Doktor utonął, ale żyje! Ratował chorych, teraz uczy się żyć
Przypadek doktora Pawła Rudzińskiego. Po utonięciu miał być jak warzywo, ale nie poddał się. Żyje po nowemu.
Jak pan raz spróbuje kardiochirurgii, już nic innego nie będzie pan chciał robić - profesor Antoni Dziatkowiak uśmiechnął się do młodego lekarza. To było ich pierwsze spotkanie, ćwierć wieku temu. No i z Pawła Rudzińskiego wyrósł świetny kardiochirurg, jeden z lepszych w kraju. Innowacyjne operacje, wygrana w konkursie na szefa warszawskiej kliniki kardiochirurgii, rokowania na habilitację. Świetnie się zapowiadał, przystojny, błyskotliwy, pacjenci go uwielbiali.
Siedem lat temu w jednej chwili - konkretnie, było to kilka minut, które spędził topiąc się - stracił niemal wszystko. Oprócz jednego: woli życia. Trudno powiedzieć, czy to, że w ogóle wybudził się ze śpiączki, to zasługa tej niespotykanej siły, czy ingerencji siły wyższej. W każdym razie - mimo że doktor Rudziński już nigdy nie weźmie skalpela do rąk - sam fakt, że żyje, jest cudem.
Uwięziony w swoim ciele
Utonięcie należy do najbardziej bolesnych śmierci. Najpierw człowiek świadomie wstrzymuje oddech, broniąc się przed zachłyśnięciem. Na 30 sekund, minutę, w przypadku osób wytrenowanych, takich jak Paweł, maksymalnie dwie. Ta walka kończy się, gdy poziom dwutlenku węgla zwiększy się we krwi na tyle, że ośrodek oddechowy sam podejmie decyzję: oddychać! Ale z każdym wdechem żołądek i płuca wypełniają się wodą. Tonący traci świadomość, wiotczeją mu mięśnie, aż w końcu dochodzi do zatrzymania oddechu. Serce, pozbawione tlenu, przez kilka minut bije nieregularnie, aż w końcu przestaje pracować.
Pawła Rudzińskiego koledzy wyciągnęli z wody dosłownie w ostatnich sekundach. Był czwartek, 29 lipca 2010 roku.
Każde słowo, które sam opowie o tym dniu - tak samo jak o tym, co działo się wcześniej i później, w ogóle każde jego słowo - będzie tłumaczyć jego partnerka, dr Teresa Wysocka (też lekarz, anestezjolog).
Rudziński z trudem wyrzuca z siebie głoski, które dla człowieka, który nie widzi go na co dzień, nie jest z nim „osłuchany”, są praktycznie niezrozumiałe. Lekarz też prawie nie widzi i wymaga pomocy w chodzeniu. Ale żyje. Myśli logicznie, wszystko pamięta, został tym samym człowiekiem. Uśmiechającym się, pogodnym, z apetytem na życie. Tylko uwięzionym w swoim niesprawnym ciele.
Po utonięciu miał być jak warzywo, ale nie poddał się. Żyje po nowemu
Perspektywy
Krótko przed wypadkiem, w kwietniu 2010 roku, Rudziński złożył na ręce dyrektorki krakowskiego szpitala Jana Pawła II wypowiedzenie. Przepracował tam 20 lat. Był dobry. Wdrażał operacje pomostów tętniczych (czyli bypassów), uczestniczył w transplantacjach, współpracował z kliniką w Oxfordzie. Profesor Dziatkowiak mówi o nim: bardzo dobry operator, świetnie zapowiadający się fachowiec, rokujący na habilitację.
Z opinii pacjentów na portalu znanylekarz.pl: „Dr Paweł Rudziński to jeden z niewielu lekarzy, którzy pacjenta traktują z sercem. Wielu moim znajomym, a także mnie pomógł, a można powiedzieć, że uratował życie”. „Ze świecą szukać lekarza o tak wielkim zaangażowaniu w walce o życie pacjenta”. „Wspaniały specjalista, ciepły człowiek. Potrafił sprawić, że zaufałam w jego zapewnienia, że szybko zapomnę o strachu i chorobie. Za miesiąc byłam już po operacji tętniaka aorty i bardzo szybko dochodziłam do siebie”.
