Dorota Pomykała, aktorka o cygańskiej duszy
Ja tak naprawdę nigdy nie miałam takiej pełnej roli filmowej. Może to przede mną? Teraz przechodzę etap matek. Ciągle gram jakieś matki... - mówi Dorota Pomykała, krakowska aktorka teatralna i filmowa.
Ktoś kiedyś o pani powiedział „to nie jest aktorka tabloidalna”. Nie ciągnie pani do tego świata pełnego fleszy, ścianek i kamer?
Nie. Nigdy mnie to nie interesowało. Jedna z moich przyjaciółek przejechała się na tabloidach. Tak jej się wymarzył wielki świat, zdjęcia, a potem ogromnie cierpiała, bo śledzili ją wszędzie. Trzeba to chyba lubić. To nie jest złe albo dobre, nie chcę osądzać, ale życie na pokaz po prostu mnie nigdy nie ciągnęło.
Ale teraz, szczególnie po pani serialowych rolach, ludzie na pewno rozpoznają panią na ulicy. To nie przeszkadza?
Czasami tak. Zależy zresztą od tego, jaki mam dzień. Bo z drugiej strony strasznie bym skłamała, jakbym powiedziała, że aktor chce być anonimowy. To jest nieprawda. Nawet nieaktorzy mają takie skłonności. Pamiętam, jak byłam dzieckiem, biegałam po podwórku i kombinowałam, co by tu ubrać, żeby na mnie patrzyli. Do kina lubiłam ostatnia wchodzić. Ten moment, kiedy światła jeszcze nie zgasły, ale już wszyscy siedzieli. I tak charakterystycznie wchodziłam, czułam, że się wszyscy na mnie patrzą i ogromnie mi się to podobało. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, dlaczego. Natomiast żeby stawać na tych ściankach i szczerzyć zęby, to w ogóle. To pewnie miłe, trochę próżne, ale wolę robotę. A otoczka? To przecież jest nieważne.
A z tymi rozpoznaniami jest też tak, że one mogą być przyjemne i nieprzyjemne. Ostatnio napadli mnie w Castoramie i zażądali zdjęć, z grupą czterdziestu dzieci, które w ogóle nie wiedziały, kto ja jestem. Pewnie ci dorośli chcieli sobie ze mną zrobić zdjęcie, ale nie mieli odwagi podejść i poprosić. Krzyczeli na te dzieci, spędzali je, a one się rozchodziły, bo to były maluchy. Nawet się nie odwróciły, żeby zobaczyć, z kim są fotografowane. W dodatku nie miałam najlepszego nastroju. I to było nieprzyjemne. Czasami podchodzą jakieś panie, zwłaszcza po „Singielce”, i tak przepraszająco mówią, że wiedzą, że mi naruszają prywatność, ale mnie uwielbiają i chciały tylko to powiedzieć. Potem szybko uciekają i mnie to wtedy rozczula. Tak więc widzi pani, zależy, jak się to robi. Także ścianki mi po nic, a role, te, z którymi się zaprzyjaźniam, potrafię do bólu, płaczu i skonania na widowni grać. Mogę też rozśmieszać. I to chcę ludziom dać.
Jest jakaś rola, z którą szczególnie się pani zaprzyjaźniła?
Na każdym etapie było inaczej. Kiedyś dość długo przeżywałam i utożsamiałam się z rolą Edith Piaf. A ostatnio, jak grałam Lucynę Skorupową w „Szpilkach na Giewoncie”. To było wielkie przeżycie! Nauczyłam się góralskiego gadania, załapałam akcent, więc wybaczyli mi, że mówię „zaba”, a nie „żaba”. Trudno się tego nauczyć, gdzie jest „ż”, a gdzie „ź”, gdzie jest miękkie, a gdzie twarde. Grając Lucynę, miałam ich tożsamość, jakbym była stamtąd. Nawet po roku, jak już przestaliśmy grać te „Szpilki”, to strasznie tęskniłam. Ciekawa byłam, czy oni mnie tam jeszcze poznają, czy ja zapamiętałam gwarę. Musiałam pojechać i sprawdzić, czy oni zapamiętali i ja też. Lucyna Skorupowa, prawdziwa góralka, fajna baba, silna, bez kompleksów, niepokazująca, że coś ją boli, pełna humoru. Taka byłam w tej roli.
Najbardziej to lubię wakacje. Jakieś ciepłe morze, kawałek pryczy do spania, oglądanie tego, co za rogiem
A jest rola, z którą chciałaby pani się zaprzyjaźnić?
Gram bardzo różne role, ale czy ja mam taką szczególną? Nie być aniołem albo diabłem, ale mieć w sobie te cechy pomieszane, jeszcze z innymi kolorami. Mieć taką paletę bogactwa.
Te śmieszne role, o których pani mówi, gra pani w Warszawie. W Krakowie z kolei dramatyczne. Skąd taki podział?
Takie scenariusze pisze życie. Sama pani wie, że my sami go do końca nie piszemy. Tak się ułożyło. Bardzo naturalnie i bardzo to jest wpisane we mnie - potrafię rozśmieszać i rozpłakiwać. Wtedy się osiąga taką fajną pełnię. Ale najbardziej tęsknię za kamerą.
