Czekolada od pani Halinki wygrywa. I co ty na to supermarkecie?
Dziewczyny, wystawcie kilka dodatkowych domków z piernika. Aha, i brakuje na trzeciej półce ptasiego mleczka. A pani prosi 30 dekagramów kukułek. A młode dziewczyny za ladą na każde rzucane słowo uwijają się jak w ukropie. Drzwi w niewielkim sklepiku ze słodyczami o legendarnej nazwie „Jacek i Agatka” w centrum Rybnika, w zasadzie się nie zamykają.
Trudno znaleźć rodowitego rybniczanina, który w „Jacku i Agatce” nie kupowałby czekolady, wafelków czy Michałków. To tam na początku lat 90. chodziło się po pierwsze w mieście czekolady Milka. To tam pani Halinka zawsze przyznaje, które krówki są kruche. To wreszcie tam kupić można pamiętające jeszcze czasy PRL-u batoniki z nadzieniem o smaku ajerkoniaku. A przesympatyczną panie Halinkę Depner, zawsze z burzą włosów, pamiętającą nawet to, co klienci mówili jej dwa lata wcześniej, czyli jednym słowem właścicielkę sklepu w mieście zna niemal każdy.
- Jak tam zdrowie ? Nerki już nie bolą? - zwykła mnie witać tymi słowami pani Halinka. Tutaj każdy czuje się, jakby był najważniejszym i jedynym klientem. Bo właścicielka czekoladowego przybytku o każdym coś wie. A to pani Alina właśnie za mąż córkę wydała, a to pani Kazia się pierwszego prawnuczka doczekała. A pan Marian? Przychodzi tylko kilka razy w roku, zawsze po czekolady z orzechami i “krówki”.
Grunt to stali klienci
- Dziś to sekret do tego, by w ogóle utrzymać się na rynku. Stali klienci. To dzięki nim prosperuje. I o nich trzeba dbać - mówi pani Halina. Nic dziwnego więc, że gdy odwiedzamy jej sklep w piątkowe przedpołudnie właścicielka właśnie przygotowuje kolejną paczkę.
- Mamy tu kilka czekolad, ptasie mleczka, kawa, kilka innych drobiazgów. Wszystko zamówiła nasza stała klienta. Mieszka tutaj, niedaleko, kilka minut pieszo. Zawsze dzwoni i prosi, żeby jej dostarczyć zakupy. I zawsze trochę jej się spieszy, trzeba od razu szykować paczki - śmieje się właścicielka. Żeby więc spełnić oczekiwania starszej pani, na niewielkim zapleczu w swoim sklepie pani Halinka ma wstążki, papier do pakowania, nożyczki i całe mnóstwo innych drobiazgów. Bo dziś towar zamówiony do domu przez klienta nie wystarczy tylko dostarczyć. Potrzebne jest i dodatkowe opakowanie, kokardka itp.
Sklep “Jacek i Agatka” funkcjonował w Rybniku jeszcze w czasach głębokiej komuny. Logo sklepu przedstawiające dwie postaci z kreskówek, podobne do Bolka, Lolka czy Toli, znakomicie wpisały się w lokalny krajobraz.
- Kupiłam ten sklep w 1990 roku, razem z logo i nazwą. Wcześniej też był tutaj “spożywczak”. Ja zajęłam się tym samym. Na początku pojechałam na trzy miesiące do fabryki Mieszka w Raciborzu. Pracowałam za darmo - mówi właścicielka sklepu cukierniczego. Po co? - dopytuję.
- Bo choć o handlu wiedziałam wszystko, uczyłam się dalej. Czego? Tego co robić, by w sklepie zawsze pachniało cukierkami i czekoladą - mówi pani Halinka. Dziś o tym, czego nauczyła się w sporej fabryce, wciąż pamięta. A każdy klient urodzony w czasach “komuny”, który pamięta smak gumy balonowej “Turbo” alb “Kaczor Donald” po przekroczeniu progu sklepu ma wrażenie, że cofnął się w czasie i wciąż z workiem z wizerunkiem Misia Uszatka maszeruje wesoło do przedszkola.
Po “raczki” ustawiały się kolejki
- Kiedy otwieraliśmy sklep, to były biedne lata 90-te. Każdy karton słodyczy trzeba było sobie wychodzić. Ale jakoś żyliśmy. Pamiętam, że bywały dni, kiedy u nas kolejki była aż na dwór, na drogę. Zazwyczaj wtedy kiedy Przecież u nas to kolejki były aż na dwór, szczególnie kiedy “Kujawianka” rzucała swoje słynne “raczki”. Cukierni sprzedawaliśmy z auta, nikt ich nawet nie zdążył wnieść do sklepu - wspomina pani Halinka.
W czasach, gdy pod cukierniczym w centrum ustawiały się tłumy, w sercu największego rybnickiego blokowiska - osiedla Nowiny wyrastał pierwszy blaszany market. To był rok 1998. - Pierwszy sklep niczego nie zmienił. Przez kilka dni ludzie tam na okrągło chodzili, ale zaraz potem się uspokoiło. Ale kiedy na każdym osiedlu niczym grzyby po deszczu zaczęły wyrastać kolejne, a w centrum miasta wyrosły dwa gigantyczne centra handlowe, coś zaczęło się psuć. My tutaj w centrum żyliśmy po sąsiedzku w zgodzie. Ja nigdy konkurencji nie musiałam uprawiać. Przez lata starsza pani miała na przeciwko mnie sklep cukierniczy i czasem mi podpowiadała co mam sprowadzić do sklepu, co sprzedam na pniu - mówi Halina Depner.
Za czekoladą na drugi koniec Polski
Dziś, choć wszystkie szafki, półki, lady aż uginają się od towaru, a w małym magazynku regały wypełnione są po brzegi chałwą, domkami z piernika i czekoladowymi Mikołajami, to i tak sposoby na utrzymanie klienta wciąż jest te same. No sama miła obsługa, bogaty asortyment już nie wystarczą. Nie wystarczy też być w sklepie od rana do nocy, a nawet w niedzielę, zaraz po uroczystej sumie. Pani Halinka wie o tym doskonale. Pracowała w sklepach wędliniarskich, sieci “marmoladki i dżemy”, spożywce, ale pewnych rzeczy nie da się wyuczyć.
- Ja przede wszystkim kocham swoich klientów i kocham tę pracę. Z każdym mam o czym pogadać, bo zresztą starej daty sprzedawczynią jestem, lubię gadać. A w czym tkwi sekret? Zawsze podążać za nowościami - mówi właścicielka sklepu. I choć czasem oznacza to, że po ulubione cukierki klienta musi jechać aż na drugi koniec Polski.