Ale w Krakowie Rudziński przestał się już rozwijać, nie ma perspektyw, by pracować samodzielnie. Mówiąc dyplomatycznie: ściana. Rudziński zgłosił się więc do konkursu na szefa kliniki kardiochirurgii w warszawskim szpitalu MSWiA. Klinika, po zatrzymaniu jej poprzedniego szefa, dr. Garlickiego, przez trzy lata istniała tylko z nazwy. Trzeba ją było stworzyć praktycznie od nowa.
Przeprowadzka do Warszawy, remont, tworzenie nowej kliniki. Mnóstwo zamieszania. Rudziński początkowo nie chciał wyjeżdżać na urlop do Chorwacji. - To tylko tydzień, wyczarterujemy jacht, odpoczniesz - przekonywali przyjaciele.
Marek Durlik, dyrektor szpitala, powiedział mu wtedy: tylko niech pan sobie nic nie zrobi.
To od początku był nerwowy wyjazd. W jego połowie Rudziński musiał nagle wyjechać na jeden dzień do Polski, bo okazało się, że klinikę przyjedzie wizytować minister zdrowia Ewa Kopacz. Paweł kupił jej na lotnisku muszelki, belgijskie czekoladki. Wyleciał we wtorek rano, szybko załatwił powinności. Tego samego dnia był już z powrotem na jachcie.
Ostatnie chwile
Jacht był wyczarterowany do piątku. Czwartek to miał być w zasadzie ostatni dzień. Paweł i jego znajomi mieli zrobić ostatnie nurkowanie, na głębokość czterech i pół metra. Bułka z masłem, bo Rudziński nurkował nawet na 70 metrach. Miał spore doświadczenie w schodzeniu pod wodę; robił to w Egipcie, w Australii, na Malediwach. Pływał od dziecka.
Umówili się, że najpierw pod wodę zejdzie on, a potem jego syn. Mieli jedną butlę z gazem. Rudziński pamięta wszystko aż do czasu zejścia pod wodę. Wychylił się z pontonu, zanurzył w wodzie. Razem z nim nurkowało kilku kolegów.
Paweł: - Ostatnią rzeczą, jaką pamiętam, to przyjemne uczucie. Było miło, ciepło, rozpiąłem górę od kombinezonu, zamknąłem na chwilę oczy. Pamiętam, że włączył się minikomputer do nurkowania - wygląda jak zegarek. Następna rzecz, którą pamiętam, to pobudka w centrum rehabilitacji na Golikówce. Wiele miesięcy później.
Złe przeczucia? Rudziński nie miał żadnych. Był dobrze przygotowany, w formie. Pił dużo wody, więc nie mogło być mowy o żadnym odwodnieniu. Czuł się dobrze.
Z relacji świadków: koledzy widzieli, że Paweł leży na dnie. W tym miejscu woda jest przejrzysta, wszystko widać. Ale początkowo myśleli, że się wyważa, czyli dobiera balast, kontroluje, czy wszystko okej. Potem zorientowali się, że długo to trwa. Wyciągnęli go z wody na ponton, zdjęli sprzęt, skontrolowali czynności życiowe. Okazało się, że nie oddycha, serce mu nie bije. Na pontonie zaczęli wykonywać masaż serca i sztuczne oddychanie. Jednak od momentu zanurzenia do podjęcia akcji reanimacyjnej minęło około 10 minut. Bardzo dużo.
Co wydarzyło się pod wodą
Płynęli do brzegu, wołali o pomoc. Pawła zabrało pogotowie, później helikopter. Wylądował w szpitalu w Splicie. W momencie, gdy trafił na tamtejszy OIOM, jego stan był krytyczny: nieprzytomny, miał drgawki.
