„Dom Utopii” połączył losy uchodźczyń wojennych z Ukrainy i białoruskiego opozycjonisty
W krakowskim „Domu Utopii” ukraińska artystka tworzy dzieła plastyczne o rozłące z mężem, który poszedł na ochotnika do wojska i stacjonuje pod białoruską granicą, a literat i opozycjonista z Białorusi pisze książkę, dlaczego jego kraj nie obronił wolności.
Osiedle Szkolne w Nowej Hucie. Dawne skrzydło budynku Zespołu Szkół Elektrycznych nr 2. Przy wejściu napis „Dom Utopii. Międzynarodowe Centrum Empatii”. W zeszłym roku Teatr Łaźnia Nowa stworzył tu miejsce działań artystycznych. Pracownie, sale spotkań, galeria, czytelnia - wszystko dla twórców z kraju i zagranicy. Najwyższe piętro zajmują rezydenci - goście „Utopii”. Pod numerem 207 mieszka Białorusin Uładzimir Niaklajeu i jego żona Wolha, a pod 204 - Ukrainka Marina Talutto-Papirna i jej córeczka Iwanka. Drzwi w drzwi.
- Z początku Iwanka nie chciała rozmawiać z naszymi sąsiadami. Bała się, bo słyszała, że Białoruś pomaga Rosji przeciw Ukrainie. Ale pani Wolha wyjaśniła jej, że też nie lubią Putina - opowiada mama sześciolatki. - Teraz córka chętnie ich odwiedza i opiekuje się kotką, jeśli gdzieś wyjadą.
Mieszkają w byłych klasach, przerobionych na dwuosobowe pokoje. Cienkie ściany dzielą przestrzeń na część dzienną, sypialnię, łazienkę i aneks kuchenny. Na stole u Mariny świeci się minichoinka. Parę baniek, aniołek, srebrny łańcuch. Cały przedświąteczny wystrój. Gospodyni częstuje herbatą, pokazuje zdjęcia w telefonie. Na jednym roześmiana obejmuje się z mężem Tymofijem przed wielką choinką. Na innym szczęśliwy ojciec przytula Iwankę, która myśli już chyba o prezentach.
- To sprzed roku w naszym domu w Kijowie - wzdycha cicho Marina. - Ostatnie święta przed wojną. Żyliśmy zwyczajnym życiem.
Dym na wystawie
Jest rodowitą kijowianką. Od dziecka rysowała i malowała. W stolicy Ukrainy skończyła Narodową Akademię Sztuk Pięknych i Architektury. Po studiach zajmowała się grafiką, malarstwem, sztukami wizualnymi. Tymofij, absolwent charkowskiej ASP, tworzył ikony i malowidła ścienne w cerkwiach. Mieszkali w bloku, na prawym brzegu Dniepru.
Tak było do 24 lutego.
Marina: - Do końca nie wierzyliśmy, że może być wojna, że Rosja nas zaatakuje. Myślałam, przecież mamy XXI wiek, coś takiego nie może się zdarzyć w Europie.
Pamięta, że kiedy wstała rano, zobaczyła męża w kuchni. Siedział milczący, głowę trzymał w rękach. Nie musiał nic mówić. Zrozumiała wszystko.
Postanowili jechać do jej rodziców, którzy mają dom pod Kijowem. Trzęsącymi się rękami pakowała małą walizkę. Zmieściło się trochę ubrań i lekarstw, które codziennie zażywa.
- Iwanka ciągle pytała, dlaczego się pakujemy. A ja nie wiedziałam, co odpowiedzieć - wspomina.
Kiedy dotarli na miejsce, słychać było wybuchy. Nocowali w piwnicy. Następnego dnia ruszyli autem na zachód Ukrainy. Rodzice nie chcieli opuszczać domu, choć wojska rosyjskie zbliżały się do pobliskich miast - Irpienia i Buczy.
