Enej: Chcieliśmy grać na własnych zasadach i chyba to się udało
Pochodząca z Olsztyna grupa Enej ma wiele przebojów na swym koncie. Teraz dołączają do nich kolejne z nowej płyty „Vesna”. Jej wydanie stało się dla nas okazją do rozmowy z wokalistą i akordeonistą zespołu – Piotrem „Lolkiem” Sołoduchą.
- Działacie już ponad 20 lat, macie na swym koncie siedem albumów i dziesiątki koncertów. Taki bagaż pomaga tworzyć nowe piosenki czy raczej jest obciążeniem?
- Jest dużym obciążeniem. Żadna presja muzyce nie służy. Mamy na swym koncie co najmniej dziewięć przebojów, które grały wszystkie radia. Siadając do pisania nowych utworów chciałoby się zrobić coś równie dobrego lub nawet lepszego. Sami sobie postawiliśmy wysoko poprzeczkę. „Czy uda mi się stworzyć jeszcze jakieś dźwięki?” – myślałem, kiedy zaczynaliśmy prace nad nową płytą. W pewnym momencie przyszła jednak wena i te dźwięki znowu się pojawiły.
- Mamy nową płytę, ale czekaliśmy na te premierowe nagrania aż dziewięć lat. Dlaczego tak długo?
- W międzyczasie wydaliśmy trzy albumy: „Idealny sen” z największymi przebojami, na którym było pięć nowych nagrań, „A skiela wy?” z naszymi interpretacjami ludowych piosenek oraz płytę z kolędami. Ale faktycznie od poprzedniego krążka z premierowymi kawałkami minęło dziewięć lat. W pewnym momencie uznaliśmy, że nadszedł moment, aby pokazać co nam nowego w duszy gra. W styczniu zeszłego roku powiedzieliśmy naszemu menedżerowi, że potrzebujemy nagrać kolejny album. Daliśmy sobie wtedy 2-3 miesiące, aby przekonać się czy powstanie fajny materiał. Wtedy przyszła wena i w ciągu kilku wieczorów narodziła się cała płyta. To pokazało, że faktycznie mieliśmy w sobie głód tworzenia. Stąd dzisiaj rozmawiamy przy okazji wydania „Vesny”.
- Poprzednio zawsze ty odpowiadałeś za muzykę, a Mynio – za teksty. Tym razem jednak i ty chwyciłeś za pióro. Co cię zainspirowało?
- Przez wiele lat nie miałem odwagi, żeby coś napisać. W końcu przełamałem się, ale efekty zachowywałem na dysku swego komputera, nie pokazując tego nawet chłopakom z zespołu. W końcu się uzewnętrzniłem – i kilka piosenek na „Vesnie” jest mojego autorstwa. Dobrze się z tym czuję, bo one wypłynęły z sytuacji i przeżyć, które doświadczyłem w życiu zawodowym i prywatnym. To właśnie one sprawiły, że odczułem chęć zamienienia ich w swojej głowie na teksty.
- „Vesna” przynosi bardziej popową wersję muzyki Eneja. Dlaczego postanowiliście unowocześnić wasze brzmienie?
- My nie kalkulujemy tworząc piosenki. Są oczywiście na tej płycie bardziej popowe utwory, szczególnie te, które były wydawane jako single, ale są też takie, które oddają aktualną energię zespołu i zachowują gitarowy pazur. Trochę idziemy z duchem czasu, bo słuchamy różnej muzyki. Może dlatego trudno zaszufladkować to, jak brzmi Enej. Tworząc piosenki z Myniem, mamy jakieś muzyczne zarysy. Z jednej strony ciągnie nas do gitarowego grania, a z drugiej – do czegoś bardziej współczesnego. Nie zawsze z tym sami dajemy sobie radę, dlatego szukamy czasem wsparcia u kogoś, kto może nam pomóc.
- No właśnie: pracowaliście nad „Vesną” pod okiem jakiegoś producenta z zewnątrz?