Co zdarzyło się pod wodą? Do dzisiaj to zagadka. Butlę z gazem - czy tlen nie jest zanieczyszczony - sprawdził natychmiast po wypadku syn Pawła, oddychając przez nią. Wszystko było okej. Również chorwaccy śledczy nie zauważyli w całym zabezpieczonym sprzęcie żadnych usterek. Zawał, udar - to wykluczyły badania. Zrobiono również testy toksykologiczne, które też nic nie wykazały. Nie znaleziono więc żadnej przyczyny, dlaczego Paweł zaczął się wtedy topić - ani zewnętrznej, ani wewnętrznej, wewnątrz jego ciała.
Po kilku dniach pobytu w chorwackiej lecznicy przetransportowano go do warszawskiego szpitala MSWiA (tego samego, w którym Paweł Rudziński zaczął pracę - choć nie zdążył, jak podkreśla, wykonać tam żadnej operacji). Wysoko gorączkował, miał niewydolność wielonarządową. Rozwinęła się sepsa. Dwa tygodnie to była dosłownie walka o przeżycie. Dzień i noc. W każdej chwili mogło zdarzyć się najgorsze. 20 sierpnia Pawła przetransportowano do Krakowa, na OIOM w Janie Pawle II, gdzie spędził kolejne dwa miesiące.
Szef oddziału, ale też liczni konsultujący ten przypadek neurolodzy, nie dawali szans na to, że się wybudzi.
Teresa: - Słyszałam tylko „nie rokuje”. I że tylko wydaje mi się, że Paweł wykonuje jakiś mały ruch ręką, skinienie głową, że rusza ustami, gdy pielęgniarki go golą, tak, żeby im to ułatwić. My, lekarze, tak czasem rodzinom pacjentów mówimy. Że im się wydaje. Nie chcemy, żeby kurczowo trzymali się nadziei, jeśli nie ma żadnych szans na poprawę. Ale ja wierzyłam, że mam rację. Że Pawłowi można jeszcze pomóc.
Wybudzenie
Rudzińskiemu w jednej chwili zawaliło się wszystko - kariera zawodowa i życie prywatne. Jego żona nie udźwignęła tego ciężaru.
Z Teresą znali się od lat, pracowali razem. Prof. Dziatkowiak: to w zasadzie jej zasługa, że Paweł Rudziński w ogóle żyje.
19 października Pawła wypisano z krakowskiego szpitala. Możliwości leczenia zostały wyczerpane - uznali lekarze. Teresa załatwiła mu miejsce w centrum rehabilitacji VOTUM na Golikówce. Paweł był ich pierwszym pacjentem, którego przyjęli w tak ciężkim stanie. Trzeba było stworzyć zaplecze medyczne, zająć się takim pacjentem, żeby nie zmarł w wyniku powikłań.
- Urządziliśmy tam mały OIOM: sprzęt monitorujący czynności życiowe, butle z tlenem, defibrylator. Taki prekursor kliniki „Budzik”, której wówczas jeszcze nie było - opowiada Teresa.
W ośrodku spędził kolejne 8 miesięcy. Na pierwszą przepustkę do domu wyszedł na Boże Narodzenie. Krótko wcześniej ściągnięto mu rurkę do tracheotomii, a potem rurkę do sztucznego karmienia do żołądka. Ta Wigilia to pierwsze, co Rudziński pamięta. Konkretniej pamięta to, że do podniebienia przykleił mu się opłatek. Również, jak przez mgłę, kolędy.
Rudziński powoli mówi, a doktor Wysocka powtarza jego słowa, żebym zrozumiała: - Wybudzanie się ze śpiączki nie wygląda tak spektakularnie, jak na filmach, że otwiera się oczy, wstaje i „oto jestem”. Więc nie można wskazać konkretnej daty, kiedy się wybudziłem. Jednak na wiosnę 2011 mówiłem już pierwsze słowa i wiele z tego okresu już pamiętam.