Droga żytomierska, którą jechali, była zakorkowana uciekinierami. Nad głowami krążyły wojskowe samoloty, za oknami sunęły czołgi. Raz po raz dymiły zgliszcza domów trafionych rakietami.
- Iwanka wymiotowała, tuliłam ją, żeby się nie bała wybuchów. Zdążyliśmy w ostatniej chwili, wieczorem nie dałoby się już przejechać tą trasą, bo znalazła się pod ostrzałem - mówi Marina.
Po 10 godzinach dotarli do Równego. Zatrzymali się w domu jej nieżyjącej babci. Tam dostała wiadomość od koleżanki - artystki ze Lwowa, że może schronić się w Ustce, zaprasza Bałtycka Galeria Sztuki Współczesnej. Parę dni później dotarła autobusem do granicy w Medyce. Pożegnała męża i z córką przeszła do Polski.
- Popłakałam się, kiedy zobaczyłam tłum wolontariuszy. Stali z odzieżą, jedzeniem, zabawkami i słodyczami dla dzieci. Iwanka wzięła tyle, ile mogła unieść - opowiada.
Nocowały w Przemyślu u artystki Lilii Kalinowskiej, z którą Marina ma wspólnych znajomych. Na drugi dzień przyjaciel gospodyni zawiózł autem ją z dzieckiem do Ustki. Na miejscu czekał pokój z łazienką, wspólna kuchnia na piętrze oraz pracownie - ceramiczna i graficzna.
„Dym to wojna.
Dym to strach.
Dym jest niewiadomą.
Dym to ból, cierpienie i śmierć
Za dymem kryje się niepewność i rozpacz”.
To fragment opisu pracy, którą Marina wystawiła kilka miesięcy później na wernisażu w Ustce. Wielkie obrazy na ścianach wyglądały jak słupy dymu. Mniejszy dymek namalowała córka.
- Ba, bach, ba, bach! Z początku nie wiedziałam, co to - sześciolatka naśladuje w pokoju odgłosy wybuchów. - U babci w piwnicy dobrze się spało, bo nic nie było słychać.
Artysta w okopach
W tym czasie mąż Mariny był już w jednostce wojskowej koło Białorusi. Początkowo nie przyznał się żonie, że wstąpił na ochotnika do wojska. Myślała, że jako absolwenta uczelni artystycznej, który nigdy nie trzymał broni w rękach, trafi co najwyżej do obrony terytorialnej lub wolontariatu. Ale się myliła. - Płakałam dwie noce, kiedy się dowiedziałam.
Już następnego dnia po zgłoszeniu Tymofij dostał wezwanie do jednostki. Pojechał autobusem z innymi ochotnikami na wschód, gdzie toczą się najcięższe walki. Na miejscu uznano jednak, że 42-letni artysta bardziej przyda się pod białoruską granicą niż na froncie donbaskim. W następnych miesiącach szkolił się wojskowo, tworząc linię obrony przed ewentualnym atakiem z Białorusi. Spał w okopach albo w budynkach zamienionych na koszary. Cały czas w gotowości, gdyby Łukaszenko wysłał armię przeciw Ukrainie.
- Dla męża to wojna o wolność naszego kraju, ale i przyszłość Iwanki. Dlatego zamienił pędzle na karabin - podkreśla Marina.
Codziennie są w kontakcie. Dzwonią, piszą do siebie przez internet. Od rozstania w marcu na przejściu granicznym spotkali się tylko dwa razy. We wrześniu Tymofij dostał przepustkę na 10 dni z powodu choroby matki. Wcześniej z Ustki do Kijowa wróciła Marina z Iwanką. Chciała być bliżej męża. W mieście, mimo trwającej wojny, powoli się normowało życie. Znów mieszkali razem nad Dnieprem, załatwiali zwykłe sprawy, chodzili na spacery, odwiedzali rodzinę.
