Edyta Herbuś: Pozwalam, by prowadziło mnie doświadczenie i intuicja
Edyta Herbuś to kolorowy ptak polskiego show-biznesu. Zaczynała od tańca, potem została aktorką, a teraz jest osobowością telewizyjną. Oglądamy ją właśnie jako prowadzącą talent-show „You Can Dance – Nowa generacja”. Nam zdradza co sprawia, że nigdy nie poddaje się, kiedy życie rzuca jej kłody pod nogi.
- Obecna edycja „You Can Dance – Nowa Generacja” ma większą oglądalność niż poprzednia. Skąd ten sukces?
- Bardzo się cieszę, że format tak się rozwija. W pierwszej edycji byłam tylko gościem, dołączyłam do ekipy już w trakcie trwania realizacji. W tej edycji mogę współtworzyć go od samego początku i jestem w to mocno zaangażowana. Chcę być jak najlepszą prowadzącą, precyzyjną, opiekuńczą, wspierającą, ale z charakterem. Wszystkim nam bardzo zależy, by stworzyć dzieciakom w „You Can Dance” jak najlepsze warunki, by w przyjaznej atmosferze mogły uczyć się i rozkwitać. Przyznam szczerze, że momentami nawet im odrobinę zazdroszczę, że w tym wieku zbierają tak ciekawe doświadczenia i mogą przeżywać tak fantastyczną przygodę. Uwielbiam ten program i naszych młodych tancerzy.
- Rzeczywiście widać, że ma pani świetny kontakt z młodymi uczestnikami programu. Z czego to wynika?
- Mam do tych dzieciaków wielkie serce i wiem, że one to czują. Łatwo jest nam się porozumieć, bo z lekkością wchodzę w ich dziecięcy świat, traktując je po partnersku. Czuję, że to działa: empatia, zabawa i szczerość. Uważnie ich słucham i obserwuję, czego potrzebują, a mnie pomaga to też wyłapywać właściwe wątki do rozmów po ich występach tanecznych. To nie jest wyreżyserowane, tylko spontaniczne, z serca. Dzięki temu widzowie mają możliwość coraz lepiej poznawać naszych roztańczonych uczestników, podążać za swoimi ulubieńcami, a sam program ma w sobie dużo autentyczności. Widzę, że dzieciaki czują się w nim coraz bardziej swobodnie.
- Bardzo pani przeżywa ich sukcesy i porażki?
- Przeżywam mocno ich emocje. Ale na tym etapie programu nie ma już porażek. Teraz są w nim już tylko najlepsi. Wierzę, że każdy dostaje tyle, na ile jest gotowy. Udział w programie może być dla dzieciaków świetną inspiracją do dalszej pracy, początkiem dojrzalszego etapu tanecznej kariery, albo doskonałym treningiem nie tylko sprawności, ale też charakteru. Każdy może wziąć dla siebie inną lekcję na kolejny etap swojej drogi.
- Przegrana jednak zawsze jest bolesna.
- Oczywiście momenty odpadania z programu są największym wyzwaniem emocjonalnym. Ale to też przygotowuje tancerzy do udziału w przyszłych turniejowych zmaganiach. Spodobało mi się to, co powiedziała ostatnio Ida Nowakowska, kiedy dzieciaki płakały: „Ja też kiedyś odpadłam z tego programu. Tak jak większość świetnych choreografów, którzy dziś w wami tutaj pracują. Odpadanie jest częścią tej zabawy. I to nie jest żadna tragedia. Tutaj każdy jest wygrany”. Wiadomo, że dzieciaki przeżywają to na swój sposób, a my jesteśmy od tego, by mądrze je wspierać. Takie proste komunikaty do nich trafiają. Pomagają wyciszać emocje.
- Odnajduje pani w emocjach uczestników programu swoje emocje z czasu, kiedy pani zaczynała jako dziecko przygodę z tańcem?
- Tak. Odnajduję siebie w tym, choć ja nie pamiętam, bym traktowała swój taniec jako „przygodę”. Od początku to była olbrzymia chęć pozostania w tym świecie już na zawsze. Wybrałam sobie taką rzeczywistość na życie.
- Miała pani wtedy zaledwie dziewięć lat. Skąd w tak młodym wieku taka pewność?
- Prawda? Przyznaję, że dla mnie to również zdumiewające. To musiał być jakiś „palec boży”. Z dzisiejszej perspektywy też się zastanawiam, jak to możliwe, że taką decyzję podjął taki młody człowiek i potem tak konsekwentnie za tym szedł. Można by pomyśleć, że to nie mogło się udać.