- Mieliśmy kilka takich prób, ale finalnie sami kończyliśmy te utwory. W wielu przypadkach osoby z nowej wytwórni podpowiadały nam, w którą stronę pójść. „Może tu spróbujcie tak, a tutaj – tak” – sugerowano. Te podpowiedzi nie zawsze nam odpowiadały. Chcieliśmy się otworzyć na nowe dźwięki, ale czasem nie było w nich czuć naszego ducha. Gdybyśmy chcieli stworzyć płytę z piosenkami zrobionymi pod kątem radia, to z tego, co jest na „Vesnie”, zostałoby tylko utworów. Sami produkujemy naszą muzykę, bo czujemy ją i chcemy się z nią utożsamiać. Puszczając płytę w świat, mówimy publiczności: „To jest zespół Enej. On jest raz bardziej popowy, a raz mniej, ale my tak tę muzykę czujemy i podpisujemy się pod nią w stu procentach”.
- Do tej pory wasze płyty wydawały niezależne wytwórnie Lou & Rocked Boys i My Music. „Vesna” ukazuje się nakładem wielkiego koncernu – Universal. Jak to się stało?
- Ostatnio sporo rozmawialiśmy o tym, co możemy nowego zrobić dla zespołu. Przez ostatnie 12 lat szliśmy utartym szlakiem: nagrywaliśmy kolejne płyty dla małych wytwórni i byliśmy niezależni. Ten mechanizm działał i dobrze się z tym czuliśmy. Ale doszliśmy do takiego momentu, że chcieliśmy, aby ktoś na nas spojrzał z boku i powiedział: „OK panowie, to, co robicie jest fajne, ale teraz spróbujmy może trochę inaczej”. Tak się składa, że z Universalem już kilkakrotnie rozmawialiśmy i w końcu nasze ścieżki się połączyły. Chcieliśmy wydać nową płytę i postanowiliśmy spróbować jak to będzie, jeśli zajmie się tym duża wytwórnia.
- I jak jest?
- Przede wszystkim bardzo miło. Są tutaj świetni i otwarci ludzie. Nie jesteśmy zespołem, który każdy singiel bez problemu umieszcza na radiowych playlistach. Tymczasem w Universalu zostaliśmy przyjęci bardzo serdecznie. Dużo się od pracujących tu ludzi uczymy. Przyszliśmy do nich po radę i sugestie. Pracuje tutaj jakieś 50 osób w różnych działach i każda osoba jest chętna do pomocy. Wspólnie zastanawialiśmy się co zmienić w naszym wizerunku, a czego nie zmieniać. Bo przecież nam się może wydawać, że coś jest już wyświechtane i oklepane, a ktoś z zewnątrz powie: „Tego nie zmieniajmy, bo to jest dla was charakterystyczne”. Szczególnie ciekawi nas zdanie młodych ludzi, a tutaj są tacy. Dlatego podjęliśmy tę współpracę.
- Pewnie zasługą Universalu jest to, że wasza piosenka „Światy dwa” trafiła do komedii romantycznej z Małgorzatą Sochą w roli głównej. To pasuje do waszego zespołu?
- Ta propozycja idealnie wstrzeliła się w swój moment. Byliśmy właśnie po kilku miesiącach tworzenia nowego materiału. I dostaliśmy telefon z pytaniem czy chcielibyśmy nagrać taką piosenkę. Ucieszyliśmy się, bo od dawna marzyliśmy, aby taką propozycję dostać. Zastanowiliśmy się tylko czy mamy już taki utwór, czy też musimy pisać nowy. I okazało się, że Mynio ma napisane większość tekstu, który pasował do sytuacji. Uczynił tylko bohaterką utworu kobietę i wyszło bardzo fajnie. My nie mamy zbyt dobrego zdania o piosenkach z polskich komedii romantycznych, bo zazwyczaj są to delikatne i ckliwe kawałki. Tymczasem my podkręciliśmy tempo i zrobiliśmy coś szalonego. Czy to się przyjmie? Zobaczymy. Na razie nakręciliśmy teledysk ze znanymi aktorami, co też było dla nas ciekawą przygodą. Kiedy film wejdzie na ekrany – na razie dokładnie nie wiadomo, ale na pewno będzie to w tym roku. Marketingowo świetnie się więc wszystko to złożyło dla nas.
- Nowe piosenki z „Vesny” usłyszymy pewnie podczas koncertu 28 czerwca w Stadninie Koni Kojrys, gdzie zaczynaliście swą karierę 22 lata temu. Skąd taki pomysł?
