Dorota Kobiela o nowej ekranizacji "Chłopów": Zrobiliśmy ten film od serca, a nie dla kasy
Dziś wchodzi do polskich kin nowa ekranizacja „Chłopów” Władysława Reymonta. O powstawaniu tej niezwykłej animacji malarskiej opowiada nam jej reżyserka - Dorota Kobiela (obecnie DK Welchman).
- W jednym z wywiadów powiedziała pani, że „Chłopi” w czasie liceum byli dla pani „drogą przez mękę”. Co panią tak zniechęcało do tej lektury?
- Miałam wtedy zupełnie inne zainteresowania. Byłam w liceum plastycznym i przeznaczyłam mało czasu na czytanie. Wolałam dłużej posiedzieć w szkole na malarstwie, na rzeźbie lub w ciemni. Mieliśmy bardzo dużo zajęć praktycznych i to one mnie najbardziej interesowały. Kiedy zadawano nam jakąś lekturę, to na pewno wolałam te krótsze niż te, nad którymi trzeba było się długo skupić. A nie było wtedy audiobooków.
- To co sprawiło, że sięgnęła pani po „Chłopów” już jako dorosła osoba?
- Dlatego, że się pojawił audiobook. (śmiech) Słuchałam go, wykonując jakieś praktyczne zajęcia – malowanie czy coś w photoshopie. I wtedy ta powieść bardzo mnie wciągnęła.
- Co pani odkryła w „Chłopach”?
- Przede wszystkim wciągnęła mnie cała fabuła. Ale też język i barwność postaci. Bohaterowie „Chłopów” nie są jednowymiarowi, wszyscy mają swoje zalety, ale i wady. Fascynująco jest pokazana ówczesna polska wieś: zarówno bogaci chłopi, jak i ci najubożsi. Większość z nich kieruje się materialistycznymi pobudkami, dlatego na ich tle Jagna jest wyjątkowa i wrażliwa. No i te opisy przyrody: kiedyś wydawały mi się długie i nudne, a teraz – wyjątkowo malarskie. Od razu zobaczyłam je językiem animacji w serii obrazów.
- Podobno podsunęła pani wtedy „Chłopów” swemu mężowi. Jak odebrał powieść Reymonta rodowity Anglik?
- Byłam tego bardzo ciekawa. Wcześniej czytał „Lalkę”, bo była to moja ulubiona powieść z liceum. Hugh powiedział, że jest OK, ale bez większego entuzjazmu. Tymczasem „Chłopi” bardzo mu się spodobali. Byłam tym nawet zaskoczona. Hugh powiedział, że jeszcze nigdy nie czytał powieści, która z taką malarskością i wielowymiarowością pokazywałaby wieś z XIX wieku, zarówno w zakresie postaci, jak i języka. W „Ziemi” Emila Zoli przedstawienie świata jest zupełnie inne – to czysty i brutalny naturalizm.
- Co było impulsem, by zrobić z powieści „Chłopów” malarską animację?
- To właśnie malarskość tej powieści wydała się nam naturalną zachętą. Te długie pasaże aż kusiły, aby je przełożyć na skrótowy język animacji. Chcieliśmy wtedy jeszcze kontynuować tę technikę, którą wymyśliliśmy przy „Twoim Vincencie”, ale w innej tematyce i w innym stylu. Bo po skończeniu tamtego filmu pojawiały się pytania: „To co dalej? Jaki teraz malarz?”. A my nie chcieliśmy robić „Twojego Vincenta 2”. Brakowało mi też kobiecej tematyki i bliższego mi kulturowo malarstwa. Wszystko to złożyło się w „Chłopach”. Nie było to więc nic wymyślonego na siłę.
- Żeby zrobić film, trzeba zebrać duże fundusze. „Chłopi” kosztowali ponoć aż 20 milionów złotych. Trudno było zebrać taki budżet?
- Zbieraliśmy te fundusze właściwie cały czas do końca prac nad filmem. Nawet nie jestem w stanie powiedzieć, ile to jest finalnie na dzień dzisiejszy. Bo to było tak, jakby zrobić film dwa razy – najpierw nakręcony z aktorami, potem animowany. Na początku dostaliśmy pokaźne wsparcie z Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej i to nam pozwoliło zacząć projekt. Niestety: potem czynniki wyższe rzucały nam kłody pod nogi. Wybuchła pandemia i musieliśmy wstrzymać zdjęcia. Kiedy wróciliśmy na plan, trzeba było powtórzyć niektóre ujęcia. Po pandemii pojawiła się inflacja, która dotknęła wszystkie cztery kraje koprodukcji, a potem jeszcze wojna w Ukrainie, gdzie mieliśmy studio animacji w Kijowie. Mało tego - nakreślając budżet, oparliśmy na naszych doświadczeniach z „Twojego Vincenta”, tymczasem okazało się, że „Chłopi” wymagają dwa razy więcej pracy, a co za tym idzie, dwa razy więcej środków. Bardzo współczuję więc Seanowi Bobbittowi, który zajmował się zbieraniem funduszy. Naprawdę miał trudny czas.