- Dlaczego?
- Bo taniec towarzyski, na początku przez wiele lat, wymaga dużych inwestycji. To nie tylko trening i praca nad doskonaleniem swych umiejętności, ale też inwestycja finansowa w lekcje z najlepszymi trenerami, wyjazdy, szkolenia, turnieje. Ja nie pochodzę z zamożnej rodziny. Nie miałam takiego zaplecza. Ale była we mnie wielka determinacja – dlatego bardzo wcześnie zaczęłam zarabiać tańcem na swoją pasję. Tak to już chyba działa: jeśli ci na czymś naprawdę zależy i masz odwagę po to sięgać - cały wszechświat się jednoczy, by ci się udało. Dzisiaj jestem za to wdzięczna. Nawet, jeśli wtedy bywało mi ciężko, bo wydawało mi się, że jestem w tym wszystkim sama, dziś wiem, że tak miało być. Bo to ukształtowało mój charakter. Jestem niezatapialna. (śmiech)
- Co było wtedy dla pani najtrudniejsze?
- Wszystko było wspaniale, kiedy tylko mogłam tańczyć. Im więcej godzin spędzałam na treningach, tym większa była moja radość. Trudne było to, że nie mogłam się skupić tylko na tym i się tym beztrosko cieszyć, tak jak moje koleżanki. Ja musiałam się także zaopiekować sferą finansową. Pamiętam, że usłyszałam od mamy najgorsze wtedy zdanie świata: „Córeczko, wiem, że to dla ciebie trudne, ale musimy na razie zrezygnować z twoich lekcji tańca, bo brakuje nam na to pieniążków”. Wtedy właśnie beztroska się dla mnie skończyła.
- I co pani zrobiła?
- W mojej głowie wybuchła wówczas bomba atomowa, więc na moment zamilkłam, by odpowiedzieć po chwili: „Ok, czyli muszę zacząć zarabiać sama”. Z dużą pomocą przyszła wtedy moja trenerka Małgosia Nita, która pozwoliła mi prowadzić rozgrzewki z „pampersami” - najmłodszymi uczniami tańca w naszej szkole Step by Step w Kielcach. Potem okazało się, że mam do tego talent, więc sukcesywnie prowadziłam kolejne zajęcia: z dziećmi, potem młodzieżą, studentami, parami ślubnymi. Latem jeździłam do babci zbierać truskawki, by uzbierać kasę na najważniejszy obóz treningowy w sezonie. I dałam radę!
- W tańcu towarzyskim bardzo ważne jest też znalezienie odpowiedniego partnera. Jak było w pani przypadku?
- W pewnym momencie spotkałam takiego człowieka – Tomka Barańskiego. Wyróżniał się mocno, był bardzo zdolny i niepokorny. Totalnie zgrywaliśmy się w tańcu, a nasze ścierające się temperamenty powodowały nieustanne tarcia, więc kiedy wychodziliśmy na parkiet, wręcz leciały iskry. Czuliśmy, że nasza para ma moc. Dlatego ludzie chcieli patrzeć na nasz taniec. Dla mnie to było potwierdzenie, że to wszystko ma sens i to właściwa droga. To właśnie nasza publiczność dodawała nam skrzydeł, kiedy było trudno.
- Nie jest tajemnicą, że tworzyła pani wtedy z Tomkiem również parę w życiu prywatnym. To pomagało w tańcu?
- Wszystko ma jasną i ciemną stronę. Kiedy coś nie udawało się nam na treningu, to potem byliśmy dla siebie jak pies z kotem do końca dnia. „To ty mnie źle poprowadziłeś, za mocno, szarpiesz”, „Nie, to ty źle zatańczyłaś”. Te emocje się przenosiły. Jednocześnie ta ognista pasja, jaką razem mieliśmy, dodawała kolorów i intensywności naszej relacji. Bo przecież każdy taniec towarzyski opowiada o relacji między kobietą i mężczyzną. Tylko jeden jest romantyczny, a drugi – bardziej ognisty. Inny radosny i pełen zabawy, a jeszcze inny - odzwierciedla walkę i zmagania. To pełen wachlarz emocji Lubiłam tę intensywność życia na parkiecie i poza nim.
- Pani specjalnością okazały się tańce latynoamerykańskie. Dlaczego?
- Bo mam ognisty temperament. Jestem zodiakalnymi Rybami, a w tym znaku ściera się dużo przeciwieństw. Z jednej strony wrażliwość, a z drugiej – zadziorność. I w tych tańcach mogłam to w pełni wyrażać. Bawiłam się tymi przeciwnościami, żonglując nimi na różne sposoby.