- Dwa lata temu już odbyło się podobnie kameralne spotkanie z naszymi fanami. To piękne miejsce: warmińska górka, z której widać dwa jeziora. Jest ono dla nas symboliczne, bo właśnie tam zagraliśmy pierwszy koncert. To wyjątkowe wydarzenie. Mamy wtedy czas dla naszych najwierniejszych fanów, którzy są z nami od lat. Czasem są to wręcz całe rodziny. I takie spotkanie odbędzie się teraz ponownie. Każdy kto kupił bilet, będzie mógł przyjechać i przybić z nami piątkę. Nie będzie żadnych barierek, siądziemy razem przy ognisku i pośpiewamy wspólnie nasze piosenki. To poprzednie spotkanie zaczęliśmy o siedemnastej, a skończyliśmy o piątej rano z najbardziej wytrwałymi. To pewnego rodzaju podziękowanie fanom za to, że z nami są, ale też rodzaj budowania mocniejszej więzi między nami.
- To pokazuje, że macie wręcz kumpelską relację ze swoimi słuchaczami. Jak to możliwe?
- To bardzo naturalne. Jeśli są ludzie, którzy chcą słuchać naszej muzyki, przyjeżdżają na 20-30 koncertów w roku i czuć od nich dobrą energię, to ta relacja sama staje się kumpelska. Oczywiście nie przyjaźnimy się z fanami i nie spędzamy razem świąt. Ale są to dla nas naprawdę bliskie osoby i takie spotkania, jak to w Stadninie Koni, jeszcze bardziej nas zbliżają. Siedzimy razem, wspólnie muzykujemy – to świetny czas dla nas i dla fanów. Spotkanie nie ma żadnego scenariusza, wszystko dzieje się spontanicznie. Nie mogę się już tego doczekać. Bo sam nie wiem, co się wydarzy.
- Takie kumpelskie relacje są też chyba w waszym zespole. Gracie razem już 22 lata. To dlatego, że lubicie się nawzajem?
- Gdyby nie łączyła nas przyjaźń, to tyle byśmy ze sobą nie wytrwali. Czasami ktoś od nas odchodził, ale ten obecny skład funkcjonuje już bardzo długo. Wiadomo: zagraliśmy ponad tysiąc koncertów i zdarzały się jakieś sprzeczki czy nieporozumienia i były ciche dni. Ale wchodząc na scenę potrafimy się ze sobą dogadać, bo łączy nas muzyka. Oczywiście każdy z nas ma swoje życie. Kiedy wracamy po 3-4 dniach koncertów, to każdy jedzie do swego domu i odpoczywamy od siebie. Po to, by potem znów wyruszyć w trasę i świetnie spędzać ze sobą czas.
- A jak to jest grać w jednym zespole z bratem?
- Nic wielkiego się nie dzieje. Mamy oddzielne pokoje. (śmiech) Mój brat jest starszy ode mnie o dziewięć lat, musiał się więc podporządkować młodszemu. Bo to ja tworzę nasz repertuar. I wydaje mi się, że świetnie sobie z tym radzi.
- W jednym z wywiadów, któryś z twoich kolegów powiedział o tobie: „On trzyma ten duży zespół w garści, a to nigdy nie jest łatwe zadanie”. Zgadzasz się?
- Na pewno. To osiem osób na scenie i osiem różnych charakterów. Myślę, że koledzy mi zaufali, bo wiedzą, że chcę dla zespołu jak najlepiej. Poświęcam mu każdą chwilę. Nawet czasem tę wolną. Ja tym zespołem żyję i oni to doskonale wiedzą. Czasem nie jest łatwo okiełznać grupę ośmiu facetów. Bo choć się przyjaźnimy, to są sytuacje, kiedy trzeba kogoś postawić do pionu czy coś od kogoś wymagać. Muzycznie wiodę prym – ale zespół to nie korporacja, w której jestem szefem i tylko zlecam swym podwładnym wykonywanie kolejnych zadań. U nas nie ma takich sytuacji, że mówię komuś: „Tak ma być. Koniec i kropka”. Nasz zespół opiera się na wspólnym porozumieniu. Ponieważ jestem muzycznym liderem, to wszyscy właśnie ode mnie oczekują decyzji, w którą stronę pójdziemy. Czy mi się to zawsze podoba? Pewnie nie. Ale chłopaki ufają mi – i to jest najważniejsze.