- Powiedział mi, że po wojnie nie wróci do malowania ikon. Obwinia się, że przyjmował zlecenia z cerkwi moskiewskiego patriarchatu. Teraz tworzy tylko dla swojej jednostki - dodaje Marina.
Drugi raz widzieli się w Równem. Mąż miał tylko dwudniową przepustkę. Trwała kolejna fala rosyjskich ataków rakietowych i dronami na Ukrainę. Ostatniego dnia przed rozstaniem pili kawę z ojcem Mariny. Nagle potężny wybuch przerwał rodzinne spotkanie.
- Rakieta upadła gdzieś w okolicy. Tato i mąż ani mrugnęli, ale ja aż podskoczyłam z Iwanką i od razu schroniłyśmy się w korytarzu, gdzie są grubsze mury. Wysiadł prąd. Wieczorem siedzieliśmy przy świeczkach. Rano Tymofij pojechał do koszar, a my do Kijowa.
Ataki powietrzne Rosjan powodowały coraz większe braki prądu, ogrzewania i wody. Marina z córką mieszkała u rodziców. Spały w piwnicy, która pełniła rolę domowego schronu. Mąż prosił, bym wyjechała na zimę w bezpieczniejsze miejsce. W listopadzie to się udało. Dzięki wsparciu Instytutu Goethego w Krakowie zamieszkała z córką w „Domu Utopii” w Krakowie. Do 20 stycznia. Dłużej nie może, bo w kolejce czekają już inni artyści. Jeśli nie znajdzie innego lokum, wróci do Kijowa. Stara się maksymalnie wykorzystać czas. Kiedy Iwanka jest na zajęciach w domu kultury, albo bawi się z kotem sąsiadów, schodzi do pracowni ceramicznej. Jedna po drugiej, lepi gliniane formy, w których ukrywa wiadomości od męża. Na koniec chce wszystkie wypalić w ceramicznym piecu i pokazać na wystawie.
- Ta wojna zahartuje naszą miłość. Jak ogień nasze słowa - przekonuje. - To one dają nadzieję, że potrafimy przetrwać wszystko.
Jedna z prac to miniatura pieca - kozy, który widać na zdjęciu od męża. W telefonie przechowuje więcej takich fotografii. Wejścia do okopów, polowe łóżka, karabin, blaszany kubek… Proza żołnierskiego życia. - Wojna całkowicie zmieniła życie Tymofija. Chcę pokazać, jak ono dziś wygląda. Nie potrafię o niczym innym myśleć.
Wojna, której nie ma
„Możesz to prorokować, jeśli stracisz zmysły,
Kiedy zobaczysz, za wszystkie nieboskłony wychodząc,
Jak przed śmiercią ukraińską rosyjska śmierć się pyszni
W pobliżu grobu”.
To fragment ostatniego poematu Uładzimira Niaklajeu „Wojna, której nie ma” w przekładzie Bohdana Zadury. Znajdzie się w nowej książce, którą 76-letni poeta i pisarz z Białorusi pisze w „Domu Utopii”. Pracuje po kilkanaście godzin dziennie. Za dnia i w nocy, pora nie ma znaczenia. Rzadko opuszcza mieszkanie. Nad biurkiem przykleił zdjęcie żony. Kiedy ból pleców zbyt mocno dokucza, kładzie się na fotelu-leżaku z laptopem i kontynuuje dzieło. Obok na fotelu przysypia kot Magdalena. Ma już 13 lat, ale wciąż gęste, długie futro. Oaza spokoju, póki ktoś zbyt mocno nie zechce przytulić.
