Dlaczego łatwiej nam w cierpieniu niż w radości. Lekcje życia z Joanną Chmurą

Czytaj dalej
Fot. Łukasz Sokół
Katarzyna Kachel

Dlaczego łatwiej nam w cierpieniu niż w radości. Lekcje życia z Joanną Chmurą

Katarzyna Kachel

Brené Brown pisze, że zaskoczyły ją wyniki badań, które pokazały, że emocją, której się najbardziej boimy, nie jest lęk, tylko radość. Boimy się, że jak zaczniemy się nią rozkoszować, to może szybko zniknąć. Stąd też wybieramy opcję pod tytułem: „To już wolę na wszelki wypadek się nie cieszyć, by się nie rozczarować” - mówi Joanna Chmura, psycholożka, specjalizująca się w tematyce autentyczności, wstydu i odwagi, uczennica dr Brené Brown z Uniwersytetu w Teksasie, autorka książki „To nawet lepiej”.

Jak bardzo trzeba się odsłonić, by opowiedzieć historię tak prawdziwie?
Sposób wyjaśnienia zawiłości psychologicznych przez pryzmat moich historii, których w książce jest około 90 procent, nie jest mi ani obcy, ani nowy. Nauczyłam się tego od Brené Brown, i ta lekcja była punktem zwrotnym w sposobie prowadzenia przeze mnie właściwie wszystkiego: warsztatów, wykładów, wywiadów itp. Wcześniej żyłam w dość mocnym paradygmacie roli, zgodnie z którym chciałam schować to, co osobiste, wierząc, że skoro będę czysta, transparentna, pozwoli to mocniej wybrzmieć historiom uczestników. Brené skutecznie mnie tego oduczyła; patrzyłam, słuchałam, z jaką łatwością, lekkością włącza swój materiał w proces grupowy i czułam, że wówczas łatwiej mi uczyć się od niej psychologii, łatwiej zapamiętywać, a potem wdrażać zmiany, bo mam przykłady z życia. Pomyślałam, że też tak chcę i że nie zamierzam już dłużej skrywać się za wyobrażoną przeze mnie fasadą tożsamości psycholożki. Zaczęłam wplatać swoje doświadczenia, wprowadzać je na sale warsztatowe. To, co jest nowe w przypadku książki, to fakt, że nie wiem, do czyich rąk moja opowieść trafi, nie znam wszystkich odbiorców ani odbiorczyń, nie patrzyłam im w oczy. Książka teraz idzie w świat, którego ja już nie widzę. A jednocześnie tka się pajęczyna, która mnie łączy z tymi, których do tej pory nie znałam, a od których dziś dostaję wiadomości, SMS-y, mejle i słyszę, że książka „działa”.

Ile historii ochroniłaś, zachowałaś dla siebie?
Kiedy zapytałaś o to, ile trzeba odsłonić, pojawiła się odpowiedź, że nie trzeba odsłaniać niczego. I wyobrażam sobie tę samą książkę bez moich osobistych historii, i to też byłoby okej. Są takie autorki czy autorzy, są tacy nauczyciele, mentorzy. Ale ja od początku wiedziałam, że ta książka będzie spotkaniem, podczas którego będę korzystać ze swojego doświadczenia, bo tak pracuje mój umysł i serce. Więc kiedy pytasz, co chciałam ochronić, to podczas pisania były może dwa momenty, w których się zatrzymałam. I zrobiłam to, bo dotyczyły innych osób, nie mnie samej, jak choćby rozdział o rodzicach. Chciałam podejść do nich z szacunkiem i miłością tak, by ich nie zranić, a opisać rzeczywistość, która miała miejsce.

Wyjście poza przestrzeń bezpiecznego spotkania wymagało odwagi?
Było na pewno połączeniem decyzji o odsłonięciu się z głęboką potrzebą realizacji marzenia o dosięganiu serc, które są dalej, niż sięga moja ręka na sali warsztatowej czy wykładowej. Brakowało mi takiego narzędzia, które stanie się „dłuższe” niż ja. I książki mają tę właściwość, bo są niczym małe nośniki, które ruszają z przekazem dalej. Ważne jest jedno, i mam nadzieję, że to mocno w książce wybrzmiewa: moje historie zostały opowiedziane w służbie tego, co chciałam przekazać. Nie miały służyć mnie, Joannie Chmurze, bo we mnie nie są już żywotne, są skończone. Miały służyć czytelniczkom i czytelnikom. Oczywiście, kiedy patrzę na nie w swojej terapii, zdarza mi się coś jeszcze poodkrywać, ale w przypadku „To nawet lepiej” użyłam przykładów, które nie miały wołać: „Ratunku, mam problem, pomóżcie mi!” i obciążać czytających, a wręcz przeciwnie. Mają pomóc zdejmować ich ciężar, rozładowywać go poprzez fakt, że mogą z moimi historiami zarezonować.

