Dzieciństwo na podwórku: trzepak, państwa miasta, kapsle i legendarna guma

Czytaj dalej
Fot. archiwum Polska Press
Anna Gronczewska

Dzieciństwo na podwórku: trzepak, państwa miasta, kapsle i legendarna guma

Anna Gronczewska

Pokolenie dzisiejszych czterdziesto czy pięćdziesięciolatków z rozrzewnieniem wspomina czasy PRL. Był to bowiem okres ich dzieciństwa, młodości. Zwłaszcza gdy zbliża się kolejny Dzień Dziecka, przypominają sobie zabawy sprzed lat...

Dla Jana Tomaszewskiego, byłego bramkarza Łódzkiego Klubu Sportowego i reprezentacji Polski w piłce nożnej, od dziecka najważniejsza była piłka. - Na każdą Gwiazdkę dostawałem właśnie piłkę, nie wyobrażałem sobie innego prezentu, nie marzyłem o innym - opowiada popularny "Tomek". - Spałem z tą piłką do marca, bo wtedy topniały śniegi i można było w nią pograć.

Jan Tomaszewski w dzieciństwie całe dnie spędzał na dworze, razem z kolegami. Mieszkał wtedy we Wrocławiu. Podwórka były zasypane gruzem, więc w piłkę grał z kumplami na ulicy.

- Rozstawiało się cztery kamienie i kopało piłkę - wspomina. - Oczywiście ruch samochodowy nie był taki, jak dziś. Samochód przejeżdżał naszą ulicą raz na godzinę. Gdy takie auto się zbliżało, to usuwaliśmy na bok nasze "bramki", czekaliśmy, aż przejedzie i graliśmy dalej. Grało się też w zośkę. Była to ołowiana kula, którą owijaliśmy włóczką i podbijaliśmy nogą.

Pan Jan wspomina, że całe jego życie toczyło się na podwórku. Mama nie mogła przywołać go do domu nawet na obiad. - Robiła więc kanapki i biegłem z nimi do kolegów - dodaje "Tomek". - A jadłem dużo. Nie pochodziłem z bogatej rodziny, więc mama mieszała masło z margaryną. Na chleb kładła ogórka lub posypywała kromkę cukrem. Taki chleb z cukrem był przysmakiem dzieci.

Zwykle w piłkę grali ulica na ulicę. Nie zawsze były to potyczki piłkarskie. Czasem zamieniali się w żołnierzy i z patykami toczyli zaciekłe bitwy. - Zawsze ulica na ulicę! - śmieje się Jan Tomaszewski. - Kiedyś całą drużyną z naszej ulicy pojechaliśmy na tzw. pola marsowe przy stadionie olimpijskim we Wrocławiu. Utworzyli tam ze trzydzieści boisk. Trzeba było tam dojechać tramwajem. Po kilku miesiącach jeździłem tam już sam.

Jan Tomaszewski cieszy się, że jego dzieciństwo nie przypadło na czasy komputerów czy uroków wielkomiejskiego życia.

- Dzięki temu było szczęśliwe! - mówi były bramkarz. - Nie rozumiem rodziców, którzy dziś zwalniają swoje dzieci z wuefu. Robią im wielką krzywdę!

Trzepak, centrum życia

Magdalena Michalak, znana dziennikarka telewizyjna, dzieciństwo spędziła w Łowiczu, na jednym z tamtejszych osiedli. - Całe dnie spędzałam na podwórku, w gronie koleżanek, kolegów - wspomina. - Większość z nich była kumplami nie tylko z podwórka, ale i ze szkoły. Wszyscy się znaliśmy.

Centrum życia towarzyskiego był oczywiście trzepak. Pani Magda pamięta, że gdy szła wyrzucić śmieci, to trwało to zwykle półtorej godziny. Bo to wyrzucanie śmieci kończyło się na trzepaku. Stawiało się obok puste wiadra i rozmawiało. - Przy trzepaku się poznawaliśmy, rodziły się sympatie - dodaje Magdalena Michalak. - Trzepak był kultowym miejscem naszego dzieciństwa.

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

Jak wiele innych dziewczynek uwielbiała grać w gumę. Dla przypomnienia - była to zwykła, majtkowa guma, raz grubsza, raz cieńsza. Wiązało się ją w supeł i skakało.

- Była to chyba ulubiona zabawa dziewczynek! - śmieje się pani Magda. - Były różne poziomy. Najpierw kostki, potem łydki, kolana, uda... Szło mi nawet nieźle, ale czasem na tych udach przegrywałam.

Pani Magda nie miała jakiejś zabawki, o której marzyła. Ale bardzo chciała mieć łyżwy. I w końcu rodzice spełnili jej prośbę. Na Gwiazdkę dostała wymarzone łyżwy.