- Brakuje mi trochę spojrzenia z dystansu, widzę to po tekście. Ale nie mam dziesiątek lat przed sobą, żeby czekać na lepszy czas do pisania - zauważa autor. - Chcę pokazać przez konkretnych ludzi, dlaczego nam się nie udało. Dlaczego Białoruś, która jak Ukraina dostała w prezencie niezależność w 1991 roku, nie potrafiła jej obronić. Dlaczego znów znajdujemy się w kolonialnej zależności od Rosji? W 2020 siły demokratyczne miały u nas absolutną przewagę. 16 sierpnia w Mińsku nie było ani jednego żołnierza. Całe miasto było biało-czerwone. Wszyscy myśleli, że wolność po prostu spadnie nam z nieba. A Bóg powiedział - a figę. Dałem wam niezależność i co z niej zrobiliście? Nic, nijak nie skorzystaliście. Dlatego teraz nie dostaniecie wolności w darze. Jeśli przejdziecie próbę, poniżenie, to może zrozumiecie, że o wolność i niezależność trzeba walczyć.
Bóle pleców to pamiątka z grudnia 2010 r. Uładzimir, były szef Związku Pisarzy Białoruskich i PEN-Clubu, kandydował przeciw Łukaszence na prezydenta Białorusi. W dniu wyborów napadli go nieznani ludzie w Mińsku. Pobity do nieprzytomności, trafił do szpitala, skąd został nagle zabrany. Obawiano się o jego życie. „Odnalazł się” w izolatce śledczej Komitetu Bezpieczeństwa Państwowego. Został oskarżony, a kilka miesięcy później skazany na dwa lata za „organizację i udział w akcji rażąco naruszającej porządek publiczny”. Brutalna akcja białoruskich służb specjalnych wywołała międzynarodowe protesty. Uwolnienia pisarza żądali m.in. koledzy po piórze z Polski, Rosji i Ukrainy.
- Ledwo, ledwo, nie zabili jednego z najlepszych białoruskich poetów. Chce się po prostu krzyczeć, żeby mnie usłyszano. Niaklajeu powinien być złączony ze swoją rodziną, swoim narodem, literaturą - apelował jego przyjaciel, nieżyjący już Jewgienij Jewtuszenko, jeden z najwybitniejszych, rosyjskich poetów.
- Nie można zajmować się tylko poezją, kiedy ludziom odbiera się wolność i życie - tłumaczy Uładzimir polityczne zaangażowanie. - Po co pisać wiersze i książki, jeśli nikt nie będzie ich czytał w Białorusi, bo nie będzie znał mojego języka?
Polityka zaprowadziła go m.in. na kijowski Majdan w 2014 r. i na wielkie protesty w Mińsku w 2020. Z jej powodu musiał też kilka razy opuszczać Białoruś. Zawsze jednak wracał. Teraz też nie wyobraża sobie inaczej. Choć wie, czym to grozi w kraju, w którym ponad tysiąc opozycjonistów siedzi za kratami. - Jakby nie było, wrócę. Nie chcę umierać za granicą. Poeta nie może żyć bez swojej ojczyzny. Wystarczy poczytać Mickiewicza, by zrozumieć, co działo się w jego duszy na emigracji - mówi.
Nie dziwi się, że córeczka ukraińskiej sąsiadki z „Domu Utopii” bała się początkowo jego sąsiedztwa. - Wszędzie mówi się, że Białoruś z Rosją napadła na Ukrainę. Jej tato czeka w okopach na atak z mojego kraju. A tu okazuje się, że po drugiej stronie korytarza mieszkają Białorusini. Też bym tak zareagował. Dopiero jak przyszła do nas z mamą, to zobaczyła, że my normalni ludzie z kotem, którego można pogłaskać. Do tego lubimy i życzymy zwycięstwa Ukrainie - wspomina z uśmiechem 6-letnią Iwankę.
Do przyjaciół z Ukrainy
24 lutego zastał Uładzimira w Polsce. Akurat prezentował swoją ostatnią powieść.
- Wołodia, wojna! - obudził go nad ranem przyjaciel w Białymstoku.
- Jaka wojna?!
- Rosja napadła na Ukrainę!