- Oglądaliście państwo wcześniejszą ekranizację „Chłopów” z 1972, zanim zabraliście się do pracy?
- Nie. Ja w ogóle nie widziałam do dziś dzień tego serialu i filmu. Urodziłam się znacznie później niż kiedy tę ekranizację oglądało się w telewizji. Potem nie chciałam już świadomie po nią sięgać, żeby się nią nie sugerować.
- Skupiliście się państwo na wątku miłosnym między Jagną, Antkiem, Boryną i Hanką. Co o tym zdecydowało?
- W książce to też główny wątek, bo cała narracja jest zbudowana wokół tego czworokąta. Z tego wynikają wszystkie konflikty. Powieść oczywiście ma bohatera zbiorowego, ale trudno to przekładać na ekran. Te poboczne wątki to materiał na serial czy adaptację aktorską. Nasza opowieść ma konstrukcję fabularną związaną z Jagną. Żeby to założenie spełnić, trzeba było dokonać pewnych skrótów. Powieść ma 900 stron, a scenariusz 112. Trudno było więc zawrzeć w nim te dodatkowe wątki. Ten główny jest jednak na pewno taki, jak w powieści – od początku do końca. Ale nie jest to adaptacja 1:1 czy szkolna „ściągawka” z „Chłopów”.
- Jagna jest pokazana w filmie w bardziej pozytywnym świetle niż w powieści. Dlaczego?
- Ja ją tak postrzegam po przeczytaniu książki. To moja interpretacja. Odnalazłam w Jagnie samego Reymonta: to, co on chciał w niej zawrzeć ze swojej osobowości. Czy ona jest bardziej negatywna w powieści? Nie sądzę. Może u nas jest pokazana w bardziej współczesny sposób. W książce mamy dużo opisów jej stanów wewnętrznych. My postanowiliśmy to przełożyć na jej zdolności artystyczne. Stąd w filmie Jagna robi piękne wycinanki.
- Nie kusiło panią, aby zmienić zakończenie filmu na happy end?
- My to zrobiliśmy – ale w symboliczny sposób. Nie będzie to oczywiste dla każdego widza. Postawiliśmy na otwarte zakończenie, żeby każdy dopowiedział je sobie indywidualnie. Po jednym z pokazów, młoda dziewczyna zapytała mnie: „Jagna wstaje z kolan, obmywa ją deszcz – i co dalej? Jakie będzie jej życie?”. To bardzo piękne pytanie. Ciężko jednak byłoby nam dodawać jakieś dalsze historie, bo byłoby to po prostu fałszowanie tej powieści.
- Jak trafiliście na Kamilę Urzędowską, która gra Jagnę?
- To był szeroko zakrojony casting. Dostaliśmy wiele zgłoszeń. Ja zobaczyłam jednak już wcześniej Kamę i bardzo mi zależało, żeby zrobiła próbę. Szukałam bowiem właśnie dziewczyny o takim wyglądzie i z takim charakterem. Po rozmowach, które przeprowadziliśmy, Kama wydała mi się od razu idealną osobą do tej roli. Miałyśmy podobne myślenie o Jagnie.
- Cała obsada jest świetnie skompletowana. Sami ją dobieraliście?
- Mieliśmy reżyserkę castingu – Ewę Brodzką. Jak to zwykle bywa, dostaliśmy z jej strony wiele sugestii. Kilku aktorów wybraliśmy od razu bez castingu, bo uznaliśmy z Hugh i Ewą, że są dobrzy do tej czy innej roli. Tak było z Mirkiem Baką, Dorotą Stalińską czy Robertem Gulaczykiem.
- Kręciliście aktorskie sceny w scenografii czy na blue boxie?
- Główne zdjęcia powstały w studiu na hali. Mieliśmy tam też green screeny, czyli zdjęcia na jednolitym tle, które potem trzeba było uzupełniać przez malarzy. Większość ujęć powstała jednak w dekoracjach. Wszystkie wnętrza chałup i kościoła były zbudowane przez naszą scenografkę.
- A kostiumy?