- Zdobyła pani wiele nagród i tytułów. Które z tych wyróżnień jest najważniejsze?
- Wszystkie. Każdy etap był niezbędny. Bardzo ważny był pierwszy wspólny turniej z Tomkiem - międzynarodowe mistrzostwa w Hradec Kralowe po zaledwie dwóch miesiącach wspólnych treningów i spektakularne zwycięstwo, które potwierdziło nasze doskonałe zgranie. Potem zdobycie Międzynarodowej Mistrzowskiej „S” klasy - czyli najwyższy do osiągnięcia poziom w tańcu towarzyskim. Pierwsze mistrzostwo Polski formacji tanecznych, czyli sztuka gry zespołowej i sukces mnożący się razy szesnaście, bo tyle tancerzy tworzyło wtedy nasz zespół. Finał mistrzostw Europy w tańcu disco solo, który był spontanicznym skokiem na głęboką wodę w nowym stylu. Przysłowiową „wisienką na torcie” była ewidentnie zwycięska Eurowizja, domykająca etap turniejowej rywalizacji. Reprezentowałam wtedy Polskę - i jak wiadomo, ten konkurs obejmuje całą Europę. To było niezwykłe przeżycie: nigdy nie zapomnę tego entuzjazmu publiczności po naszym tańcu, którego choreografię stworzyliśmy do muzyki Michaela Jacksona. Nagle zupełnie obcy nam ludzie z całej Europy sprawili swoimi sms-ami, że mogliśmy z Marcinem Mroczkiem cieszyć się zwycięstwem. Pamiętam też magię wspólnej radości, która zapanowała w Polsce: to było pierwsze eurowizyjne zwycięstwo Polaków.
- Wszyscy poznaliśmy panią dzięki programowi „Taniec z gwiazdami”. Wystąpiła pani w jego dwóch edycjach. Którą pani lepiej wspomina?
- Zdecydowanie moją pierwszą, czyli drugą, która została wyemitowana. Pierwsza nie zdobyła aż tak dużej popularności. Dowiedziałam się o castingu i pomyślałam, że to coś dla mnie, bo przecież przez pół życia uczę innych tańczyć. Tymczasem chodziło tu o coś więcej, bo już po pierwszym odcinku media ogarnął prawdziwy szał i w jednej chwili tancerze stali się powszechnie rozpoznawalni. Każdy oglądał ten program. Nikt z uczestników się tego nie spodziewał. Dlatego nikt nie kalkulował, nie stosował żadnej strategii na zdobycie sympatii widzów, po prostu byliśmy autentyczni. Ja tańczyłam z Kubą Wesołowskim, była też Małgosia Foremniak, Piotr Gąsowski, Patrycja Markowska, Paweł Deląg. Wszyscy świetnie się bawiliśmy. A widzowie razem z nami. I do tego wszyscy w Polsce pokochali taniec i dzielili tę pasję razem z nami. To był czad!
- Jak sobie pani poradziła z tą wielką popularnością, która niespodziewanie na panią spadła?
- Spontanicznie. Przypadkowi ludzie nagle zaczęli mi okazywać mnóstwo sympatii. To było bardzo miłe.
- Była ciemna strona tej popularności?
- Miałam kilka trudniejszych momentów, bo to było też zderzenie z ciemną stroną świata show-biznesu, którą jest manipulacja przez media faktami w celu uzyskania profitów. Na fali popularności, również i nas zaczęto do tego wykorzystywać. I to było tak samo duże zaskoczenie. Dla mnie przyspieszona szkoła życia, która skutecznie leczyła z naiwności. Często w brutalny sposób sprowadzająca na ziemię. Sukcesywnie uczyłam się w tym poruszać, opiekować sobą czy wyznaczać granice. I to na oczach całej Polski.
- Bardzo to panią zmieniło?
- Dwadzieścia lat intensywnego życia na świeczniku, uczy dystansu. Nauczyłam się też na jakich zasadach działa show-biznes. Dziś świadomie dokonuję wyborów w co się angażować, na jakich zasadach i z kim pracować. Wyciągnęłam wnioski z przeszłości i przekuwam je na obecne sukcesy. Dzięki temu bardziej niż kiedykolwiek ufam też sobie. Pozwalam, by prowadziło mnie nie tylko doświadczenie, ale też intuicja. Kiedy czuję jakikolwiek dyskomfort związany z nową propozycją, to znaczy, że lepiej się tego nie podejmować. A kiedy lekkość i radość – to oznacza, że warto iść w tym kierunku.