Jeszcze tego samego dnia wrócił do Mińska. Myślał, że może znów wyjdą na ulice tysiące ludzi, by protestować przeciw wojnie i reżimowi Łukaszenki, który ją wspiera. Ale się pomylił. Po dwóch latach surowych represji liderzy białoruskiej opozycji, albo wylądowali w więzieniach z wieloletnimi wyrokami, albo wyemigrowali. Inni ludzie zwyczajnie się bali. Wiedzieli, że jakiekolwiek manifestacje brutalnie stłumi milicja z wojskiem.
Dzień po powrocie do kraju Uładzimir napisał list otwarty do ludzi kultury z Ukrainy, wśród których ma wielu przyjaciół. Chciał go od razu opublikować, wstrzymał się jednak, gdy zobaczył wystąpienie Wołodymyra Zełenskiego. Prezydent Ukrainy pytał z wyrzutem Białorusinów, jak spojrzą w oczy jego rodakom, po tym, gdy Białoruś wsparła zbrojną napaść Rosji.
- Kiedy jest wojna, znikają niuanse. Słuchałem i myślałem, kogo obwiniasz? Byłem na Majdanie, kiedy tam strzelali, a ty mnie pytasz, jak będę ci w oczy patrzył? - wspomina. - Nie opublikowałem wtedy mojego listu, bo wyglądałoby tak, jakbym potwierdzał słowa Zełenskiego. Zrobiłem to dzień później. Można obwiniać Łukaszenkę i jego reżim, ale nie cały naród białoruski. 30 moich bliskich przyjaciół siedzi w więzieniach. Ludzie nie tylko są więzieni, ale też torturowani i mordowani. Białoruś faktycznie znajduje się pod rosyjską okupacją. Jak w takich warunkach można zablokować ataki rakietowe?
List Niaklajeu do Ukraińców zamieścił m.in. niezależny, białoruski portal „Nasza Niwa”, który władze w Mińsku uznały za ekstremistyczną organizację i zakazały działalności. Część dziennikarzy, by uniknąć więzienia, wyjechała za granicę i stamtąd prowadzi działalność. Kierujący - Jahor Marcinowicz i Andrej Skurko trafili na 2,5 roku kolonii karnej.
- „Wojna Rosji z Ukrainą to wojna między przeszłością a przyszłością. Przeszłość nie ma szans jej wygrać. Przyszłości nie da się pokonać. Dlatego nie mam wątpliwości co do zwycięstwa Ukrainy. Pytanie tylko, jakim kosztem zostanie odniesione zwycięstwo (…)” - napisał Niaklajeu do ukraińskich przyjaciół. - „Boli mnie, gdy słyszę, że Białoruś nie jest z wami jak cały wolny świat. Ponieważ tak nie jest. Ta Białoruś, która tak naprawdę jest BIAŁORUSIĄ, jest z Wami! To nie z BIAŁORUSI lecą do was rakiety, nadciągają wojska. Przylatują i odlatują z tak zwanego „państwa związkowego”, w którym BIAŁORUŚ jest pod okupacją. Rozumiem, że wam od tego nie jest lżej. Bo u was wojna. Ale i u nas nie ma pokoju. Z nami prowadzi wojnę „państwo związkowe”.
Niedługo potem opuścił z żoną Białoruś. Być może uprzedzając aresztowanie. - W Mińsku nie potrafiłem napisać ani linijki mojej nowej książki. Tam każdej nocy można spodziewać się, że zastukają do drzwi i aresztują. To paraliżuje wolę.
W kwietniu, już w Polsce, opublikował wiersz „Białoruskim żołnierzom”. Nagrał też wideo, na którym pełnym emocji głosem recytuje wersy z apelem, by nie uczestniczyli w wojnie przeciw Ukrainie.
„Żołnierze! Synowie białoruskiej ziemi!
Nie bierzcie odpowiedzialności za braterską krew!
Błagam was na Boga, zaklinam.
Modlitwami, którą do Niego odmawiam:
Nie idźcie na tę obcą wojnę!”
(...)
