Katarzyna Kachel

Dalej już nie można. Zabieramy Was na antypody Krakowa. Na rajską wyspę Chatham po drugiej stronie globu

Dalej już nie można. Zabieramy Was na antypody Krakowa. Na rajską wyspę Chatham po drugiej stronie globu
Katarzyna Kachel

Myślisz sobie czasami, że chciałbyś uciec na koniec świata, a może jeszcze dalej? Jeśli koniec Ci wystarcza, my wiemy, gdzie jest. Gdybyśmy przewiercili się z krakowskiego Rynku na drugi koniec Ziemi, dotarlibyśmy na styk potężnych oceanów. Ale gdyby nieco zakręcić, trochę zboczyć, znajdziemy się wśród mieszkańców wysp Chatham, którzy właśnie łowią ryby albo spacerują po wrzosowisku. Ale uwaga, tam nie jest tak ciepło jak u nas, ubierzcie kurtki.

Kto jest na górze, a kto na dole. Czy my krakowianie patrzymy na ludność Chatham z góry czy może oni w ten sposób oglądają nas. A może nie ma żadnej góry i dołu, bo nawet gdy zajmujemy na Ziemi pozycje przeciwne, nie ma w nich zależności wartościujących. Na wyspie Chatham mieszka dziś 800 osób, czyli mniej więcej tyle co w dwóch, trzech blokach na którymś z naszych miejskich osiedli. Jak żyją, co robią, kim są ludzie, którzy codziennie jako pierwsi na kuli ziemskiej witają nowy dzień?

Cenią sobie na pewno spokój i żyją we własnym rytmie wśród lasów, pastwisk, lagun i wrzosowisk. Kiedy spojrzycie na ich ojczyznę z góry, nie będziecie mieli wątpliwości, że są wybrańcami. I wcale tego nie ukrywają, są dumni z miejsca, w którym przyszło im żyć. Na pytania, które im zadaję, odpowiadają niespiesznie, witają się w języku maoryskim Kia Ora (co znaczy cześć, dzień dobry) i jest w nich ten luz, a może wrodzona oszczędność i szacunek do życia, które sprawiają, że wyżej cenią sobie rodzinę, naturę i relaks niż karierę, pogoń za pieniędzmi i materialnymi dobrami. Jak pisze do mnie Chloé Thomas z Chatham Island Council, nieczęsto wybierają się na wakacje, poza wyspę. Chloé twierdzi, że to kwestia pieniędzy, a ja sobie myślę, że ciężko im opuszczać raj, w którym mieli szczęście się urodzić. Dowiedzmy się o tym raju więcej.

Początek

Na początku garść ustaleń i faktów. Antypody Krakowa (50°N, 20°E), znajdują się w punkcie o współrzędnych geograficznych 50°S, 160°W #- czyli jeśli przekopiemy się dokładniej niemal na styku trzech wielkich oceanów: Indyjskiego, Spokojnego i Południowego. Od najbliższego lądu dzieli ten punkt ponad 1 400 kilometrów podróży na zachód - to wyspa Rangatira, leżąca w archipelagu wysp Chatham, stanowiących terytorium Nowej Zelandii. Ten najmniejszy region Nowej Zelandii jest oddalony od stolicy kraju, Wellington, o niemal 800 kilometrów. Składa się z dziesięciu wysp, z których tylko dwie - większa Chatham i mniejsza Pitt - mają swoich mieszkańców. Pozostałe osiem, w tym antypodowa dla Krakowa Rangatira posiadają status rezerwatów i są trudno dostępne zarówno dla stałych mieszkańców archipelagu, jak i turystów.

Jeśli zastanawiacie się, co znaczy nazwa wysp, spieszę z odpowiedzią. Tak nazywał się statek HMS „Chatham”, którego kapitan, William R. Broughton przybił do brzegów wyspy 29 listopada 1791 roku, by ogłosić ich przynależność do Zjednoczonego Królestwa. Chatham to nazwisko lorda, szefa Royal Navy którego krewny, Thomas Pitt, był członkiem tamtej wyprawy.

Wyspy dla wielu romantyków stały się magicznym miejscem gdzieś na końcu świata, w którym można się odciąć i znaleźć ukojenie wśród natury. Jeśli chcielibyście schować się tam właśnie dziś, to pogoda na antypodach nie jest tak sprzyjająca jak ta nasza wiosenna i przedmajówkowa w Krakowie. Wyspy leżą w strefie klimatu umiarkowanego, teoretycznie więc można je odwiedzać w każdej porze roku, ale akurat teraz wiążę się to z ryzykiem. Jeśli lubicie ciepło, najlepiej spakować walizki podczas polskiej zimy -wówczas temperatury wahają się tam od 15 do 24 stopni Celsjusza, natomiast od marca do września bywa chłodniej, trzeba się liczyć z deszczem i wiatrem, błotem na szutrowych drogach no i z temperaturami około 6-10 st. Celsjusza.

