Damy i husarze, czyli aktywnym na złość, biernym na zgubę. Co kupimy za puste pieniądze?
Wszyscy chcą naszego dobra. Nie dajmy go sobie odebrać. Arcytrzeźwa myśl mistrza Leca bodaj nigdy nie była tak aktualna. Niewątpliwie największą przewagą PiS nad resztą sceny politycznej jest przekonanie wielu Polek i Polaków, że „ta partia daje”. Fundamentalną słabością największej formacji opozycyjnej jest powszechna wiara, że „Tusk odbierze to, co dał Kaczyński”. Można twierdzić, że to bzdura, ale prawda jest taka, że cała reszta spraw – śmierć 100 tys. Polaków w covidzie, zapaść w sądach, kosztowny spór z organami Unii, skandale, HiTowe kwestie światopoglądowe – to didaskalia. Wiele wskazuje na to, że o wyborczym zwycięstwie znów zdecydują damy. Znaczy: ile damy.
To niezwykle groźny moment w naszej historii. PiS zawsze licytował szokująco wysoko, więc nie sądzę, by ktokolwiek przebił „damy” tej partii. Mimo to jest w szeregach opozycji silna pokusa, by zaproponować „takie damy, że nawet Kaczyńskiemu buty spadną”. Jest ona wyrazem bezradności, a nawet rezygnacji: znaleźliśmy się wszyscy w realiach, w których programy i plany naprawy państwa nie podniecają elektoratu; kto pamięta „plan Morawieckiego”, albo „piątkę Kaczyńskiego” itp.? Która z tych zapowiedzi/obietnic została zrealizowana? To może faktycznie trzeba dać – bo inaczej nie sposób wygrać?
Takie myślenie wiedzie Polskę wprost do Ameryki Środkowej i Południowej, gdzie niekończąca się licytacja w realiach populistycznej parademokracji skutkuje gospodarczą zapaścią. Lud – z ewentualnymi, ekstremalnie krótkimi, przerwami na autorefleksję – popiera kolejne „damy”. Mimo że te „damy” pogrążają go w coraz większej nędzy, ozłacając jedynie rzekomych dobrodziejów. Przeciętni Gonzalez i Garcia, podobnie zresztą jak Kowalski i Malinowska, mają zbyt wątły aparat poznawczy, by dostrzec ścisłą zależność między „damy” a własną biedą.
Przekonanie, że dawanie jest najlepszym (jedynym?) sposobem na popychanie rozwoju gospodarczego w pożądanym kierunku i wyrównywanie dysproporcji między Polską A a Polską B, nie jest nowe. Na tym założeniu opierał się cały system PRL – i innych krajów bloku sowieckiego. Np. NRD. Okazało się, że ci sami Niemcy potrafią na Zachodzie produkować VW, mercedesy i beemki, a na wschodzie co najwyżej trabanty i armatki wodne.
Podporą realnego socjalizmu byli ludzie z natury BIERNI. Wystarczyło półtora pokolenia, by utrwalić tę cechę we wschodnich Niemczech. Po zjednoczeniu landy zachodnie wpakowały we wschodnie ponad 2 BILIONY euro. To kilka razy więcej niż PKB Polski w całych latach 90.! A mimo to dochód na głowę w b. NRD jest o jedną trzecią mniejszy, zaś ambitniejsi wciąż uciekają na Zachód.
Ja wiem, że PiS nie odwołuje się do wartości PRL (choć wielu starszych ma deja vu), tylko do Grabskiego, Kwiatkowskiego oraz wielkiej idei budowy COP i Gdyni z okresu międzywojnia. Równocześnie czołowi politycy PiS widzą w sobie husarię galopującą na wrogów. Mamy więc „damy” i husarzy. Problem w tym, że „damy” nigdzie w świecie nie sprawdzają się jako samoistny mechanizm pomnażania narodowego i społecznego bogactwa. Idea Unii i zachodnioeuropejskiego modelu państwa dobrobytu polega na podejmowaniu wysiłków w celu utrzymywania delikatnej równowagi między wolnością ludzi zdolnych i twórczych a transferami socjalnymi do potrzebujących i biernych. Każde przegięcie w stronę „damy” jest krótkofalowo kuszące i wyborczo efektywne, lecz na średnią i dłuższą metę przynosi skutki TRAGICZNE. Kto pamięta krach 1989 r., ten wie. Kto rozumie przyczyny sukcesu kolejnych dekad – ten wie jeszcze więcej.
Bierni prawie nigdy nie biorą spraw w swoje ręce, nie zakładają przedsiębiorstw, nie tworzą innowacji, które dają nam wszystkim, jako krajowi i społeczeństwu, przewagi konkurencyjne – a to jedyny sposób, by gonić kraje bardziej rozwinięte i wytworzyć bogactwo do podziału. Bierni będą zawsze oczekiwać, że ktoś im da. Zarazem ambitni i pracowici, migrujący od dekad – dziś intensywniej niż kiedykolwiek! - z Polski powiatowej do metropolii i innych miast, są od pewnego czasu ewidentnie karani za aktywność i przedsiębiorczość. To kłamstwo, że oni nie chcą dzielić się owocami swej pracy z potrzebującymi i biernymi. Marzą tylko – i aż!- o zachowaniu proporcji między wolnością a „damy”.
Ta równowaga leży także w interesie biernych. W 2016 roku przeciętne wynagrodzenie w Polsce wynosiło 4,1 tys. zł. Mieliśmy wtedy lekką deflację, ceny w sklepach spadały. Dziś średnia pensja dobija do 6,8 tys. zł. To oznacza wzrost o 65 proc. Płaca minimalna? Wzrosła w sześć lat z 1.850 zł do 3.010 zł, czyli o 63 proc. Emerytury są wyższe o 50 procent. Ale w tym samym czasie, z powodu inflacji, koszty utrzymania mieszkań zwiększyły się o ponad 100 procent, podobnie ceny artykułów spożywczych oraz innych towarów i usług nabywanych najczęściej przez beneficjentów „damy”. I wciąż galopują.
Łatwo wyliczyć, że ani radykalne podwyżki płacy minimalnej, ani dodatkowe emerytury, nie są w stanie zrekompensować tej galopady. Nie mogą – bo to są puste pieniądze. Papierki, które ktoś wydrukował – nie ważne: w dobrej, czy złej wierze. Bo bez pokrycia w realnej gospodarce. W pracy, którą ktoś wykonał. To jak – damy?