- Przed naszym blokiem wylewano zawsze ślizgawkę - wspomina Magdalena Michalak. - Nie robiono jej jednak profesjonalnie. Kiedy więc dostałam łyżwy, to zaraz je założyłam i poszłam na naszą ślizgawkę. Niestety, nie potrafiłam jeździć na figurówkach. Zawadziłam o kamień i się przewróciłam. Rozbiłam sobie brodę. Tak skończyła się moja miłość do łyżew.

Pani Magda bardzo lubiła też czytać. O przygodach dzieci z Bullerbyn, ale też kryminały Agathy Christie. - Lubiłam też bardzo przeglądać encyklopedię - opowiada. - Otwierałam ją na losowo wybranej stronie i czytałam hasła. Bardzo mi się to przydało, gdy potem rozwiązywałam krzyżówki.

Magdalena Michalak zauważa, że kiedyś rodzice byli przekonani, że dzieci na podwórku są bezpieczne. - I tak było, choć krążyły jakieś opowieści o czarnej wołdze - zauważa dziennikarka TVP Łódź.

Zupa pomidorowa z cegieł

Anna Frąckiewicz, łódzka nauczycielka, matka trojga dzieci, urodziła się w połowie lat sześćdziesiątych. Dzieciństwo spędziła w domu dziadków w Łasku. Gdy uczyła się w pierwszej klasie, razem z rodzicami i siostrą przeprowadziła się do Łodzi. Jej rodzina zamieszkała na osiedlu Zarzew, w wieżowcu przy ul. Tatrzańskiej. - Gdy byłam mała, marzyłam o wózku z budką dla swoich lalek - wspomina Anna. - Niestety, rodzice nie chcieli mi takiego kupić. Zaczęłam więc kombinować. Miałam w domu drewniany wózek, na kółeczkach, ze sznurkiem, na którym leżały drewniane klocki. Pomyślałam, że zamienię go w wózek dla lalek, z budką, taki, o jakim marzyłam. Położyłam na nim rozkładany stołeczek. Potem pudełko po butach, by imitowało budkę. Zawiesiłam na tym pudełku firankę. Włożyłam poduszkę. Na niej ułożyłam lalkę i ciągnąc ten wózek za sznurek dumnie kroczyłam po podwórku.

Pamięta, że gdy mieszkała u dziadków, to brała cegły i cierpliwie tarła nimi o chodnik. Tak powstawała "zupa pomidorowa". Dokładała do niej jakieś chwasty, które imitowały warzywa, i potem tą zupą karmiła lalki.

- Kiedy przeprowadziłam się do Łodzi, na naszym osiedlu trwała budowa - wspomina Anna Frąckowiak. - Razem z Asią, moją przyjaciółką z dzieciństwa, uwielbiałam chodzić na tę budowę. Szłyśmy tam zaraz po lekcjach. Wchodziłyśmy do takiego betonowego kręgu i bawiłyśmy się w dom. Nie przeszkadzało nam, że wokół były dźwigi, jeździły wywrotki, pracowały koparki, było po prostu niebezpiecznie. Ale my nie widziałyśmy świata poza zabawą. Potrafiłyśmy siedzieć tam po kilka godzin. Nieraz przychodził tam po mnie tata, z pasem.

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

Ania też uwielbiała grać w gumę. Nie wolno było jej tego robić w domu. Mieszkała na dziesiątym piętrze, a pod nią żyli sąsiedzi. Ale gdy nie było rodziców, to z siostrą nie przejmowała się zakazami. Ustawiały dwa krzesła i rozciągnały gumę. Dobrze się bawiły... Nagle guma zniknęła.

- Po prostu zsunęła się z krzeseł, czego wtedy nie wiedziałyśmy - śmieje się Anna. - Zaczęłyśmy szukać gumy, ale nie mogłyśmy znaleźć. Pomyślałyśmy, że to kara boska, bo zrobiłyśmy coś wbrew woli rodziców. Guma znalazła się po kilku latach, kiedy zmienialiśmy w domu wykładzinę.

Kapsle w piaskownicy

Paweł Wojtasik, 51-letni inżynier, wychował się na łódzkich Bałutach. Jak większość dzieci całe dnie spędzał na podwórku.