Jak tam jest?

Wyobraź sobie miejsce, gdzie nie ma blokowisk, targowisk, betonu, autostrad i tego wszystkiego, z czego my cywilizowani mieszkańcy miast bywamy dumni. Nie ma zgiełku, hałasu, trąbiących samochodów, kolejek, pośpiechu. Wyobraź sobie miejsce, które wygląda jak wielki zielony rezerwat, pełen lasów, pastwisk i potężnych drzew, w których według rdzennych mieszkańców mieszkają dobre duchy. Pierwotnie wyspa była zalesiona w 90 procentach, pełno na niej było mokradeł i jezior. Dziś Chatham to głównie pastwiska i wrzosowiska. Potężna natura, którą miejscowi darzą szacunkiem jest idealnym miejscem na obserwacje ptaków, ich zwyczajów i lęgów. Żyją tu endemiczne gatunki, które kuszą ornitologów z dalekich krajów. Ich naukowym celem stają się na przykład rytuały petrela reliktowego czy skalinka czarnego, ptasząt zagrożonych wyginięciem. Można tu także obserwować kormorany plamiste, siweczki koroniaste czy modrolotki szmaragdowe.

Już same ich nazwy są na tyle urocze, że warto poznać te gatunki, których głosów nie usłyszymy w polskich lasach.

Jak tam dotrzeć?

Jeśli jesteście już wystarczająco zachęceni, by odwiedzić siostry i braci z antypodów, podajemy wam kilka wskazówek. Ale nie będzie tak łatwo, w końcu to droga do raju. Podróż do Nowej Zelandii to około 30 godzin samolotem, z przesiadkami i międzylądowaniem. Ale, uwaga, to dopiero początek. Na wyspę można się dostać powietrzem lub wodą. Ta druga opcja wykorzystywana jest zazwyczaj do przewozu towarów i trwa 4-5 dni, więc całkiem długo, chyba że czasu wam nie brakuje. Ci, którzy mają już doświadczenie w podróżach w tamtym kierunku radzą wyruszyć samolotem. Nie zniechęcajcie się przeciwnościami i tym, że będzie pod górkę, bo kiedyś bywało gorzej. Do 1991 roku wyspy archipelagu nie miały nawet lotniska z prawdziwego zdarzenia. Jedyną maszyną, która była w stanie wylądować na trawiastym i nierównym podłożu, był hałaśliwy i przestarzały (zbudowany jeszcze w latach 40. XX wieku!) samolot transportowy, do którego po prostu wmontowano fotele pasażerskie oraz toaletę.

Poznaj historię miejsca

Kto był tu pierwszy? Czyja stopa jako pierwsza zaznaczyła tu swoją obecność? Wyspy zasiedliło polinezyjskie plemię, spokrewnione z Maorysami. Przybyli na nie około 1500 roku przed naszą erą, a z czasem zaczęli się określać ludem Moriori. Nie było to wielkie plemię, ich liczebność nie przekraczała 2000 osób. W genach mieli umiejętność obłaskawiania ziemi i uprawy roli, ale te okazały się w chłodnym klimacie niepotrzebne. Musieli więc przystosować się do nowych warunków, zacząć łowić to, co przynosiło morze, zbierać, co dawała laguna i okoliczne lasy. Umieli słuchać natury i korzystali z jej bogactw. Nauczyli się polować i łowić, zbierać dzikie owoce i rozpoznawać rośliny. Wyruszali dalej. By sobie ułatwić podróże konstruowali łodzie, tak zwane waka korari, które budowali z włókna lnianego i morskich wodorostów. To pozwalało im poszerzać eksploracje, zdobywać pożywienie jeszcze dalej, jak choćby ptasie jaja na wyspach całego archipelagu.

Rdzenni mieszkańcy Chatham wiedli raczej pokojowe życie, zwłaszcza od momentu, kiedy krwawe walki zostały zakazane przez wodza Nunuku, a spory zaczęły być rozwiązywane poprzez głosowanie, lub też pojedynki do pierwszej krwi.

Ciekawe, jak potoczyłaby się historia tego ludu i jak dziś opisywalibyśmy przeszłość Chatham, gdyby nie rzeź, do której doszło w 1825 roku. W listopadzie, a później w grudniu do brzegów głównej wyspy archipelagu dotarły brytyjskie statki z uzbrojonymi Maorysami. Rozpoczęła się masakra. Moriorysi byli zabijani lub brani w niewolę. Ci, którzy przeżyli wspominali, że wyglądało to jak rzeź niewinnych owiec, ludzie uciekali, kryli się w każdej dziurze. A najeźdźcy nie oszczędzali ani kobiet, ani dzieci. Moriorysi, którzy przeżyli, stali się niewolnikami najeźdźców z klanów Ngati Tama i Ngati Mutunga. Podobno umierali z tęsknoty.