- Początkowo Enej działał na scenie alternatywnej – wręcz razem z punkowymi załogami. W pewnym momencie zrobiło się wam tam za ciasno. To prawda?
- Nie oceniłbym tego tak. Faktycznie – braliśmy udział w trasie „Punky Reggae Live” z Farben Lehre i innymi punkowymi kapelami. Znamy i kolegujemy się z nimi do dnia dzisiejszego. Ale w latach 2010-2011 dwa światy muzyczne w Polsce zaczęły się przenikać – alternatywny i mainstreamowy. W 2010 roku zagraliśmy dla stutysięcznej publiczności na Przystanku Woodstock, a rok później wygraliśmy telewizyjne talent-show „Must Be The Music” i znowu wróciliśmy na Woodstock. Bałem się wtedy co się wydarzy: bo najpierw graliśmy na jednej scenie z punkowymi zespołami, a potem wystąpiliśmy w popularnym telewizyjnym programie. To zazwyczaj nie idzie w parze. Ale okazało się, że niepotrzebnie się martwiłem. Przyjęto nas świetnie – bo byliśmy tym samym zespołem. Graliśmy w ten sam sposób. Telewizja nas nie zmieniła. Dlatego to nie jest tak, że zrobiło się nam za ciasno. Jasne – chcieliśmy grać dla jak największej ilości osób i mieć coraz więcej fanów. Telewizja nam w tym pomogła.
- Gdyby nie wygrana w „Must Be The Music” nie bylibyście dziś tak popularni, jak jesteście?
- Na pewno. To bezdyskusyjne. W sumie ciekawe jakby wyglądała sytuacja zespołu, gdy nie ten program. Bo to był rok 2011, właśnie większość z nas skończyła studia i zastanawialiśmy się co będziemy dalej robić w życiu. Mało tego: pojawiło się pierwsze dziecko w zespole, bo mojemu bratu urodził się syn. Trzeba więc było zdecydować: czy dalej walczymy o nasze muzyczne marzenia, czy zajmujemy się jakąś poważną pracą. Wygrana w „Must Be The Music” sprawiła, że postawiliśmy wszystko na jedną kartę. I udało się połączyć nasze marzenia z pracą zawodową – dzisiaj żyjemy z tego, że nagrywamy płyty i dajemy koncerty.
- Z Przystanku Woodstock trafiliście na festiwale do Opola i Sopotu, a nawet na sylwestra w Polsacie. Jak się wam spodobał ten mainstreamowy show-biznes od środka?
- To było zderzenie z naszymi wyobrażeniami. Zagraliśmy po wygranej w „Must Be The Music” na wszystkich legendarnych festiwalach – w Opolu, w Sopocie, a nawet na Open’erze. Różnie na nas patrzyli. My byliśmy dla wszystkich otwarci i serdeczni. Najbardziej sympatyczni okazali się ci z największym bagażem doświadczeń. Do dzisiaj pamiętam spotkanie z zespołem Perfect. Grzegorz Markowski powitał nas ze szczerą sympatią: „Witajcie na pokładzie!”. Generalnie nie spotkały nas jakieś wyjątkowo nieprzyjemne sytuacje. Byliśmy i jesteśmy sobą. Kiedy występ na jakiejś ważnej imprezie wymagał wizyty u znanego projektanta i wydania miliona złotych, my nie korzystaliśmy z tego i nie wydawaliśmy takich pieniędzy, tylko sami sobie wszystko załatwialiśmy. A potem wychodziliśmy na scenę i graliśmy swoje. Tego oczekiwali od nas fani. Reżyserzy i producenci tych wielkich wydarzeń szybko to zaakceptowali.
- Wasz przypadek pokazuje, że można funkcjonować w mainstreamie na alternatywnych zasadach. Prawda?
