krytykiem literackim.
Kicz Holocaustu jednak dobrze się sprzedaje. Dlaczego?
Wiele osób szuka w pamięci jedynie emocji. I to tych emocji, które współgrają z generalną emocjalnością człowieka, związaną z myśleniem o cierpieniu, śmierci, zagładzie, koszmarze obozu koncentracyjnego. I to jest problem. Bo emocje przychodzą i odchodzą, trudno jedynie na nich zbudować dojrzałość własną, odpowiedzialność, pamięć o przeszłości. Trudno w ten sposób nauczać młodych, co zresztą nie jest jakąś świeżą bolączką. W latach 90. cała armia nauczycieli zachwycała się dziennikiem Anny Frank jako idealnym rozwiązaniem edukacyjnym - bo współczesna czternastolatka mogła się świetnie identyfikować z jego autorką - argumentowano. Gdyby się zastanowić, to dziennik wcale nie był trafionym pomysłem na kształcenie - zwłaszcza dziewczyn w okresie buntu. To nie jest historia o ocaleniu. Anna Frank była skazana na śmierć, na dodatek zło w tej opowieści jest gdzieś na zewnątrz, nie ma twarzy. Anna boi się, że ktoś przyjdzie, ale nie wiemy, kim jest ten, kto na nią czyha. To nie jest zła lektura, bo uczy empatii, pokazuje czym jest strach, ale nie jest to sposób na naukę odpowiedzialności.
Powiedział pan, że zło w Dziennikach nie ma twarzy. Musi ją mieć?
Jeśli dobro ma twarz, konkretną i wyraźną, dlaczego zło ma jej nie mieć? Dlaczego ma się ona rozmywać? Jeśli ofiara ma twarz a sprawca jej nie ma, zachodzi pewna forma dehumanizacji, zafałszowania. Niebezpieczna, bo odrealnia historię. Z czasem ludziom może zacząć się wydawać, że Holocaust miał miejsce na Księżycu.
Jeśli nie Anna Frank to jak dziś mówić o obozach koncentracyjnych?
Niektórzy potrzebują do tej opowieści superbohaterów. I tu też zachodzi jakiś dla mnie niewygodny, może nieprawdziwy, proces myślenia. Bo historia dotyczyła ponad miliona osób i albo przyjmiemy retorykę, że każdy z nich był męczennikiem czy bohaterem, albo zaczniemy tworzyć wyjątki. A tworząc je bez znajomości źródeł znów odkształcamy historie.
Czyli nie potrzebujemy dziś np. rotmistrza Pileckiego?
To inna sytuacja - historii oporu w obozie nie da się opisać, nie operując nazwiskami. Pytanie podstawowe jest jednak takie: w jakim celu chcemy tę czy inną postać umieścić wśród superbohaterów. Dlaczego np. ma to być tatuażysta i akuszerka? By pokazać, że byli ludzie, którzy wybijali się z tłumu, robili coś dobrego, czy po to, by tylko rozbudzać emocje; wywoływać płacz, rozpacz, czasem dumę i radość. Dlaczego te emocje są celem ostatecznym? Dlaczego jedyną refleksją, która zostaje po przeczytaniu takiej książki jest żal? Dlaczego nie ma tam nic więcej, nie stają się one źródłem głębszej refleksji na temat człowieczeństwa, czy jednostki wpisanej w tragiczną historię?
Nie muszą, bo i tak są bestsellerami. Czy to oznacza, że potrzebujemy ludobójstwa i tragedii, by się dobrze sprzedawać?
Czy żyjemy w czasach fascynacji złem? Pewnie lepiej wypowiedzieliby się psycholodzy. Na pewno książki, filmy które dzieją się w przestrzeniach skrajnych, budzą większe zainteresowanie. Tematy wojenne, katastroficzne, opowieści o jakiejkolwiek zagładzie, anomaliach czy końcu świata zawsze trafiały do szerszego odbiorcy, bo były sensacyjne, odbiegające od normy. I jeśliby zdefiniować ten dzisiejszy trend książek z Holocaustem w tle, jako ten, u podstaw którego leżą te same pobudki, to byłoby to niezmiernie smutne.
Niemoralne?
Niemoralne i niebezpieczne, bo wypaczające historię. Nieetyczne w stosunku do bezpośrednich świadków i nieuczciwe, bo robione dla zysków.
Jacek Dehnel ukuł nawet nazwę określające ten irytujący, niemoralny i wszechobecny literacki nurt. Nazwał go Czarnym Disneylandem. Czyli jest to już jakiś problem.
Największy wówczas, kiedy te opowieści przedstawiane są jako fakty, rekonstrukcja historyczna. Kiedy czytamy, że to autentyczna historia, udokumentowany los powstały z dołożeniem wszelkich starań i dotarciem do źródeł. Tak było z „Tatuażystą z Auschwitz”, którą napisała osoba kompletnie niemająca pojęcia o obozowej rzeczywistości. W książce, którą promuje jako prawdziwą roi się od podstawowych błędów, przekłamań, nie zgadza się topografia, chronologia, mylone są fakty, czym wprowadza czytelnika w błąd. To głęboko nieetyczne. Gdyby autorka przyznała, że to opowieść fikcyjna mógłbym zżymać się na błędy, ale nie czułbym się zmanipulowany. A tak się czuję, bo książka zniekształca odbiór zbiorowy, deformuje przeszłość i zaczyna operować mitami. A jeśli mity zaczną żyć swoim życiem, będzie to woda na młyn negacjonistów.
Dlatego zareagowaliście?
Książka zaczęła być zbyt głośna dlatego wydaliśmy miażdżący raport, w którym wypunktowaliśmy wszystkie nieścisłości. Autorka zaczęła niestety z tym polemizować, pogrążając się jeszcze bardziej. Ale nie możemy za każdym razem tak reagować. Nie mamy takich możliwości. Zresztą, prawda jest taka, że nawet w historiach bezpośrednich świadków, z upływem czasu, pojawiają się fakty, które budzą wątpliwości. W opowieściach sędziwych już byłych więźniów też jest wiele problematycznych, delikatnych kwestii. Zwłaszcza w tych publikacjach, gdzie w trakcie pisania bohater umiera, ktoś inny kończy i redaguje. I tak, czytając je, zauważam, że powstała pewna topika, podjęta z czasem przez większość wspominających. Czytając np. informacje o transportach, niemal w każdym wspomnieniu, przyjmuje je na rampie dr Josef Mengele. Gdyby w to uwierzyć, to musiałby nie schodzić z tej rampy dniami i nocami. Tak więc nawet relacje świadków wymagają badań, tym bardziej że są pisane po traumach, kiedy pamięć tworzy sobie różne protezy.
Znałam Józefa Paczyńskiego, fryzjera Rudolfa Hessa, który przyjechał do Auschwitz pierwszym transportem. Zawsze denerwował się na książki, pisane przez tych, którzy nie przekroczyli bramy Auschwitz, a nawet przez tych, którzy spędzili tam kilka miesięcy. - Co oni mogą wiedzieć? - pytał.
To dosyć częsta reakcja, zwłaszcza na fikcję literacką. I fakt, że pojawia się ona właśnie teraz, że wydawnictwa prześcigają się w publikacji fikcyjnych lub półfikcyjnych obozowych historii, jest moim zdaniem tchórzostwem. Tchórzostwem autorów. Nie żyją już bezpośredni świadkowie, nie ma kto wytknąć im błędów, nieścisłości, można żywić się konkretnymi losami bez strachu, że prawda wyjdzie na jaw. Wcześniej nikt nie odważył się pisać takich książek, nie sądzi pani, że to ciekawe?