Dodatkowe miejsce jak na Wigilię to za mało. Polacy dostawili cały stół dla sąsiadów

Czytaj dalej
Fot. Radosław Brzostek
Piotr Polechoński

Dodatkowe miejsce jak na Wigilię to za mało. Polacy dostawili cały stół dla sąsiadów

Piotr Polechoński

Rozmowa z biskupem Zbigniewem Zielińskim, nowym biskupem koadiutorem w diecezji koszalińsko - kołobrzeskiej.

Przed nami Święta Wielkanocne. Przez ostatnie dwa lata minęły one w cieniu pandemii koronawirusa. Teraz też nie będzie normalnie, bo za naszą wschodnią granicą trwa wojna. Jak przeżyć dobrze Święta w tak ciężkich czasach?

Dwuletnie doświadczenie epidemii oraz wojna za naszą wschodnią granicą pokazały, że obok troski o zdrowie, o bezpieczeństwo, o funkcjonowanie w ciężkich czasach, w całą tę naszą rzeczywistość wpisana jest również bardzo mocno troska o siły ludzkiego ducha. Epidemia zastała nas psychicznie słabymi, nieprzygotowanymi na takie wyzwanie. Dlaczego? Bo zbyt mocno byliśmy skoncentrowani na sprawach materialnych, bo zaniedbaliśmy nasz rozwój duchowy, który daje nam prawdziwą wolność i siłę. Dzisiaj z perspektywy czasu zapomnieliśmy, że właśnie ten dobrobyt doprowadził do tego, że zapomnieliśmy o wartościach duchowych i konsekwencje tego są takie, że wielu uratowało w epidemii swoje zdrowie, a nawet życie, ale też wielu zagubiło swojego ducha czy wpadło w dramatyczne stany psychiczne. I podobnie jest z wojną w Ukrainie. Niekiedy mam wrażenie, że bardziej panicznie wojny boją się Polacy niż Ukraińcy. Dlaczego? Bo patrząc na Ukrainę, widzimy nieprawdopodobną przewagę militarną po stronie Rosji i z podziwem patrzymy na heroiczną walkę toczoną przez Ukraińców. I wszyscy musimy dojść do tego samego wniosku: to nie jest zasługa militarnej przewagi, bo ta przecież jest po stronie Rosji, tylko bohaterstwa i hartu ducha. Jakie wnioski my z tego powinniśmy wyciągnąć? Otóż takie, że ci wszyscy, którzy próbowali w ostatnim czasie wyrugować religię z przestrzeni publicznej, ze szkół, namawiali do występowania z Kościoła, bardzo się mylili. Jedno wydaje się bowiem pewne: okoliczności tych wydarzeń pokazały, jak bardzo, obok zabiegów medycznych, sanitarnych czy też działań wojennych liczy się siła ducha. A ta z czegoś musi wynikać i najczęściej jest to wiara, w której dane społeczeństwo wyrosło.

Mamy więc przerobić duchowo czas Świąt pod kątem Ukrainy? Tego, co tam się dzieje i jaki to ma wpływ na Polaków i na ich wiarę?

Ten czas po to właśnie jest. Są ludzie, którzy docenią wartość wiary, siły ducha, rozwój wewnętrzny dopiero wtedy, jak coś im grozi. Tymczasem prawdziwa mądrość polega na tym, że nie trzeba stracić ani wiary, ani zdrowia, ani ojczyzny, aby to wszystko docenić. I dobrze celebrowane Święta temu właśnie służą. Aby docenić własne, chrześcijańskie fundamenty, na których stoi nasz świat, nasze życie. I aby zrozumieć, jak wielką są one wartością i że trzeba o nie dbać, że trzeba je pielęgnować. Bo to nie jest tak, że są nam dane raz na zawsze bez względu na to, czy je szanujemy i o nie dbamy. Otóż tak to nie działa. Nasza postawa jest tu kluczowa. I warto o tym pomyśleć w te Święta.

Ten świąteczny czas będzie też wyjątkowy z jeszcze jednego powodu. Oto w naszej ojczyźnie schronienie przed wojną znalazło ponad dwa miliony uchodźców. I będą wśród nas, gdy zasiądziemy do świątecznego stołu.