- Może dlatego, że mamy od początku tego samego menedżera, który jest naszym przyjacielem. Jestem nawet ojcem chrzestnym jego młodszego syna. Ufamy więc sobie i mamy mocną relację. Tak, jak my uczyliśmy się funkcjonowania na scenie, tak on uczył się pracy menedżera. Każdą decyzję podejmowaliśmy wspólnie. On nigdy nie przyszedł i nie powiedział: „Słuchajcie, zarobimy kupę kasy, tylko musicie przefarbować włosy na czerwono i stanąć na głowach”. (śmiech) Nie na tym nam zależało. Poza tym postanowiliśmy zachować prywatność dla siebie. A wtedy było mało artystów, którzy stronili od świata celebrytów. Wielu nawet oparło na tym swoje kariery. My tak nie chcieliśmy. My chcieliśmy grać na własnych zasadach i chyba to się udało. Na pewno było to możliwe, ponieważ udało nam się stworzyć w pierwszych latach po wygraniu „Must Be The Music” kilka wielkich przebojów. A w momencie, kiedy jesteś popularny i twoje piosenki są na topie, możesz rozdawać karty i mówić jakbyś chciał funkcjonować. Wypracowaliśmy więc swój własny wizerunek, który ludzie zrozumieli. Minęło dziesięć lat i nikt nam nie proponuje czegoś, na co byśmy się nie zgodzili. Bo wszyscy nas znają i wiedzą jak wygląda formuła zespołu Enej.
- Jak to się stało, że nie wciągnął was świat celebrytów?
- Trzymamy się we własnym gronie. To sprawia, że kiedy komuś z nas zaczyna odbijać szajba, pozostali potrafią mu wylać na głowę kubeł zimnej wody. (śmiech) To sprawiło, że hamujemy się w takich sytuacjach. Nas cieszy przede wszystkim muzyka, a nie błyski fleszy czy pozowanie na ściance. I uwierz lub nie, ale ja, kiedy mam udzielić jakiegoś wywiadu czy dać sobie zrobić zdjęcia, nie czuję się z tym dobrze. Krępuje mnie to cały czas. My się dobrze czujemy na scenie. Nie po drodze nam z tą celebrycką stroną show-biznesu.
- Polubiło was za to radio. Wiele zespołów dałoby się pokroić za to, żeby grały je RMF FM i Zetka. Wy nie macie z tym problemu. Jak to się dzieje?
- Tu nie ma recepty. Na pewno pomogło, że wygraliśmy popularny telewizyjny program. Do tego weszliśmy z muzyką, jakiej wtedy w Polsce nie było: mieszanką folku, rocka i popu. Ciężko było nas zaszufladkować. Nasze piosenki same wchodziły do rozgłośni radiowych. Nie musieliśmy jakoś o to zabiegać. Dzisiaj podczas koncertu gramy dwadzieścia utworów, z czego dziewięć było wielkimi hitami w radiu i wszyscy je w Polsce znają. Udało nam się to osiągnąć ciężką pracą i tym, że ten show-biznes nas nie pochłonął. Bo przecież mogliśmy przesunąć muzykę na drugi plan i zająć się celebryckim życiem. Tymczasem nas ciągnęło, żeby tworzyć. Ze szczerością i prawdziwością. I to też przyczyniło się do tego, że te piosenki były popularne.
- Kiedyś powiedziałeś: „Melodia to trzy czwarte sukcesu”. Na tym polega wasza recepta na przebój?
- Spójrz na jakikolwiek gatunek muzyczny: jeśli tam nie ma dobrej melodii, to nie ma mowy o przeboju. Można coś wykreować i postawić PR-owo. Ale tylko na krótki czas. Największe przeboje światowe to zawsze są piękne melodie. Bo tym się rządzi muzyka popularna. To, w jakie brzmienia ubierzemy daną piosenkę, jest kwestią drugorzędną. Weź nasze utwory: kiedy zaczynaliśmy, nie znaliśmy się na produkcji nagrań, mieliśmy tylko realizatora i sami wszystko nagrywaliśmy, w efekcie te kawałki brzmiały jak brzmiały. Odstawało to na maksa od tego, co wówczas grały radia, ale ludziom się podobało i nikt tego nie oceniał, że to jest takie czy takie. To nasza recepta na hit: piosenka musi mieć piękną melodię i musi być szczera, bo sztuczny twór nigdy nie stanie się przebojem.
- Wasze teksty są zawsze optymistyczne. Myślisz, że ludzie potrzebują właśnie takiego przekazu?