Piszesz, że miałaś tę książkę w głowie od dziesięciu lat, na co czekałaś?
Nie było tak, że dziesięć lat temu postanowiłam sobie, że napiszę książkę i zaczęłam zbierać historie. Był to raczej taki proces, który przypomina dojrzewanie awokado. Kupujemy owoc, kiedy jest twardy, niedojrzały i ten stan trwa całkiem długo, później nadchodzi moment, kiedy przez dwa dni jest do zjedzenia i trzeba tej chwili nie przeoczyć, by się nie zepsuło. Bałam się, że, tak jak pisze Elizabeth Gilbert w swojej książce „Wielka magia”, natchnienie przyjdzie, a ja go nie zaproszę i wtedy pójdzie dalej. Bałam się, że nie ugoszczę, nie wykorzystam natchnienia w odpowiednim czasie. Ten moment startu był dość niepozorny, bez żadnego mocnego impulsu, po prostu siadłam i zaczęłam pisać pierwszy rozdział, a potem kolejne. Bałam się tylko, czy potrafię pisać „długie formy”, ale podzieliłam książkę na rozdziały i jakoś poszło.

W czwartym piszesz o naszym uczuleniu na szczęście, o lojalności wobec nieszczęścia. Dlaczego tak często wybieramy stronę cierpienia?
Na pewno jest to nasza kompetencja ewolucyjna; potrzebujemy jej, by skanować rzeczywistość, wyłapując w niej to, co nam zagraża. To odruch. Jest też w cierpieniu pewien nasz narodowy mechanizm, pewne uwikłanie. Ostatnio pojawiła się na rynku książka Michała Bilewicza „Traumaland”, której jeszcze nie przeczytałam, ale myślę, że bardzo dobrze ilustruje nas, Polaków pełnych obaw i lęków, mających dużą łatwość w rozpamiętywaniu bolesnej historii. Bo przecież nie jest tak, że byliśmy pozbawieni wielkich wspaniałych momentów, pełnych chwały, radości i szczęścia. Ale my, jako jednostki łatwiej skręcamy do tego, co jest trudne, tak jakby tam było więcej skarbów do odkrycia. I zgadzam się, że skoro coś nam ciąży, dręczy, porusza, to trzeba iść do tego zranienia. To tak, jak z bólem w ciele; kiedy boli mnie ręka, to myślę wyłącznie o niej, nie o całej reszcie, która nie boli, ręka mi przesłania wszystko inne. I to jest zrozumiałe. Ale to, do czego zapraszam, to aby włożyć wysiłek i rozwijać umiejętność dostrzegania tego, co działa, co jest wspaniałe, co jest super. Tylko wtedy trzeba będzie się zmierzyć z kruchością radości, z naszym odruchem niepatrzenia w to, co zachwycające, ładne, dobre z lęku, że to zaraz pryśnie. Brené pisze, że zaskoczyły ją wyniki badań, które pokazały, że emocją, której się najbardziej boimy, nie jest lęk, tylko radość. Boimy się, że jak zaczniemy się nią rozkoszować, to może szybko zniknąć. Stąd też wybieramy opcję pod tytułem: „To już wolę na wszelki wypadek się nie cieszyć, by się nie rozczarować”.

Bezpiecznie czujemy się w bólu, bo go znamy?
Bezpiecznie czujemy się w bólu, bo on już jest. Przez tę chwilę, kiedy jestem w bólu nie muszę skanować rzeczywistości. Myślę, że to, co jest atrakcyjne w takim przeżywaniu cierpienia, to fakt, że zwalnia mnie trochę z konieczności bycia w czujności. Ból jest tak silny, że skupiam się wyłącznie na nim. To jest ta słodkość w cierpieniu, która nas do niego ściąga. Innymi słowy, pomimo że cierpię, to przez chwilę może nawet czuję ulgę, że nie szukam zagrożenia, bo to już tu jest.