Pierwsze słowo, które powiedział Paweł: rekin. A później, jak rehabilitant kichnął, to jeszcze: na zdrowie.
Nauczyć się żyć od nowa
Teresa, ucząc mówić Pawła, powtarzała w kółko: poniedziałek, wtorek, środa, czwartek, piątek, sobota, niedziela, poniedziałek… Aż w końcu powiedział: wtorek. A potem był w stanie dodawać i inne dni tygodnia. Oglądali wspólnie serwisy informacyjne, żeby ułatwić Pawłowi naukę mówienia i rozumienia innych.
Musiał uczyć się mówić, ale też przełykać, ruszać się, chwytać. Początkowo nic nie widział, źrenice nie reagowały na światło (teraz widzi już kontury, reaguje na światło). Wysocka podświetlała kolorowe szkiełka i mówiła: to żółty, czerwony, zielony. Podobnie z przełykaniem jedzenia. Teresa i przyjaciele zabierali go na stołówkę, żeby czuł zapach. Miała nadzieję, że to będzie go stymulować, że któregoś dnia przełknie coś samodzielnie. Udało się. Chwytać uczyła go, podając sztućce w taki sposób, w jaki na sali operacyjnej chirurgowi podaje się narzędzia. W końcu powrócił odruch chwytny. Rudziński, po setkach godzin rehabilitacji, nauczył się wstawać i powoli poruszać. Samodzielnie jest w stanie przejść kilkanaście kroków. Dla niego to i tak dużo. - Jestem przykładem na to, że nigdy nie należy się poddawać - znów uśmiecha się Rudziński (w ogóle, co uderza, uśmiecha się często). Koledzy lekarze najpierw mówili, że nie ma szans na to, by się obudził. A nawet jeśli, dodawali, to będzie warzywem. Nie jest.
Pierwsze słowo, które powiedział Paweł, to: rekin. A później, jak rehabilitant kichnął, to jeszcze: na zdrowie
To nie tak, że ta ciężka praca i postęp, który dzięki niej się dokonał, jest dany raz na zawsze. To można łatwo stracić bez codziennej, wielogodzinnej rehabilitacji. Każdy dzień wciąż jest walką.
Teresa: Staramy się żyć tak normalnie, jak się da. Wychodzimy do teatru, jeździmy na wakacje. Czytam Pawłowi książki. Nie chcemy udawać, że każdego dnia jest pięknie, że nie ma chwil zwątpienia. Ale są i piękne chwile. Pojechaliśmy na kanonizację Jana Pawła II do Rzymu. Nikt nie wierzył, że nam się to uda. Że Paweł może odbyć taką podróż.
Paweł: Takich przypadków jak ja jest na świecie ponoć kilka, kilkanaście. Ludzi, którzy będąc w takim stanie jak ja, mając tak rozległe obrażenia mózgu, zachowali jednocześnie sprawność intelektualną i pamięć. I nie poddali się, walczyli, żeby wstać i uczyć się żyć od nowa. Dlatego chcę o tym mówić, mimo że pani nie rozumie wszystkich moich słów. Bo może dzięki temu ktoś znajdzie w sobie tę siłę. Wiem, że nie znajdują jej niektórzy moi dawni koledzy; część z nich milczy, boi się ze mną spotkać. Ostatnio było stulecie szpitala Jana Pawła II. Przepracowałem tam 20 lat, a nie dostałem zaproszenia. A to, czego ludzie w moim stanie potrzebują najbardziej, to kontakt ze światem. Mieć po co i dla kogo żyć. Ja musiałem swoje życie lepić od nowa. Mam nowych przyjaciół, sąsiadów, psa, dom. Teresę. Moje nowe życie jest inne, ale nie gorsze.
Powrót
Wakacje 2014 roku. Paweł Rudziński razem z Teresą jadą do Chorwacji. Paweł z przyjacielem, w pełnym sprzęcie, nurkują dokładnie w tym miejscu, w którym doszło do wypadku.
Musiał się z tym rozprawić.