Mówi się, że aktorstwo filmowe to trudna praca dla dojrzałych kobiet. Że wciąż brakuje dobrych ról.
Ja tak naprawdę nigdy nie miałam takiej pełnej roli filmowej. Może to przede mną? Teraz przechodzę etap matek. Ciągle gram jakieś matki. Pamiętam, jak zadzwonili do mnie parę lat temu z propozycją roli. To było, jak już byłam w wieku, na który na co dzień nie zwracam uwagi, bo ciągle biegam w bojówkach i szortach (śmiech). Pytam: czyją matkę będę grała? No bo, teraz jak dzwonią, to tylko proponują matki. Słyszę: ale to raczej niemożliwe pani Doroto! Jak pani zagra matkę Sławy Kwaśniewskiej? Okazało się, że spotkało mnie szczęście. Mogłam zagrać córkę w „Głębokiej wodzie”. Więc to było urocze. Na dodatek ze Sławą, już świętej pamięci, cudną aktorką. Proszę popatrzeć, jak szybko odchodzimy z tego padołu. A ile się tu napieklimy…
Prawda. Dlatego nie będziemy rozmawiać o polityce.
Wręcz przeciwnie, myślałam o ludziach. Ile sobie ludzie nawzajem robią. Dostarczamy sobie złych emocji. Często to widać nawet na ulicach. Jakie to wszystko smutne. Uśmiechnąć się do kogoś w tramwaju, to się odsuwają, bo myślą: o, wariat jakiś.
Pani uczniowie mówią, że jest pani wulkanem dobrej energii. Jak to jest, że ludzie w tramwaju są tacy smutni, a pani wciąż uśmiechnięta?
Genetycznie to dostałam. Widzę to w mojej mamie. Jestem szczęściarą, bo mama to rocznik 29, a tata 30, i wciąż mam ich na świecie. Moja mama ma niesamowitą zawziętość na życie i ogromną siłę. Jest bardzo pochorowana, a jeszcze do zeszłego roku plewiła grządki. To ja już dawno wysiadałam, bo zmęczenie, plecy, kark. Poza tym, jakie to nudne! A mama cały czas plewiła.
Jest pani z tych, którym energię daje praca, czy z tych, którzy odżywają na wakacjach?
Ten zawód człowieka tak rozkręca, że się nie można zatrzymać. Tak było, jak skończyłam szkołę aktorską. Jechałam na wakacje, biegałam po plaży i mówiłam wszystkie kwestie do siebie samej. I piosenki śpiewałam. Od początku potrafiłam sobie zorganizować czas, cieszyć się każdą chwilą, pracą, wyjazdem, tym, co się da. Teraz często jest tak, że nie mogę się doczekać wakacji. Najchętniej za granicą. Czasami jadę nad Bałtyk. Teraz byłam, w okresie jesienno-zimowym, kiedy tam nikogo nie ma. Nie musiałam się witać z każdym na misia, nikt mnie palcem nie pokazywał.
Wracając do pani uczniów - jest jakaś generalna rada, którą chce pani im przekazać?
Kiedy prowadzę zajęcia, robimy dużo ćwiczeń, żeby uczniowie mogli się szybciej poznać, zobaczyć, kim są. Bo wszyscy mamy z tym problem, a budowanie roli jest oparte na świadomości siebie. Przy okazji dzielę się różnymi spostrzeżeniami z tej działki, którą, to śmiesznie brzmi, ale już od 30 lat wykonuję. Mówię im, że trzeba kochać, co się robi. Mogę się górnolotnie Norwidem posłużyć: Bo piękno na to jest, by zachwycało. Do pracy - praca, by się zmartwychwstało. Więc jeśli się nie kocha tego, co się robi, to człowiek będzie w jakimś stopniu umierał. Młodym się często wydaje, że aktorstwo to wille, samochody, sława. A to ciężka harówa. Mówię im to od początku. Jeśli chcą obrać drogę serialu, to ja jestem za. Ale nie chcę, żeby myśleli, że w serialu jest tak wesoło. Opowiadam im, jak wygląda ta praca, jak się ma np. 14 scen w ciągu dnia. Budzą człowieka o 6 rano i do 18 jest jedna przerwa jednogodzinna na obiad. I pracuje się cały czas, ruch, przebieranie, przepinanie mikro-portów, ruch. Na powtórzenie tekstu niekiedy nie ma czasu. A teatr wymaga zupełnie innego oddania, poświęcenia, a na dodatek są mniejsze zarobki. Czasami w mniejszych miastach są teatry, gdzie grają aktorzy, których nikt nie zna, zarabiają grosze, ale poświęcają się temu. To wymaga końskiej psychiki. Ile osób się teraz błąka, kończą szkołę i nie mają pracy. Tułają się od agencji do agencji. Aktorów się na-mnożyło, bo przyszła ulica. Ja ich nie chcę obrażać, ale tak jest. Poza tym nie mamy związków zawodowych, castingi często się odbywają, a my o nich nie wiemy. Ale aktorstwo to jest siła ducha. Jak się ma szczęście, to można pogodzić pracę w teatrze z serialem. I wtedy pensja jest godniejsza, na godniejsze życie.