Czy transformacja jest możliwa bez bólu, wcześniejszego poturbowania się, doświadczenia niewygody w tym, co jest?
Myślę, że nikt nie ma szans przejść przez życie bez doświadczenia niewygód, trudności, bólu. Generalnie, jego piękno wynika właśnie z tego, że trudne i bolesne momenty też w nim są. Chodzi o amplitudę; czasami są one mniejsze, czasami większe, rozłożone w czasie. Pułapka polega na tym, że kiedy jest trudno, myślę, że to ja coś zrobiłam źle, że to na pewno moja wina, bo inni tak nie mają. Tak nie jest; jeśli cię boli, znaczy, że cię boli, a to, jak mają inni, to już jest ich historia.

Pułapką jest też porównywanie swojego cierpienia z cierpieniem innych.
Znaleźliśmy sobie upodobanie w konkurowaniu w cierpieniu; kto najwięcej zniósł, kto więcej złego doświadczył i tak dalej. Myślę, że pod spodem tego negatywnego wyróżnienia jest tęsknota zwrócenia uwagi na siebie, na to, jaki jestem super, jaka jestem silna czy silny albo jak bardzo mnie coś skrzywdziło, co wyjaśnia aktualny status mojego życia. Czasem szukamy w tym potwierdzenia własnej wartości, tyle że walutą, którą mamy w ręku, jest cierpienie. To porównywanie nikomu nie służy, bo nawet, kiedy ci powiem: „Słuchaj, miałam dzisiaj kiepski poranek”, na co ty mi powiesz, że miałaś gorszy i to porównanie wypadnie „na twoją korzyść i wygrasz”, to czy mi ulży? No nie, bo wciąż mam tę samą historię z mojego poranka, dalej mnie boli, dalej mi jest niewygodnie. To, że przez chwilę pomyślę, ze mogłabym być na twoim miejscu, nie sprawia mi ulgi. To jest mechanizm, który działa, jak zamknięta droga; dojeżdżasz, i co z tego, że dojechałaś, skoro nigdzie dalej nie ruszysz.

Trzeba się pozbawić złudzeń, także tych na lepszą przeszłość?
Lubimy sobie wyobrażać, jak by to było, gdyby dawniej, w przeszłości ktoś nas odwiedził, przyjechał, dostałabym spadek, poszła do lepszej szkoły, a moimi rodzicami nie byliby ci, którzy byli. Tkwienie w paradygmacie myślenia, że patrząc na przeszłość mogę ją pozmieniać, znów jest ślepą uliczką, bo tego się nie da zrobić. Ta przeszłość jest cały czas taka sama, nie chce się zmieniać, więc rozkoszowanie się przekładaniem klocków przeszłości, choć może być wspaniałe, to i tak skończy się tym, że w rękach będą wciąż te same klocki. W terapii odkrywamy różne niuanse, koloryty, może stać się tak, że jakieś trzy nowe klocki jeszcze znajdziemy, ale prawda jest taka, że komplet pionków do gry już posiadamy. Przyszłość jest mniej fajna, bo wielu w niej elementów brakuje, wielu rzeczy nie wiemy, musimy czekać, aż dostaniemy nowe informacje, by pójść w tę albo w tamtą stronę.

Zakładając, że punktem wyjścia jest tu i teraz, akceptacja tego, co jest teraz, to czy jest możliwy rozwój, pójście do przodu, bez zamykania tego, co było bolesne w przeszłości?
Na tak postawione pytanie odpowiem, że tak, że jest szansa, by iść do przodu, tyle tylko że byłoby po prostu szkoda. To tak, jak z dostępem do biblioteki; możesz mieć księgozbiór do prawego skrzydła, ale dlaczego by nie sięgnąć także do lewego. Wydaje mi się, że wówczas doświadczenie jest bogatsze, bardziej nas wspiera, a wiedza z jednego i drugiego księgozbioru czyni nas pełniejszym. Kiedy więc słyszę pytanie, czy trzeba wracać do przeszłości, odpowiadam, że nic nie trzeba. Ale kiedy sobie myślę, że jeśli teraz masz wyzwania w relacji ze swoim partnerem, partnerką, i nie wiesz, co się uruchamia, psuje, to gdzieś przecież leży przyczyna. I ona najczęściej jest w przeszłości, nie od razu musi być z dzieciństwa, choć zwykle tak jest. Znalezienie powodu, wzorca, dlaczego tak, a nie inaczej się zachowuję, ma służyć temu, by nam się lżej teraz żyło. Zobaczenie, że mam unikowy styl przywiązania i dlatego sabotuję swoje związki, bo chcę porzucić wszystkich zanim mnie ktoś porzuci, może pomóc w braniu odpowiedzialności i w poczuciu sprawczości. Łatwej mi jest zrzucić winę na wszystkich facetów, którzy są nie tacy, jak powinni być, niż zobaczyć, że wszystkich ich sobie dobieram pod skrypt, który potwierdzi tę tezę i jest takim, na który nie chcę patrzeć. A kiedy nie chcę patrzeć na skrypt, to nie widzę swojego współudziału, tylko wpływ zewnętrznej jednostki. Jest mi niewygodnie w tej relacji, za co winę przerzucam na kogoś innego. I to jest mechanizm zupełnie nieświadomy.

