Ewa Kasprzyk: Staram się trzymać pozytywnych rzeczy
Do kin trafił właśnie „Ślub doskonały”. Ewa Kasprzyk daje w nim popis swych komediowych talentów. Nam aktorka opowiada dlaczego zagrała zołzowatą teściową w cyklu telewizyjnych reklam jednego z meblowych sklepów i w najgorszym filmie minionego roku – „365 dni: Ten dzień”.
- Jak sobie pani wyobraża ślub doskonały?
- Chyba nie ma czegoś takiego. Ale można próbować, aby każdy ślub był doskonały. Bo wszyscy tego pragną i wyobrażają sobie, że taki właśnie będą mieli.
- Pani ślub był doskonały?
- Już niewiele z niego pamiętam. Ale na pewno też chciałam, żeby był doskonały. Dopiero po latach okazało się, jakie były niedociągnięcia. To normalne – przecież nie zawsze wychodzi tak, jakby ktoś chciał. Czasem jest wręcz na opak niczym w naszym filmie.
- „Ślub doskonały” to filmowa wersja teatralnej farsy. Zagrała w niej pani w Teatrze Kwadrat.
- To sztuka, która jest wspaniale napisana i gra się ją od wielu lat na całym świecie. Ja miałam okazję w Teatrze Kwadrat wcielić się w tę samą postać co w filmie – w Mamuśkę. To była epizodyczna rola. Wychodziłam na koniec pierwszego aktu i mówiłam „Kochani, to będzie ślub doskonały”, a publiczność biła mi brawo. Wszyscy aktorzy mówili, że to niesprawiedliwe, bo oni grają przez całą godzinę i nic, a ja wygłaszam tylko jedną kwestię i zgarniam cały aplauz. (śmiech) Tak było to napisane.
- Teraz rola ta wraca do pani w filmie – i tym razem jest to pierwszoplanowy występ.
- Ja uwielbiam dobrze napisane role komediowe. I tu był materiał na naprawdę pomysłowe wykorzystanie postaci Mamuśki. Dlatego chętnie weszłam w ten projekt.
- Cały film właściwie spoczywa na pani barkach. Czuła pani tę odpowiedzialność?
- Czytając scenariusz, byłam zszokowana, że z takiej małej roli w spektaklu udało się jego autorom stworzyć pełnokrwistą postać, która kręci tą całą karuzelą. Mamuśka pojawia się niemal we wszystkich scenach. To wręcz swego rodzaju Cruella De Mon – wychodząc od dosyć wyzywającej powierzchowności, a dochodząc do wyzwolonej i odważnej osobowości, które składają się na obraz mocnej i stanowczej kobiety.
- Tamten teatralny występ pomógł pani wejść w swą postać na filmowym planie?
- Myślę, że nie. To właściwie dwie zupełnie inne role. W teatrze Mamuśka była na lekkim rauszu i sporadycznie wygłaszała 2-3 zdania. W spektaklu bardziej były rozbudowane role pana młodego i pani młodej oraz służącej. Graliśmy to dosyć długo z dużym aplauzem publiczności. Ja jestem zawsze ostrożna z przenoszeniem sztuki teatralnej na film. Ale tym razem mam wrażenie, że się udało.
- Inaczej pani zagrała Mamuśkę w filmie niż w teatrze?
- W filmie nie można grać do trzeciego balkonu, bo byłoby to nie do zniesienia. To jednak komedia i pozwoliłam sobie trochę poszaleć. Nie są to oczywiście tego typu gagi, jak u Jasia Fasoli. Można było jednak trochę grubszą kreską zarysować postać, ale tak, aby nie przeszarżować. Jan Kobuszewski powiedział kiedyś: „Prosto jest wywołać płacz u widza, ale zmusić do śmiechu – to już nie tak łatwe”. Podpisuję się pod tym, bo występowałam przecież w różnych „Koglach-Moglach” i „Komediach małżeńskich”. Dlatego wiem, że komedię trzeba grać na poważnie. Im mniej śmiechu na planie, tym więcej na ekranie. Kiedy wszyscy się świetnie bawią podczas kręcenia filmu, słabo to potem wypada w odbiorze.