Przez pani szkołę przeszedł tłum aktorów. Co się czuje, kiedy uczy się młodą Kamillę Baar czy Łukasza Simlata, a potem słyszy, że to są czołowi polscy aktorzy?
To jest duma, duży uśmiech i uśmiechnięcie się do losu, podziękowanie, że te osoby mogło się mieć choć przez chwilę w swoich rękach. Ja im zawsze mówię, że mają taką dobrą energię! Jestem zaszczycona, że mogę z nimi pracować, czerpać z ich energii, zachwytu, pokory. Teraz możemy się spotykać na planie czy scenie.
Nie są wtedy skrępowani?
Nie, bo im to wybijam z głowy, że ja umiem najlepiej. Często opowiadam im o moich wpadkach, że czegoś nie umiałam. I oni rozdziawiają wtedy buzie, że można tyle lat pracować, a mówić: kurcze, coś jest nie tak. Szybko staję się jedną z nich, tylko starszą. A jeśli oni mnie traktują dalej jak wyrocznię, to ich sprawa. W moim myśleniu nie ma takiej możliwości, żeby komukolwiek chcieć sprawiać dyskomfort swoją osobą. Nie tylko w pracy, ale też w życiu.
Mam wrażenie, że zajęcia w pani szkole są trochę jak terapia.
Możliwe. Wielu nie zostaje aktorami, spotykam ich w pracach reżyserskich, dyrektorskich. Pamiętam, jak jedna słuchaczka w Gliwicach powiedziała, że po warsztatach wróciły jej sny, tak się odblokowała. Nie prowadzę zajęć jakoś szamańsko, nie zabieram pracy psychologom, ale uczę pewnego rodzaju obnażania, niewstydzenia się psychicznego. To jest bardzo trudne, ale potrzebne w pracy aktora.
Którą z tych ról życiowych najbardziej pani lubi: bycie aktorką teatralną, filmową, serialową czy może nauczycielką?
Najbardziej to ja lubię wakacje. Uwielbiam. Jakieś ciepłe morze, kawałek pryczy do spania, oglądanie tego, co jest za rogiem. Takie ucieczki od szarzyzny zaokiennej. A tych życiowych ról nie rozdzielam. Jestem we właściwym miejscu. Nigdy nie miałam takich przemyśliwań, jak ci obecni, którzy wiedzą, że chcą iść do szkoły aktorskiej, przygotowują się. Ja tak nie miałam, że koniecznie szkoła teatralna. Bardziej to było związane z chęcią sprawdzenia swoich talentów. Szkoła szybko powiedziała „tak”. Zostałam, jakoś tak z rozpędu.
Nie chciała pani śpiewać? Zostać piosenkarką?
Śpiewałam, ale miałam takie dziwne myślenie, że skoro nigdy nie będę Ewą Demarczyk, to po co się za to zabierać. Wiele razy później byłam pytana, dlaczego tych piosenek Marka Grechuty, które dla mnie pisał, nie śpiewałam. Nawet byłam zaproszona do Opola. I sobie wtedy myślałam: e nie, ja do tego nie pasuję. Zawstydziłam się i nie pojechałam. Choć, ostatnio jak oglądałam Opole, trzymałam kciuki za Natalię Sikorę. Ona pojechała i zmiotła to Opole. Zrozumiałam, że jak się ludziom daje sztukę przez duże S, to oni to biorą. Przypomniała mi się jedna historia, o sztuce i emocjach. Jest pani, która potrzebowała pomocy finansowej, a czasami coś u mnie podmiotła, odkurzyła. Zaprosiłam ją do teatru na kameralne przedstawienie. Było w nim dużo moich emocji. Nazajutrz zapytałam, jak jej się podobało. Ona nie wiedziała, jak opisać ten stan. A była, zobaczyłam ją, bo siedziałam na scenie, a ona jako jedyna miała białą bluzkę. Jedyna się odświętnie ubrała do teatru, to było wzruszające. I potem mi powiedziała: „Ja nie wiem, pani Dorotko. Wyszłam z tego teatru i byłam innym człowiekiem”.
Wydaje mi się, że to jest sens aktorstwa. Dawać coś takiego, że druga osoba może powiedzieć: jestem innym człowiekiem.
Ma pani swoje miejsce na ziemi?
Lubię pomykać, nazwisko mam ruchome, mam cygańską duszę, lubię być w podróży. Wydaje mi się, że mam fajny napęd do życia, w którym nie ma stagnacji, ociężałości, tylko podniecenie.
Skoro tak pani biega…
Może pani mówić „pomyka”, to ładne słowo.
… pomyka między Warszawą, Krakowem a rodzinnym Śląskiem, to gdzie spędza pani święta?
Święta rodzinne, mężowie, dzieci, wnuki - w sumie 18 osób, były u siostry, na Śląsku.