- Tak było z „You Can Dance – Nowa Generacja”?
- Tak. Od razu poczułam ekscytację. Ale i tak poprosiłam o zdjęcia próbne, by przekonać się, że potrafię zrobić to dobrze. Bo była też inna opcja – prowadzenia relacji z backstage’u. Próbowałam się odnaleźć na castingu w obu rolach i sprawdziłam się lepiej jako główna prowadząca. Teraz czuję, że z każdym kolejnym odcinkiem jestem w tej roli coraz bardziej swobodna. Lubię tę świadomość.
- Jak te trzydzieści lat spędzone na parkiecie ukształtowało pani osobowość?
- To wymagało ode mnie ogromnej determinacji. Taniec hartuje charakter. Jestem więc pracowita, punktualna, zaangażowana i profesjonalna. Po każdym kolejnym odcinku rozmawiam z reżyserem i pytam czy trzeba coś jeszcze poprawić.
- A jak to się stało, że w pani życiu pojawiło się aktorstwo?
- Sygnały, że powinnam spróbować, dostawałam już bardzo wcześnie. Kiedy tańczyłam w kieleckiej szkole Step By Step, kielecki reżyser Leszek Kumański, robiąc duże widowiska telewizyjne, zawsze nas do tego zatrudniał. Ja byłam wtedy dziewczyną od zadań specjalnych. Kiedy na przykład na koncert nie mogła przyjechać jakaś wokalistka, to było wiadomo, że Edyta da radę ją zastąpić. Uczyłam się piosenki w busie zespołu przed amfiteatrem tuż przed występem – i śpiewałam potem na scenie. Bawiłam się świetnie, a publiczność razem ze mną. Podobnie, kiedy trzeba było odegrać jakąś szczególną rolę, coś oryginalnego. Zawsze miałam w sobie zapał do takich wyzwań.
- Wtedy poczuła pani zew aktorstwa?
- Pewnego dnia reżyser powiedział mi: „Edyta, jak coś nie zrobisz ze swoim potencjałem, to wezmę cię na kolano i spiorę tyłek. Marnujesz się w tych Kielcach”. Podobne sygnały pojawiły się też podczas realizacji koncertu „Imieniny u Krystyny” z aktorami z „Klanu” w katowickim Spodku. Usłyszałam wtedy od kilku aktorów: „Masz coś takiego w sobie dziewczyno, że nie można oderwać od ciebie wzroku”. To też był impuls do tego, żeby wyjechać z Kielc do Warszawy.
- Tam dostała pani pierwszą propozycję aktorską?
- Kiedy tańczyłam z Kubą Wesołowskim w „Tańcu z gwiazdami”, była między nami silna chemia i produkcja „Na Wspólnej” zaprosiła mnie na próbne zdjęcia. Okazało się, że całkiem nieźle mi poszło. Tak napisano dla mnie pierwszą rolę.
- Zagrała pani w kilku popularnych serialach. Co się pani spodobało w aktorstwie?
- Po prostu się w nim zakochałam. A na to nic się nie poradzi. To było cudne. Poczułam się, jakby ktoś otworzył przede mną całkiem nową przestrzeń: „Zobacz jak tu wspaniale. Tu jest tyle niespodzianek!”. Zaczęłam więc szukać nauczycieli aktorstwa i tak trafiłam do Bernarda Hillera, który był wtedy pierwszy raz w Polsce. Podczas warsztatów, które prowadził w Łodzi, zauważył mój potencjał i zaprosił mnie na kolejne do Rzymu, potem do Londynu i wreszcie w Los Angeles na jego Master Class. Wiele się od niego nauczyłam, to był przyspieszony intensywny kurs aktorstwa. Spotykałam się bowiem na tych warsztatach z ludźmi z całego świata. A wiadomo, że inaczej gra się z temperamentnym Włochem, a inaczej z powściągliwym Anglikiem. Uczyłam się tej różnorodności i totalnej improwizacji. Zyskałam wtedy bardzo dużo doświadczenia. Choć momentami nie było mi łatwo, bo czasem doganiały mnie kompleksy.
- No właśnie: początkowo w branży traktowano panią z lekceważeniem, jako „tancereczkę”. To było bolesne?
- Tak, doświadczyłam kilku przykrych sytuacji. Ale dziś już tego nie rozpamiętuję. Idę dalej przed siebie i gram coraz ciekawsze role.
- Dlaczego nie poddała się pani?
- To by nie byłoby zgodne z moim charakterem. Ja się nie poddaję. (śmiech)
- Dzisiaj z powodzeniem występuje pani w teatrze. To potwierdzenie, że warto było również zająć się aktorstwem?