Był 1843 rok, kiedy na wyspy przybyli niemieccy misjonarze luterańscy. Wielu współczesnych mieszkańców Chatham uważa się za ich potomków.

Lud Moriori dziś wraca do korzeni, do zwyczajów przodków. Rdzenni mieszkańcy kultywują tradycje ojców, organizują spotkania, podczas których dzielą się bogatą tradycją, tańcem, śpiewem, rytuałami.

Gdyby spojrzeć na dzisiejszych mieszkańców wyspy, to 30 procent z nich to Moriori i Maorysi, pozostałe 70 procent ludności jest pochodzenia europejskiego.

Zwyczajne życie

Na co dzień chodzą ubrani jak i my; w dżinsach i T-shirtach, od święta i przy okazji festiwali lubią zakładać tradycyjne stroje. Czy tęsknią za cywilizacją? Zależy co przez nią rozumieć. Mają konta na Facebooku, na których prezentują uroki swojej wyspy, nie mają klubów nocnych ani wielkich sal koncertowych, nie mają wielkich lotnisk, szykownych dróg, metra. Ale Kraków metra też nie ma. Na wyspie nie ma kina, knajpy można zliczyć na palcach jednej ręki i zwykle korzystają z nich turyści. Nie ma tutaj bankomatów, nie ma zasięgu. Niemal wszyscy mają za to laptopy, a kontakt ze światem, jeśli takowego potrzebują, utrzymują dzięki standardowym łączom telefonicznym lub za pomocą internetu. I może właśnie dlatego tubylcy to wyjątkowo pogodni ludzie, szczerzy i przyjaźni. Lubią turystów i cieszą się najmniejszymi rzeczami. Czynnie wspierają lokalną kulturę oraz turystykę, współtworząc strony internetowe i przewodniki, są też niebywale dumni z niezwykłego położenia swojego regionu. Nie zamieniliby je na inne.

Co mówią o sobie?

Właściwie to może są już znudzeni naszym zainteresowaniem albo przyzwyczajeni do pytań, jak to się żyje na końcu świata. Bo żyje się inaczej. Chloé Thomas pisze, że czas spokojnie płynie, ludzi cenią ciszę i relaks. Większość mieszkańców to rybacy i farmerzy. Na wyspie są dwie szkoły podstawowe, ale nie ma szkół średnich, dlatego wszystkie dzieci są zwykle wysyłane do kontynentalnej części Nowej Zelandii do szkół z internatem. Ci, którzy zostają spędzają większość czasu na świeżym powietrzu, wędkują, grają, tańczą, wielu rdzennych mieszkańców kultywuje tradycje przodków.

Rodziny są tutaj wielopokoleniowe, dlatego jest to świetne miejsce do wychowywania dzieci. Mieszkańcy lubią łowić dorsza błękitnego, nurkować w poszukiwaniu ryb lub zbierać mięczaki w lagunie. Rośnie tam dużo dzikich owoców.

Sporo spacerują, a to po buszu czy plaży, a czasem po prostu wzdłuż drogi. Wielu miejscowych jest uzdolnionych w różnych sztukach i rzemiosłach, czasami sprzedają te przedmioty odwiedzającym wyspę.

Na wyspach ludzie kochają się bawić, organizują imprezy, jak choćby coroczne wyścigi w Boże Narodzenie, zawody wędkarskie i festiwale. Odbywają się tam także targowiska, na których sprzedaje się rzeczy już niepotrzebne.

Wypad na langustę

Największą osadą jest położone na Chatham miasteczko Waitangi. W porównaniu z pozostałymi skupiskami to prawdziwa metropolia. Żyje tu około 200 osób, jest szpital z lekarzem, wspomniana szkoła, bank i kilka sklepów. Do brzegów Waitangi przybijają statki z zaopatrzeniem.

Większość gospodarzy wysp zarabia na farmerstwie i rybołówstwie, a głównym towarem eksportowym są langusty oraz inne owoce morza. Podobno palce lizać.

Jeśli więc lubicie ślimaki morskie, dorszyki czarne to właśnie na antypodach smakują najlepiej. Zwłaszcza, kiedy się je zjada nad laguną czy skraju wrzosowiska i nigdzie się nie spieszy. Bo czas jak to w raju, nie ma tu znaczenia, jakby miał trwać wiecznie.

Katarzyna Kachel

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.