- Aktorzy grali w takich kostiumach, jakie widzimy na ekranie. Potem były one tylko nieco upraszczane przez malarzy. Uszyliśmy sporo kostiumów, do tego stopnia, że całe piętro hali zdjęciowej było nimi zastawione. Trzeba było to szybko zrobić, więc nasi krawcy szyli w pewnym momencie w prawdziwej panice.
- Kiedy przyszło do tworzenia malarskich animacji, ich stylizacja na Młodą Polskę wynikała naturalnie z czasu akcji powieści?
- Tak. Ale też z tego, że w tym malarstwie pojawia się taka tematyka. Kiedy wyobrażałam sobie jak wyglądała polska wieś z XIX wieku, zamykałam oczy i widziałam młodopolskie malarstwo, które mam w sobie mocno zakorzenione, bo jestem po liceum plastycznym i Akademii Sztuk Pięknych. Dlatego wystylizowaliśmy kadry filmu na obrazy Chełmońskiego, Wyczółkowskiego i Malczewskiego. Cała polska wieś z XIX wieku jest zawarta w tym malarstwie.
- Trudno było znaleźć w dzisiejszych czasach malarzy, którzy potrafią umiejętnie odwzorować ten styl Młodej Polski?
- No właśnie bardzo trudno. Jest to bowiem malarstwo bardzo realistyczne. A takie wymaga większych umiejętności odwzorowywania detali i wykorzystania znacznie mniejszych pędzelków. Do tego o wiele szerszego warsztatu i przygotowania z zakresu technologii malarskich. Bardzo ważna jest kolejność, w jakiej kładzie się kolejne warstwy farby. Nasi malarze malowali wyjątkowo realistycznie. To było dla nas niezwykle ważne. Teraz często ludzie nie wierzą, że te kadry stworzyła ręka człowieka.
- Przy filmie pracowało aż stu malarzy. Jak się pani kierowało tak dużym zespołem?
- Mieliśmy kilku reżyserów animacji, którzy trzymali pieczę nad poszczególnymi grupami malarzy. To wszystko było podzielone. Każdy zajmował się swoimi ludźmi. Dwa razy dziennie mieliśmy spotkania i wtedy przeglądałam wszystkie klatki i ujęcia. Przekazywałam im wtedy moje korekty.
- A malowała pani też jakieś kadry?
- Nie. Miałam nawet specjalnie przygotowane stanowisko, ale nie malowałam tak, żeby przy nim usiąść i malować poklatkowo. Nigdy nie było na to czasu. Pracowałam z czterema studiami animacji naraz, dwoma domami efektów specjalnych, robiłam montaż i codzienne korekty, więc z trudem starczało czasu na to – często mój dzień pracy trwał szesnaście godzin.
- Mieliście trzy studia poza Polską: w Ukrainie, Litwie i Serbii. Z czego to wynikało?
- Z potrzeby znalezienia odpowiednich malarzy. Bo tak, jak powiedzieliśmy, jest ograniczona liczba artystów, którzy czują się dobrze w stylu Młodej Polski. W związku z tym trzeba było wykroczyć poza nasze granice i zacząć szukać dalej. Ukraina była dla nas naturalnym wyborem i przedłużeniem „Twojego Vincenta”, bo już podczas jego realizacji mieliśmy bardzo mocny team stamtąd. Wtedy oni przyjechali do nas, a teraz chcieliśmy zrobić koprodukcję i stworzyliśmy studio w Kijowie.
- Jak sobie poradziliście, kiedy wybuchła wojna w Ukrainie?
- Studio w Kijowie przestało wtedy funkcjonować. Mężczyźni musieli zostać, bo nie mogli wyjechać, ale przyjechały do nas wszystkie dziewczyny. Odebraliśmy je na granicy i pomogliśmy przenieść się do Sopotu. Udało się więc ten ukraiński team odbudować w naszym studiu. Kiedy sytuacja trochę się uspokoiła, mężczyźni w Kijowie wrócili do pracy. Niestety: były tam ciągłe braki prądu. Zaczynali pracę, nagle gasło światło i nie było wiadomo, kiedy znów będą mogli malować. Zorganizowaliśmy wtedy crowdfundingową składkę w internecie i kupiliśmy im agregat prądotwórczy. To trochę pomogło. Z czasem studio wróciło do pełnej pracy, ale dopiero w ostatnich kilku miesiącach.
- „Chłopi” mają większy rozmach niż „Twój Vincent”?
- Tak. Jest więcej ruchu kamery i scen zbiorowych, a całość ma realistyczny styl.
- Najtrudniejsze były masowe sceny?