- Raczej, że mam prawo podejmować własne decyzje bez względu na to, czy się to innym podoba czy nie. Po prostu posłuchałam siebie. Przełomem była dla mnie rola w „Divie” w katowickim Teatrze Żelaznym. To dramatyczna sztuka, świetnie napisana, na dwie aktorki. Ja grałam Lanę - młodą dziewczynę, a moją matkę Małgosia Bogdańska. Scenografię stanowiły tylko światło, dwa krzesła i kartka papieru. Mieliśmy do zagrania mocno emocjonalny tekst o toksycznej relacji matki z córką, dwóch rywalizujących ze sobą aktorek: starszego i młodego pokolenia. W finale sztuki padało nawet pytanie o realność mojej bohaterki: czy ona istnieje naprawdę, czy jest wewnętrznym dzieckiem, z którym rozmawia Diwa, czyli starsza bohaterka. Udało nam się stworzyć spektakl tak mocno poruszający, że publiczność płakała i przychodziła do garderoby, aby podzielić się swoimi przeżyciami.
- Nie obawiała się pani podjąć tak wymagającego wyzwania?
- Wiedziałam, że to będzie trudne. To była bardzo obnażająca rola. Reżyser Grzegorz Kempińsky zapraszając mnie do współpracy, nazwał tę rolę eksternistycznym egzaminem z aktorstwa. Podjęłam to wyzwanie i była to bardzo intensywna, ale równie piękna współpraca, która dała mi ostatecznie pewność siebie i spełnienie. Od tamtego momentu moje aktorstwo weszło na inny poziom, w efekcie czego teraz gram w teatrze systematycznie.
- Oglądamy panią również w komediowych spektaklach. Bardziej się w nich pani odnajduje?
- Tak naprawdę odnajduję się zarówno w komedii, jak i w dramacie. Początkowo myślałam, że ta dramatyczna sztuka jest bardziej wartościowa. Dlatego wybierałam takie spektakle. Dziś wolę bardziej pozytywne wibracje. Inspirujące postaci, jak choćby w przedstawieniu „Ślub doskonały”. Gram tam postać Judy, która rozwala stereotypy o tym, „co wypada” i co się „powinno”. Wkłada kij w mrowisko, bo ma odwagę iść za sercem wbrew konwenansom. Wszystko to podane jest w lekkiej formie. Ja się dobrze bawię swoją rolą i czuję, że przekaz płynący ze sceny jest równocześnie wartościowy dla widzów. Podobnie w spektaklu „Najsłodszy owoc”, w którym gram główną rolę. Sztuka przypomina o tym, by doceniać to, co się ma i nie myśleć, że przysłowiowe „jabłka u sąsiada są słodsze”, tylko dlatego, że nas tam nie ma. Jest tu więc miejsce i na dowcipną formę i na refleksję. Taka energia jest mi dzisiaj bliższa i wydaje mi się też bardziej potrzeba ludziom w tych trudnych czasach. Sztuka nie musi być wysoka, żeby miała wartość.
- Brakuje pani tylko w kinie.
- To jeszcze dla mnie przestrzeń niezdobyta. Mam kilka epizodycznych ról na koncie i czekam na więcej. Jestem gotowa.
- Nie rezygnuje pani jednak z telewizji. Ma pani obecnie swój autorski program w TVP Kobieta – „Tańcząca ze światem”. Co to takiego?
- Program podróżniczy, którego pierwszą serię nakręciliśmy w Tunezji. Traktuję ten projekt jak najlepszy prezent, bo łączy w sobie moje pasje do tańca i do podróży. Pokazujemy w nim bogactwa danego regionu, opowiadając o jego kulturze, sztuce, obyczajach czy religii. Zrealizowaliśmy przepiękne zdjęcia, zwiedzając Saharę, oazy, najciekawsze miasta i kultowe miejsca, jak te, gdzie były kręcone sceny do „Gwiezdnych wojen”. Ja kocham podróżować od dawna i dotychczas dzieliłam się ciekawostkami ze swoich podróży za pośrednictwem mediów społecznościowych. Program „Tańcząca ze światem” jest tego kontynuacją, z tą różnicą, że dostałam do dyspozycji profesjonalną ekipę filmową i wsparcie danego regionu. Jestem zachwycona taką możliwością.
- A skąd u pani ta miłość do podróży?
- Z ciekawości świata, chęci przeżywania przygód i pasji do życia. To wszystko uruchamia moją wewnętrzną energię dziecka, czyli mój sposób na wieczną młodość.