„Dobry wieczór państwu. Minęła godzina 20:53. Za chwilę przedstawimy ostatni odcinek serialu "Poprzez prerie Arizony". Ze względu na ogromne zainteresowanie serialem prosimy telewidzów o wyłączenie telewizorów, ponieważ podwyższony pobór mocy może spowodować częściową awarię w podstacji” – fani komedii Stanisława Barei pamiętają, jak spikerka TVP okresu PRL-u wygłasza tę kwestię w „Brunecie wieczorową porą”. Bareja w teorii kręcił prześmiewcze filmy fabularne, a w praktyce okazało się, że były to filmy dojmująco dokumentalne. Niestety, one znów w coraz większym stopniu takie są.
Nie, nie twierdzę, że jakaś współczesna Krystyna Loska wypowie podobną kwestię w TVP, TVN lub innej telewizji. Ale powód, że tak NIE twierdzę, jest tylko taki, że po prostu nie ma dziś spikerek. Cała reszta się zgadza. Wkrótce może się zdarzyć, że będziemy chcieli obejrzeć na którymś z kanałów odcinek ulubionego serialu, a tu - bach! – nie będzie żadnych seriali, ani tysięcy kanałów, tylko jeden wielki kanał: blackout.
U młodych objawi się to w postaci braku dostępu do Netfliksa, Tik-Toka i Insta po rozładowaniu baterii smartfona. Albo i wcześniej, bo przecież w realiach blackoutu nie będzie internetu. Nie będzie internetu! Równie dobrze mógłby cytować świętego Jana: „(…) stało się wielkie trzęsienie ziemi i słońce stało się czarne jak włosienny wór, a cały księżyc stał się jak krew. I gwiazdy spadły z nieba na ziemię (…)”
Wcale nie żartuję i nie trywializuję, bo sprawa jest śmiertelnie poważna. Od wielu miesięcy czołowi eksperci od energetyki z AGH, Politechniki Krakowskiej, Politechniki Śląskiej itp. ostrzegają, że jeśli rząd się nie ogarnie, grozi nam blackout totalny. Te ostrzeżenia nie pojawiły się po rosyjskiej napaści na Ukrainę, tylko znacznie wcześniej. Owszem, obecny kryzys uwypuklił problem, ale nie on będzie główną przyczyną potencjalnego dramatu. Sami sobie gotujemy ten los.
Fotowoltaika i wiatraki cudowne, ale (na razie) nie zapewnią stałego zasilania
Znany jestem z entuzjazmu wobec odnawialnych źródeł energii (OZE), a zarazem – narażając się ich ślepym wyznawcom – konsekwentnie głoszę, że w okresie przejściowym, czyli do chwili upowszechnienia efektywnych technologii magazynowania energii z OZE – stabilizatorem i gwarantem bezpieczeństwa systemu energetycznego w Polsce musi być węgiel. Podgląd ten w pełni podzielają znakomici eksperci, jak prof. Wojciech Nowak z AGH i prof. Wiesław Zima z Politechniki Krakowskiej – oraz inni użytkownicy zdrowego rozsądku.
W ciągu ostatnich 24 godzin dokładnie 50 procent niezbędnej w Polsce energii wyprodukowaliśmy z węgla kamiennego. Kolejne 30 proc. - z węgla brunatnego. Panele fotowoltaiczne dały nam 7 proc., wiatraki ponad 5 proc., gaz 4 proc., elektrownie wodne – 2 proc. Nawet laik zdaje sobie sprawę, że fotowoltaika (PV) i wiatraki to z jednej strony nasze wielkie wybawienie (dzięki nim nie potrzebujemy i nie spalamy milionów ton węgla!), ale z drugiej - źródła mocno niestabilne, a więc – niepewne. Ich moc zainstalowana ma się nijak do realnie dostępnej. Wszystkie panele PV w Polsce mają 11 GW, gdy bloki węglowe 25 GW. Ale dostępna moc PV o północy wynosi zero. Natomiast węglowe działają niezależnie od aury i pory dnia, zapewniając nam średnio 72 procent niezbędnej mocy.
Skoro mają tak fundamentalne znaczenie dla BEZPIECZEŃSTWA energetycznego Polek i Polaków, od gospodarstw domowych i firm po szkoły i szpitale, to powinniśmy o nie dbać bardziej niż o armię. Tymczasem informacje napływające z branży OD LAT są zatrważające.
Awaryjny skansen, dzięki któremu mamy prąd i internet
Z raportu Forum Energii wynika, że już w 2019 r. 70 z 90 funkcjonujących w Polsce bloków węglowych przekroczyło czas działania, na jaki zostały zaprojektowane. Psują się przez to coraz częściej. Awaryjnych wyłączeń jest dziś więcej niż tych związanych z planowanymi remontami. W 2014 roku ubytek mocy z tego tytułu nie przekraczał 1 GW, ale od tego czasu wzrósł wielokrotnie. Łączne ubytki potrafią sięgać 10 GW. Jeśli akurat nie wieje i jest ciemno, Polsce zagląda w oczy widmo blackoutu. Horror przeżyliśmy niedawno, 23 września. Uratowały nas wtedy najstarsze bloki węglowe, także antyk uruchomiony w Skawinie w… 1958 roku! Bardzo pomógł też nowoczesny system redukcji mocy (DSR): duzi odbiorcy przemysłowi zmniejszyli błyskawicznie zapotrzebowanie na prąd.
Ale nie sposób normalnie funkcjonować licząc CODZIENNIE na cud. Czarny scenariusz, przed którym naukowcy ostrzegają polityków od lat, właśnie się ziszcza. Owszem, wojna w Ukrainie to przyspieszyła, ale ona trwa już ÓSMY MIESIĄC – od lutego wiadomo, że gaz nie zastąpi węgla w roli paliwa przejściowego, a już na pewno nie u nas. Tymczasem oficjalna strategia energetyczna Polski wciąż zakłada likwidację starych bloków węglowych (tzw. dwusetek) i ich WYŁĄCZENIE z systemu mocy po 2025 roku. Rząd na razie nie przewiduje nic w zamian. Do Komisji Europejskiej nie poszła żadna oficjalna nota z propozycją wydłużenia żywota elektrowni, od których zależy bezpieczeństwo Polek i Polaków. Planu brak.
Jest przy tym oczywiste, że wydłużenie żywota dwusetek wymaga zapewnienia im odpowiedniej ilości węgla. Również w tym zakresie zrobiono niewiele. Jeśli kolejne sezony mają wyglądać tak, jak obecny - że państwowe spółki będą polować na całym globie na węgiel i kupią w znacznej mierze byle co w cenie złota – to już możemy się szykować na scenariusz Barei.