- Nie były łatwe. Składały się bowiem z wielu króciutkich ujęć. Dzięki temu są dynamiczne. Najgorzej malowało się jednak sceny z dużą ilością postaci, które są statyczne. Tak jak błogosławieństwo, gdzie mamy wielkie i szerokie sceny, jest mnóstwo postaci, wszelkiego rodzaju sukienek i pasków. Sama Jagna ma koronę, a w niej różne zdobienia: koronki i jagody. Wymagało to ogromnej pracy i było bardzo trudne. Podobnie jak przy imprezie kapuścianej, gdzie wiele postaci siedzi w kółku.
- Doświadczenia z pracy przy „Twoim Vincencie” były bardzo pomocne w tworzeniu „Chłopów”?
- I tak, i nie. „Twój Vincent” był zdecydowanie bardziej statyczny, mieliśmy w nim wiele kadrów tylko z jedną czy z dwoma postaciami. A tutaj było ich czasem aż kilkanaście. Do tego malowaliśmy obrazy w zupełnie innym stylu. Niektóre pomysły przenieśliśmy jednak z jednego planu na drugi – choćby posługiwania się farbą olejną w technice poklatkowej. Wiedzieliśmy już też jak trzeba zorganizować stanowiska dla malarzy. Pewne rzeczy były więc podobne. Gdybyśmy zaczynali od zera, to pewnie byśmy jeszcze ten film robili. Ale i tak zajęło nam to pięć lat.
- Bardzo dobre wrażenie robi muzyka L.U.C.-a. Wybór tego kompozytora był jednak bardzo nieoczywisty. Jak do tego doszło?
- L.U.C. sam przyszedł do nas i powiedział: „Słyszałem, że taki film robicie. Chciałbym stworzyć do niego muzykę. To jest moje marzenie”. Poprosiliśmy go więc o próbki – i bardzo nam się spodobały te pomysły. Z czasem zaprzyjaźniliśmy się i świetnie się nam razem pracowało. Tak dobra chemia też jest ważna. Fajnie jest pracować z kimś nowym, kto ma zupełnie świeże spojrzenie, nie jest zmanierowany. Czasem to oczywiście jest trudne: L.U.C. przecież nigdy nie robił muzyki filmowej, a wiadomo, że ona się rządzi innymi prawami niż muzyka na płytę. Dlatego przeszedł z nami szkołę tworzenia soundtracku przez te cztery lata. Ale myślę, że to było bardzo fajne.
- „Twój Vincent” zarobił na świecie 40 milionów dolarów. „Chłopi” są już sprzedani do ponad 50 krajów. Będzie lepszy wynik?
- Zupełnie nie wiem. Ja jestem przesądna i nie lubię zapeszać. Myśmy zrobili ten film od serca, na pewno nie był on zakrojony na kasę, bo gdyby tak było, to na pewno nie zrobilibyśmy go w takiej technice. Zobaczymy co będzie. Ja w niego wierzę.
- Owacje po światowej premierze na festiwalu w Toronto pozwalają sądzić, że „Chłopi” zostaną dobrze odebrani poza Polską.
- Myślę, że tak. Za granicą film dobrze odbierają zarówno krytycy, jak i publiczność. Szykuje się więc nam jeszcze kilka innych festiwali. Zobaczymy jak ich widownia będzie na niego reagowała.
- A jak pani ocenia szanse na nominację do Oscara?
- Przede wszystkim bardzo się cieszę, że „Chłopi” mogą reprezentować naszą kinematografię. Myślę, że to dobry materiał, by go promować za granicą. Na pewno tym razem dotrzemy do większej ilości członków Akademii Filmowej niż to było w przypadku „Twojego Vincenta”. Chcemy kandydować w kilku kategoriach. Największą siłą naszego filmu jest to, że zrobiliśmy go w niecodziennej technice. Już to go wyróżnia. To coś pozytywnego.
- Pani kolejny projekt to ma być film aktorski. Tak rozsmakowała się pani w pracy na planie?
- Bardzo to lubię. Na pewno nakręcimy jeszcze jedną animację, ale teraz potrzebuję zrobić film, który będzie dla mnie czystą przyjemnością. Taki, który powstanie w ciągu roku, a nie w ciągu pięciu lat. Chcę się trochę pobawić tworzeniem filmu. Bo „Chłopi”, przy całej mojej miłości do tej produkcji, byli okupieni naprawdę wielkim trudem.
- Ma pani już konkretny pomysł?
- Tak. Ale postanowiłyśmy z aktorką, która zagra w nim główną rolę, na razie niczego nie zdradzać. Obie jesteśmy przesądne i nie chcemy niczego zapeszać. (śmiech)