Ich obecność jest konsekwencją tego, co się dzieje za naszą wschodnią granicą i tego, jacy my, Polacy, naprawdę jesteśmy. Że nasza wiara, pomimo wszystkich ograniczeń i uchybień, jest żywa. Dla mnie są takie dwa wymowne znaki chrześcijańskiego ducha w naszym narodzie. Pierwszy jest związany z przełomem roku 1989, gdy doszło do obalenia systemu komunistycznego, a w parze z tym nie szła chęć odwetu, nie polała się krew. Udało się tak kluczowe zmiany przeprowadzić na drodze pokojowej, co jest wielkim osiągnięciem. Była to miara miłości chrześcijańskiej, jestem tego absolutnie pewien. A drugi znak, to jest ta otwartość, której jesteśmy teraz świadkami. I zapewniam, że nie jest ona tylko humanitarna. Ona ma bardzo silne podłoże chrześcijańskie i tylko ktoś z wyjątkowo złą wolą może tego nie chcieć dostrzec. Wystarczy zauważyć choćby tylko ten fakt, że ci uchodźcy nie są na ulicach, dworcach, obozach. Oni w zdecydowanej większości trafili pod dachy polskich domów. Domów, których drzwi na oścież otworzyły polskie, chrześcijańskie rodziny. Skala naszej gościnności jest tak potężna, że powinna nam dać wszystkim do myślenia i nowego spojrzenia na nas samych. Bez kompleksów i bez wmawianych nam stereotypów, że nasze chrześcijaństwo jest tylko tradycyjne, bez głębokiej treści. Sami przed sobą pokazaliśmy, że jest zupełnie inaczej. I używając bożonarodzeniowej symboliki, nie tylko przygotowaliśmy na te święta dodatkowe miejsce i nakrycie dla naszych sąsiadów, ale wręcz jest to cały dodatkowy stół.

Na pewno zdaliśmy egzamin jako Polacy ze wsparcia dla ludzi cierpiących z powodu wojny, ale czy zdał go też papież Franciszek? Zarzuca się mu, że nie nazywa po imieniu agresora, nie potępia Putina za wojenne zbrodnie. Szczególnie głośnym echem odbił się jego internetowy wpis, w którym okazał wielkie współczucie dla ukraińskich ofiar, ale też dodał, że „wszyscy jesteśmy winni”. Jak to rozumieć? Czy Watykan nie powinien zaangażować się bardziej i jednoznacznie powiedzieć, kto jest ofiarą, a kto agresorem?

Znaków zaangażowania Stolicy Apostolskiej w pomoc Ukrainie mamy wiele. Kardynał Konrad Krajewski już trzeci raz udał się na Ukrainę jako wysłannik papieża Franciszka z misją pomocy i wsparcia. Nie ma też w ostatnim czasie chyba ani jednej wypowiedzi papieża, w której nie pojawiłby się temat wojny w Ukrainie, wielkie współczucie dla ofiar i apel o przerwanie tej tragedii. Ale faktycznie, znamy też wszyscy opinie, że to jednak za mało, że stanowisko Ojca Świętego powinno być ostrzejsze i bardziej krytyczne wobec Rosji i prezydenta Putina. Trzeba jednak zdać sobie sprawę z tego, że publiczne wypowiedzi papieża to są wypowiedzi, które muszą brać pod uwagę bardzo szeroki kontekst. W tym odbudowę wspólnoty międzyludzkiej, także między narodem ukraińskim i rosyjskim, kiedy ten konflikt się zakończy. Papież odczytuje swoją rolę jako pontifex, czyli budujący mosty, nawet w czasie wojny. Proszę zwrócić uwagę, że nigdy papieża za jego wypowiedzi nie skrytykował prezydent Zełenski, bo on też ciągle, pomimo strasznej krzywdy, jaką jego narodowi wyrządzają rosyjskiej wojska, myśli, co będzie potem, że wcześniej czy później trzeba będzie jakoś te rosyjsko-ukraińskie relacje ułożyć na nowo.

Rosja nie zniknie z mapy świata.

Nie zniknie, zawsze tu będzie. A co do słów papieża, że „wszyscy jesteśmy winni”, musimy pamiętać, że część środowisk uprawia taką narrację, że oto winnym całego konfliktu jest tylko Putin i że został zaatakowany wolny świat. Tymczasem Ojciec Święty wydobywa głębszy kontekst tej sytuacji i mówi, że przez wiele lat ten wolny świat był uwikłany w interesy z człowiekiem, na którym chcemy teraz skoncentrować całą naszą złość. To ten wolny świat ma swoje fabryki w Rosji, z powodu których nie potrafi podjąć natychmiastowych decyzji wpływających na zakończenie wojny. I spora część tego wolnego świata ogniskuje zainteresowanie mediów właśnie na słowach papieża, bo sporo ludzi odpowiedzialnych za uwikłanie wolnego świata w interesy z Rosją źle przyjmuje fakt, że papież przypomina, że jest więcej odpowiedzialnych za tę wojnę. Bardzo bym więc zachęcał, aby wypowiedzi Ojca Świętego traktować szerzej, z uwzględnieniem tego, kto jeszcze przyczynił się do tego, że wybuch tej wojny stał się możliwy. Myśląc o obecnej postawie papieża Franciszka, warto też sobie przypomnieć list polskich biskupów do biskupów niemieckich z 1965 roku ze słynnym zdaniem „Wybaczamy i prosimy o wybaczenie”. Wtedy także jego autorzy spotkali się z wielką krytyką za takie podejście do Niemców. Ale dziś list ten przedstawia się jako dalekowzroczne i mądre działanie, na bazie którego można było zbudować jakże trudne polsko-niemieckie pojednanie i ułożyć pokojowe współistnienie. Jestem pewien, że z obecną postawą Ojca Świętego i z wypowiadanymi przez niego słowami będzie podobnie. Kiedyś wolny świat mu za to podziękuje.