- Tekst jest tak samo istotny jak melodia. A w niektórych gatunkach nawet bardziej. Trzonem naszej muzyki jest folk – a on zawsze miał na celu dawanie ludziom radości i oddechu. Dlatego nie dotykamy raczej smutnych i trudnych spraw. Ludzie mają ciężkich chwil dosyć w prawdziwym życiu. Dlatego ta lekkość i radość naszych piosenek sprawiła, że trafiły do tak licznej grupy słuchaczy. Utwory Eneja są energetyczne i kiedy czasem próbowaliśmy dopisać do nich bardziej ambitne słowa, szybko okazywało się, że to nie pasuje. Tworzymy muzykę rozrywkową i tę rozrywkę ma dawać ludziom nie tylko melodia, ale i tekst.
- Waszym dużym plusem są koncerty. Mówi się, że Enej lepiej brzmi na żywo niż w studiu. To prawda?
- Też tak uważam. Żadna nasza płyta nie oddała tej energii Eneja, którą można poczuć na koncertach. Dlatego musimy nagrać koncertowy album DVD – i wtedy to będzie najbardziej wiarygodne. Często spotykam się z tym, że ktoś zna nasz zespół z płyty czy z radia i mówi „OK”, ale potem idzie na koncert i stwierdza: „Ja cię kręcę! Nie spodziewałem się, że wy tak gracie!”. Podczas naszych występów jest czasem jak na punkowym koncercie. Bo my się nie boimy publiczności. Gramy szybko i energetycznie, a taka muzyka najlepiej wypada na żywo.
- Nigdy nie myśleliście, żeby przeprowadzić się z rodzinnego Olsztyna do Warszawy?
- Gdybyśmy zrobili to w 2011 roku po wygraniu „Must”, pewnie byłoby prościej. Przez pierwsze cztery lata mieliśmy mnóstwo wywiadów, a do Warszawy było od nas wówczas trzy godziny drogi. Nikt jednak nigdy na poważnie o tym nie pomyślał i tego nie rozważał. Miejsce, gdzie mieszkamy to piękne tereny, które są nam bardzo bliskie. Te chwile, kiedy mogę się w domu wyciszyć i zrelaksować, są bardzo ważne, bo dają mi psychiczny spokój. Dlatego nigdy mnie nie ciągnęło, żeby przeprowadzić się do stolicy. Do Warszawy jest fajnie czasem wpaść na kilka dni i pozałatwiać zawodowe sprawy. A potem wrócić do siebie.
- Sporą część roku spędzacie w trasie koncertowej. Dzieci was poznają po powrocie do domu?
- Tak. Dbamy o to bardzo mocno. Dzięki nowinkom technologicznym, kiedy jesteśmy w trasie, możemy się łączyć z bliskimi. Ale i tak tęsknimy za nimi. Dzieci szybko rosną, w większości są już w wieku szkolnym. Ponieważ dorastały w sytuacji, kiedy tata jedzie na kilka dni do pracy, to są do tego przyzwyczajone i chyba jakoś nie cierpią. Dla nich to naturalna sytuacja, nie zostały rzucone na głęboką wodę. Moja córka ma osiem lat i wie, że tata czasem wyjeżdża, ale kiedy wraca jest w stu procentach dla niej. Tak samo jest u chłopaków. Wszyscy nauczyliśmy się funkcjonować w takim trybie.
- W jednym z waszych teledysków pojawiają się wasze dzieciaki. To oznacza, że przekazujecie młodemu pokoleniu swą muzyczną pasję?
- Tak. Co prawda, nie wszystkie nasze dzieci idą muzyczną ścieżką, bo są wśród nich również piłkarskie talenty, ale moja córka, córki trębacza i perkusisty oraz synowie menedżera uczą się w muzycznych szkołach. Większość z nich wykazuje takie predyspozycje. Staramy się to podtrzymywać i stwarzać im możliwość rozwoju. Skoro możemy im coś podpowiedzieć i w czymś pomóc, to chętnie to robimy. Mnie bardzo wzrusza, że moje ośmioletnie dziecko gra na fortepianie i mogą pójść na jego koncert w szkole muzycznej, w której kiedyś ja sam zaczynałem.