- Uwielbialiśmy grać w kapsle - opowiada. - Tory wyznaczało się na piaszczystym podłożu, miały taką szerokość, jak długość buta. Najlepiej nadawała się do tego piaskownica. Ale nie zawsze można było z niej korzystać. Budowało się na tych torach różne przeszkody. Najważniejsze były jednak kapsle. Dziś, gdy otwieram piwo, to zaraz wspominam dawne czasy. I myślę: gdybym miał kiedyś taki kapsel... Bo w czasach mojego dzieciństwa prawdziwym hitem był kapsel po żywcu. Ale sobie radziliśmy. Do środka wklejaliśmy flagi różnych państw, oczywiście osobiście zrobione. No i wpisywaliśmy numery polskich kolarzy, z jakimi startowali w Wyścigu Pokoju. Najwięcej było szóstek. Z takim numerem jeździł przecież nasz ówczesny idol, Ryszard Szurkowski.

Sodowa z saturatora, pycha!

Beata Rożniatowska, dziś poważna pani prawnik, wychowała się na łódzkim Widzewie. Opowiada, że gdy tylko wróciła ze szkoły, zostawiała tornister i już biegła na podwórko. - Zaraz pojawiało się towarzystwo - śmieje się Beata. - Na malutkim placyku, który był wtedy dla mnie ogromny, przewracało się parkowe ławki, które zamieniały się w bramki. I grało się w piłkę nożną. Dziewczyny, chłopaki. Potem biegło się całą zgrają do stojącego przy ul. Niciarnianej saturatora i kupowało wodę sodową, czystą lub z sokiem. Sprzedawano ją w szklaneczkach mytych pod skąpym strumieniem wody... Ale smakowała jak nic na świecie. Inną ulubioną zabawą były państwa miasta. Rysowało się na ziemi wielki krąg, dzieliło na państwa. Każdy mógł wybrać swoje ulubione. Potem jedna osoba brała patyk i rzucając go krzyczała: wywołuję wojnę przeciwko. Z miejsca, gdzie złapało się patyk można było zrobić określoną liczbę kroków, a potem z tego miejsca zakreślić dla siebie część innego państwa.

Beata wiele czasu spędzała na trzepaku. Pamięta, że miała z sześć lat, gdy z wielkim podziwem patrzyła na kolegów, którzy na trzepakowym drążku potrafili wykonać najróżniejsze fikołki. Ona się bała, ale raz postanowiła spróbować.

- Tyle że wybrałam trzepak, którego ten niższy drążek był zamontowany z pięćdziesiąt centymetrów od betonowego podłoża - opowiada. - Usiadłam na nim, przechyliłam się, by zrobić wreszcie efektownego fikołka i walnęłam głową o... beton. Skończyło się rozbitą głową i awanturą w domu.

Pamięta też, że często grało się w dwa ognie, chowanego, organizowało podwórkowe podchody. Gdy padało, to odwiedzało się kolegów i koleżanki w domach.

CZYTAJ DALEJ NA NASTĘPNEJ STRONIE

- Wymyślało się różne zabawy - dodaje Beata. - W klatce mojego bloku mieszkało kilku rówieśników. Pomysłów nam nie brakowało. Ustawialiśmy na środku pokoju stół, Na jego środku książki i grało się w tenisa stołowego. Książki zastępowały czasem paletki.

Beata pamięta, że jej marzeniem były wrotki. Długo prosiła o nie mamę. W końcu usłyszała, że dostanie wrotki na Dzień Dziec-ka. Pojechały więc do najsłynniejszego chyba domu handlowego w Polsce - Centralu. - Stoisko ze sprzętem sportowym było na drugim piętrze - opowiada Beata Rożniatowska. - Cała rozemocjonowana jechałam do tego Centralu. Ale na parterze domu handlowego mama spotkała znajomą. Zaczęły rozmawiać. Mama pochwaliła się, że idzie kupić Beatce wrotki. Wtedy znajoma opowiedziała jej historię córki swej koleżanki, która zabiła się na wrotkach. Tak więc wrotek nie dostałam... Skończyło się na skórzanej piłce do siatkówki, choć wcale o niej nie marzyłam.

Tomasz Grajewski, germanista ze Zgierza, wspomina, że w czasach PRL-u zbierało się różne przedmioty.

- Ja zbierałem opakowania po papierosach - wspomina. - Ciężko było zdobyć opakowanie po Marlboro czy Pal Mallach. To były prawdziwe ratytasy! Szukało się u wujków, znajomych rodziców, którzy przywozili takie papierosy z zagranicy lub kupowali w Peweksie. Ale gdy już zdobyłem takie pudełko, to z dumą wieszałem na słomianej macie w swoim pokoju. Potem zacząłem też zbierać puste puszki po napojach. Ustawiałem je na szafie...

Pani Beata zbierała historyjki obrazkowe, które znajdowały się w gumach Donald.

- Pojawiły się też polskie gumy balonowe - dodaje. - Dużo jednak im brakowało do Donalda.

Anna Gronczewska

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.