Jak ksiądz biskup znajduje diecezję koszalińsko-kołobrzeską po pierwszych tygodniach urzędowania? Kiedyś zapytany o to samo kardynał Kazimierz Nycz, gdy został biskupem ordynariuszem w Koszalinie, odpowiedział, że pierwsze, co mu się rzuciło w oczy, to odległości. W diecezji krakowskiej od parafii do parafii jechało się najczęściej kilkanaście kilometrów, tutaj często około 100. Jechał już ksiądz biskup tak daleko?

Odległości? Na pewno dają o sobie znać. Czy jechałem? Od kilku tygodni cały czas jestem w ruchu, poznaję diecezję i ludzi. Tak więc dużych odległości nie brakuje. Ale przyjeżdżając tutaj z Gdańska, co innego odczułem od razu.

Co takiego?

Brak korków (śmiech). A przynajmniej takich korków, do jakich byłem przyzwyczajony. Szybko musiałem się nauczyć innego planowania spotkań i wyjazdów, bo tutaj znacznie szybciej jestem w stanie na nie dojechać niż w Gdańsku i w gdańskiej diecezji. Kilkadziesiąt kilometrów tam a tutaj to co innego. A już zupełnie serio odpowiadając na pana pytanie, to diecezję koszalińsko-kołobrzeską znajduję bardzo dobrze. Będąc tutaj przez ten krótki czas, od razu można dostrzec, że diecezja jest w bardzo dobrej kondycji. Jest dobrze prowadzona przez biskupa ordynariusza Edwarda Dajczaka i jego pomocników i nie jest to tylko moja opinia.

Ale zawsze jako diecezja lądujemy na ostatnich miejscach w raportach Instytutu Statystyki Kościoła Katolickiego, które badają stopień zaangażowania Polaków w życie religijne. Wynika z nich, że diecezja koszalińsko-kołobrzeska jest jedną z najmniej religijnych w kraju

To prawda, ale też każdy, kto trochę zada sobie trudu, aby poznać historię tych ziem, dostrzeże złożoność tego problemu. Napływowa ludność, budowa lokalnej tożsamości praktycznie od nowa, tereny popegeerowskie, komunistyczna atomizacja społeczeństwa silniejsza niż gdzie indziej - takie były tutaj realia przez całe dekady i takie realia nie mogły nie wpłynąć również na życie religijne. Na pewno więc kondycja wiary i zaangażowanie wiernych jest jednym z najważniejszych wyzwań, które dostrzegam. Ale w to wyzwanie wchodzę w części z podobnym doświadczeniem, bo podobna struktura społeczna jest w archidiecezji gdańskiej, z której przychodzę. Tam również Polskę po II wojnie światowej zbudowała głównie ludność napływowa, która z powodzeniem się zakorzeniła, a praktyki religijne są żywe i pielęgnowane razem z ludnością kaszubską. Tam już nikt nie mówi, że jest napływowy, każdy czuje korzenie, które mocno wrosły w tamtejszą ziemię. Jestem przekonany, że taki sam proces zachodzi też tutaj. Być może, że dzieje się to w innym tempie i aby uporać się z niekorzystnymi efektami dekad komunizmu, spuścizny popegeerowskiej, potrzeba tu więcej czasu niż gdzie indziej. Będę chciał więc jak tylko często będę mógł wskazywać na ziemię, z której tutaj przyszedłem, i mówić: popatrzcie, tam również przybyli ludzie z terenów II Rzeczpospolitej i dziś czują się u siebie. Wiedzą, kim są, a wiara jest dla nich czymś ważnym i głębokim. I aby ten proces został dokończony i tutaj, trzeba dużo pracy. Szczerze poddaję się temu wyzwaniu.

Czego ksiądz biskup oczekiwał, przeprowadzając się do Koszalina?