- To byłby dla mnie koniec świata, gdyby białoruskie wojsko zaatakowało Ukrainę - mówi. I dodaje: - Ciągle wydaje mi, że ta wojna to koszmar, który mi się przyśnił i zaraz się obudzę. Przez dziesiątki lat głoszono w Moskwie, że Rosjanie, Ukraińcy i Białorusini to bracia. I teraz ci, którzy opowiadali o tym rzekomym braterstwie krwi, prowadzą krwawą wojnę.
Związani jednym losem
Uładzimir jest synem Rosjanina i Białorusinki, ale czuje związek wyłącznie z białoruskim narodem i kulturą.
- Urodziłem się w Krewie. Stamtąd w XIV wieku poszedł królować w Polsce wielki książę litewski Jagiełło. Tylko raz ojciec zabrał mnie do Rosji, kiedy umarła jego mama. Czułem się tam obco. Pamiętam, jak poszliśmy nad Wołgę, której końca nie widać. Wkoło pusto, wiatr wieje, nie ma o co oczu zaczepić. Stoję tak i słyszę ojca: I jak synku, widzisz, jak tu pięknie, widzisz ten ogrom rosyjskiej przyrody? A ja mu na to, że nie, nie podobało mi się...
Kiedy tak wspomina w pokoju, jego żona z ukraińskimi sąsiadkami ogląda wielką choinkę na krakowskim Rynku. Parę dni wcześniej poszli razem na ukraiński spektakl w Teatrze Łaźnia Nowa. Opowiadał o kobietach, które wojna wygnała z Ukrainy do Polski. - Wolha z Mariną aż się popłakały, kiedy na scenie 12 dziewczyn dostawało pomoc humanitarną od polskich wolontariuszek - mówi Uładzimir.
Wspólnie postanowili świętować Boże Narodzenie. 25 grudnia, a nie 7 stycznia, jak robili to jeszcze rok temu, zgodnie z prawosławnym kalendarzem. Nie oni jedni zresztą zmieniają świąteczną datę. Po rosyjskiej agresji czyni tak wiele parafii w Ukrainie.
- Trzeba obchodzić święta jak cały cywilizowany świat, a nie jak moskiewska cerkiew, która popiera zbrodniczą wojnę - przekonuje Marina. - Tak samo uważa mój mąż.
Ma nadzieję, że Tymofij choć przez telefon poświętuje z nimi. O tradycyjne potrawy zadba jej mama, która niedawno przyjechała do Krakowa.
- Kutia i uzwar (kompot z suszonych owoców) musi być na stole - mówi z uśmiechem Ludmiła, mama Mariny. - U nas, w Kijowie ciągle brakuje prądu i wody. Kupiliśmy generator, żeby nie zamarzły rury w domu. Człowiek żyje jak w ciemnym tunelu. Tutaj inny świat, wielka choinka i jarmark na Rynku, ludzie kupują prezenty, wszędzie świąteczne światełka. Tak samo jak rok temu w Ukrainie.
Po Nowym Roku zamierza wrócić do kraju. Weźmie ze sobą lampki i latarki wojskowe dla oddziału Tymofija.
A czego będą sobie życzyć sąsiedzi przy świątecznym stole w „Domu Utopii”?
Uładzimir: - Na pewno, żeby Ukraina wytrzymała. I będziemy też mówić: Sława herojom! Żywie Biełarus! Nasze kraje są związane jednym losem. Jaki spotka Ukrainę, taki będzie Białorusi.
***
Zbiórka lampek i latarek dla oddziału Timofija trwa do 28 grudnia w „Domu Utopii”. Chodzi o takie, które po naładowaniu świecą przez kilkanaście, kilkadziesiąt godzin. Można je przynieść na os. Szkolne 26A w Nowej Hucie, albo zgłosić chęć pomocy na adres: biuro@domutopii.pl
Jeśli będzie więcej latarek i lampek, trafią też do ukraińskich dzieci, w których domach często nie ma prądu.