Kiedy zobaczę skrypty mogę się uleczyć.
To absolutnie pierwszy krok. Nie wolno tylko nam złościć się na siebie albo na schematy, że one były. Schematy powstają nie dlatego, że jest jakiś błąd systemu, który sprawił, że nas wylosowano i mamy teraz „bug”, mówiąc językiem informatycznym. Schematy trzymały nas przy życiu, umożliwiły przetrwanie, działały obrończo. Dziecko, opuszczone przez matkę czy ojca musiało wypracować schemat radzenia sobie z tym brakiem, by przetrwać mikrotraumę. I ten wzorzec mógł się potem utrwalić. To nie oznacza, że mam udawać, że tego nie ma, to oznacza, że mogę to uleczyć, pracując terapeutycznie po to, by nie uruchamiać całej lawiny konsekwencji w dorosłym życiu.

Mechanizmy obronne, jak piszesz, zaczynają w pewnym momencie sabotować, zamykają w klatce. Jak z niej wyjść?
To jest bardzo trudny moment wyboru. I tak jak mówi w książce „Wybór. Przetrwać niewyobrażalne i żyć” Edith Eger, która przeżyła Holokaust, muszę się zdecydować, czy będę winić za to, co mi nie wychodzi, tych wszystkich mężczyzn, rodziców i tak dalej; czy w pewnym momencie uznam, że takie to było i teraz mogę to zmienić, by pójść do przodu, by żyło mi się lepiej.

Taki wybór wymaga dojrzałości, dorosłości, która przychodzi w różnych momentach, także kryzysu. Do ciebie przyszła w trudnym momencie.
Dojrzałość przychodzi w zaskakujących momentach. Czasem zupełnie nie wtedy, kiedy kończymy 18 lat i dostajemy dowód, nawet nie wtedy, kiedy bierzemy ślub, zakładamy rodzinę i pojawia się dziecko. Dojrzałość jest procesem, który się dzieje niezależnie od zdarzeń czy aktów. I mnie to też zaskoczyło, bo moja chwila dojrzałości, która pokruszyła wszystkie moje stabilności, oczekiwania świata zewnętrznego i wyobrażenia, że będę jakaś - to moment decyzji o rozwodzie. Powiedziałam wtedy „koniec” mojemu małżeństwu i to był taki moment, kiedy poczułam, że kruszeję jak budynek i zaczynam się zastanawiać, kim ja teraz jestem? Kim ja w ogóle jestem, skoro nie jestem tymi wszystkimi rzeczami, które na swój temat wiedziałam, i które pokazywałam światu.

Nazywasz to pustką, momentem porównywalnym do śmierci.
To jest niczym śmierć, bo ja zastanawiam się, kim jestem, skoro te wszystkie tożsamości umierają. Bo nie jestem już żoną, nie jestem grzeczną córką, nie jestem dobrą katoliczką itd. I to jest śmierć wszystkiego poza rdzeniem; a to moment, którego się boimy. Robimy wszystko. by się nie wydarzył, by nie doszło do spotkania ze śmiercią wyobrażenia siebie, swoich marzeń, swojego życia. A popatrzenie temu w oczy jest tym pierwszym krokiem do dojrzałych wyborów. Oglądałam wywiad z Angeliną Jolie, w którym dziennikarz pyta ją, jak przechodzić przez trudności. Odpowiedziała, że prosto przez nie (ang. walk right through it), nie udając, że ich nie ma, nie uciekając. I ja do tego też zachęcam, by przejść przez nie wyposażeni w narzędzia, świadomość, pomoc różnego rodzaju. To najkrótsza droga. Wszystkie pozostałe objazdy, obwodnice, uciekanie w jedzenie, picie są jak bajpasy. Wrócą cię, jak w grze komputerowej, do punktu startu.