Na początku moje największe oczekiwanie było jedno: aby zostać zaakceptowanym przez ludzi tutaj mieszkających i bym mógł poczuć się tutaj jak w domu. Wiem, że muszę zapracować na to zaufanie, na swoją pozycję. Jest to ogromne wyzwanie, zwłaszcza że w Gdańsku mam pewien dorobek jako biskup Zbigniew Zieliński. I zdaję sobie sprawę z tego, że tutaj, w Koszalinie, przynajmniej na chwilę obecną, mało kogo to obchodzi. I póki co ta świadomość jest dla mnie w jakimś sensie wyzwalająca. Bo to jest okazja, aby nie podążać znanymi, utartymi ścieżkami, ale zacząć pracować na swoje konto, na swoją pozycję od nowa. Przychodzę otwarty na ludzi, ale ta otwartość polega też na tym, że również ja muszę się uczyć realiów, do których zostałem posłany. Poznać dany teren, jego historię, to jest kwestia ważna, ale łatwiejsza. O wiele trudniejsze jest poznanie ludzi, zadzierzgnięcie z nimi mocnych relacji. Poddaję się temu wyzwaniu i liczę na wzajemność.

Biskup pomocniczy i biskup koadiutor, czyli ten, który obejmuje diecezję z chwilą, gdy urzędujący biskup diecezjalny ustąpi z funkcji, gdy przejdzie na emeryturę - z takimi tytułami ksiądz biskup trafił do koszalińskiej Kurii Biskupiej. W naszej diecezji zdarzyło się pierwszy raz, aby przyszedł tu biskup, który wie, że zostanie biskupem ordynariuszem. Zresztą wie o tym nie tylko on, ale wiedzą to wszyscy. Taka wiedza pomaga, czy utrudnia?

Dla mnie to nie jest żaden problem, a kluczowa w tej sytuacji była i jest postawa biskupa Edwarda Dajczaka, który sam poprosił o takie rozwiązanie i z którym się świetnie rozumiemy. Dzięki temu czuję się tu chciany i oczekiwany. To jest doskonała sytuacja, bo w momencie, gdy ksiądz biskup Edward osiągnie wiek emerytalny, zastąpi go ktoś, kto nie musi się uczyć tego miejsca, zanim zacznie podejmować brzemienne w skutki decyzje, ale może to robić od razu, bo już jest w pełni gotowy do podjęcia tego dużego wyzwania. Takie rozwiązanie nie zdarza się zbyt często, ale jest przewidziane w Prawie Kanoniczym. Taki czas przejściowy jest bardzo potrzebny, aby u boku dotychczasowego biskupa ordynariusza wejść w nową diecezję. Dla mnie jest to ogromny komfort.

A nie obawia się ksiądz biskup, że zarówno wierni, jak i księża zaczną się po cichu zastanawiać, czyje decyzje w tym okresie przejściowym są ważniejsze? Czy biskupa ordynariusza, który jest, czy biskupa, który tym ordynariuszem zostanie?

Tak źle nie będzie (śmiech). Bo co do decyzji, które są i będą podejmowane w tym okresie przejściowym, to kwestia ta jest jasno określona i od samego początku nie ma tu miejsca na jakiś decyzyjny dualizm. W tej chwili decyzje o nominacjach i te dotyczące innych ważnych kwestii podejmuje biskup ordynariusz, którym cały czas jest biskup Edward, tu się nic nie zmieniło. Ja oprócz roli koadiutora pełnię też funkcję biskupa pomocniczego, podobnie jak biskup Krzysztof Zadarko. I tak to będzie wszystko wyglądać do momentu, gdy zastąpię biskupa Edwarda.

Biskup Zbigniew Zieliński

10 marca Ojciec Święty Franciszek mianował biskupem koadiutorem diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej dotychczasowego biskupa pomocniczego archidiecezji gdańskiej Zbigniewa Zielińskiego. Bp Zbigniew Zieliński ma 57 lat. Urodził się 14 stycznia 1965 roku w Gdańsku. Do kapłaństwa przygotowywał się w tamtejszym Wyższym Seminarium Duchownym. Święcenia prezbiteratu przyjął w bazylice Mariackiej 18 maja 1991 roku. Biskupem jest od 7 lat. Sakrę przyjął 24 października 2015 roku w katedrze oliwskiej. Jego zawołanie biskupie: „Ut unum sint” oznacza: „Aby byli jedno”.

Kim jest biskup koadiutor?

Biskup koadiutor, podobnie jak biskup pomocniczy, jest nominowany po to, aby pomagać biskupowi diecezjalnemu. Jego funkcja różni się jednak tym, że posiada prawo następstwa, czyli sukcesji, oraz ma specjalne kompetencje. Koadiutor obejmuje diecezję z chwilą, gdy urzędujący biskup diecezjalny ustąpi z funkcji, czyli przejdzie na emeryturę lub umrze. W praktyce oznacza to, że bp Zbigniew Zieliński będzie w diecezji koszalińsko-kołobrzeskiej pracował jako biskup pomocniczy do czasu ustąpienia obecnego ordynariusza, bp. Edwarda Dajczaka.

Piotr Polechoński

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.