Dojrzałość to także wyjście ze znanego plemienia. Co zrobić, by je opuścić mimo przywiązań?
Zrobić remanent, tak jak na koniec roku w sklepach. Zatrzymać się i sprawdzić, jak działa system, w którym jestem, jak ja w nim działam, czy mi to służy, czy nie. Czasem z bilansu wychodzi tak, że generalnie jest ok. Ale są takie przeglądy, które nam pokazują, że nie jest nam dobrze w tym systemie, że ja nie chcę w nim funkcjonować, czy to w pracy, przyjaźni, czy w rodzinie. I w tym momencie, kiedy trzeba dużo pozmieniać, potrzebne jest kilka rzeczy. Po pierwsze wiedza, świadomość, że to jest normalne. I mimo że się będę bała czy bał i że nastąpi moment tej pustki, moment niezadowolenia świata zewnętrznego, który się już przyzwyczaił do mnie jakiegoś, jest to dobre. To taki czas, kiedy wychodzę z jednego lasu, którego byłam częścią, a teraz przez moment, zanim trafię do kolejnego plemienia, kolejnego lasu czy wioski, będę w takim miejscu, w którym może nie wiem, co wybrać, co zdecydować i najważniejsze - kim jestem bez tego plemienia. Po drugie warto poszukać wsparcia; bo choć jestem nie w swoim plemieniu, nie muszę tej drogi przechodzić samotnie, mogę sięgać po warsztaty, terapię, modlitwę, czerpać z tego siłę. Trzeba sobie zbudować taką trampolinę pomiędzy, by móc się przez chwilę na niej oprzeć, zanim złapią mnie ręce innych osób z nowego plemienia.

I trzeba dać sobie też czas na żałobę po tamtej sobie?
O żałobie wciąż mówimy mało, a jeśli już, to w kontekście śmierci człowieka, a przecież żałoba jest z nami dużo częściej nim nam się wydaje, i trzeba umieć, mówiąc kuchennym językiem, ja oporządzać. Wiedzieć, że przychodzi, że ma za zadanie przekształcić, przetransformować. Nauczmy się mówić w języku „żałobskim”, bo łatwiej nam będzie przechodzić przez zmiany. Miałam dyskusję na profilu podczas pandemii, kiedy napisałam, że kolektywnie przechodzimy żałobę po świecie, który się skończył i nie wiadomo, jaki będzie ten po pandemii. Że wiele osób miało oczekiwania, plany i teraz odczuwają stratę. Na wpis odezwał się chłopak, bym nie przypisywała żałoby do obecnej sytuacji, ponieważ zmarła mu mama i nie mam prawa porównywać żałoby po śmierci człowieka do żałoby po utracie marzeń. Porównywanie znowu nas gubi, bo to tak, jakby ktoś mi nakazał, że mogę się cieszyć jedynie z Nobla, a nie mogę się cieszyć z tego, że jest słońce. Radość jest emocją, która jest obecna w różnych momentach i tak samo jest z żałobą, czy to się nam podoba, czy nie, ona jest z nami niemalże codziennie.

Jest jakieś pytanie, którego ci nie zadałam, a chciałabyś na nie odpowiedzieć?
Może na pytanie, dlaczego zdecydowałam się nie poświęcić książki jednemu tematowi, a jest ich jedenaście? Kiedy zaczęłam pisać, zauważyłam, że każdy rozdział traktuję o czymś innym; nawet spytałam moją redaktorkę Karolinę Oponowicz „czy powinno tak być”. Miałam nadzieję, że to będzie zaletą, a nie wadą tej książki, która pozwoli, by człowiek się poprzyglądał sobie z różnych stron. Za intencją poruszenia wielu obszarów kryła się nadzieja, że gdybyśmy, jako społeczeństwo, zajęli się tymi jedenastoma tematami, to jakość naszego życia by się bardzo podniosła. Kluczem wyboru zagadnień były tematy, z którymi mamy duże wyzwanie i które powtarzały się na spotkaniach warsztatowych czy wykładowych. Może chciałam nieświadomie spełnić potrzebę napisania „podręcznika życia”, który w tej najważniejszej szkole, w jakiej przyszło nam się uczyć, pomagałby odrabiać lekcje, które funduje nam życie.

Katarzyna Kachel

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.