- Mamuśka nie wzbudza sympatii, bo zmusza córkę do zaaranżowanego ślubu. Trudno się gra taką postać?
- Najlepiej. Bo jest zauważalna. Nie jesteśmy dolarem, żeby nas wszyscy kochali. (śmiech) Ja uwielbiam takie postaci, których się nie lubi, bo są mocne i wyraziste. W mojej filmografii rzadko pojawiają się role słodkich i naiwnych kobietek.
- Próbowała pani zrozumieć postępowanie swej bohaterki?
- Oczywiście. Każda matka chce dla swojej córki jak najlepiej. A cel uświęca środki. Dlatego można zrozumieć postępowanie matki, która chce, aby jej córka miała lepsze życie niż ona. Bo tak chyba było. Przecież mąż Mamuśki niespecjalnie się starał i w sumie trzymała go całe życie pod pantoflem.
- Mimo swych wad Mamuśka wzbudza sympatię widzów. Jak to się robi?
- Grałam przez dziesięć lat Annę Lewandowską w sztuce „Upiór w moherze”. Teraz niedawno sama wyreżyserowałam jej nową wersję. Lewandowska to wredna postać: nietolerancyjna słuchaczka Radia Maryja, która nie akceptuje środowiska LGBT. Przez swoją wewnętrzną prawdę jest jednak sympatyczną bohaterką i wszyscy widzowie ją lubią, bo potrafią ją rozumieć. Tak samo z Mamuśką. Ona taka jest – i już. To przecież nie zabójczyni dziecka. Jest bezczelna, idzie po swoje i chce żyć na bogato. Po prostu „rządzi”. Grałam podobną matkę w „Bellissimie” – i ta ze „Ślubu doskonałego” też jest trochę toksyczna w swej relacji z córką. Ale jest to posypane komediowym pudrem, więc łatwe do przełknięcia.
- Postać zołzowatej teściowej gra pani też w serii reklam jednego ze sklepów meblowych. Co sprawiło, że przyjęła pani to zlecenie?
- Honorarium. Nie zawsze się takie zdarzają.
- (śmiech) A poza tym?
- Czasem są takie podarunki od losu, że trafiają się reklamy, które poza wysokim wynagrodzeniem, są zgrabnie i dowcipnie wymyślone. Kiedyś byłam w jakimś publicznym miejscu i słyszę, jak matka pyta córkę: „Znasz tę panią?”. A ona odpowiada: „Nie”. „No jak to? Przecież to ta z tej reklamy” – tłumaczy matka. Wtedy mówię: „No tak – młode pokolenie zna mnie tylko z reklamy”. (śmiech)
- Kiedyś aktorzy teatralni czy filmowi byli odsądzani od czci i wiary za występy w telewizyjnych reklamach.
- Teraz już tego nie ma. Czasy się zmieniły. Jak to się mówi: „Dobrze się kłamie w dobrym towarzystwie”. I to właśnie ten przypadek. Zagrałam w swym życiu 3-4 reklamy. Ta, o której mówimy, nie łamie mojego kręgosłupa moralnego. Jest robiona w przyjaznej atmosferze, z przyzwoleniem na naszą kreatywność.
- A jaką synową jest Małgosia Socha?
- Idealną. Bardzo dobrze się dogadujemy, nie mieliśmy żadnych konfliktów na planie. Ona ma swoją ekipę, która ją przygotowuje, a ja mam swoją. Małgosia jest bardzo kreatywną osobą. To ona podpowiedziała mi jak zagrać niektóre tricki w tej reklamie. Zaufałyśmy sobie i stworzyłyśmy udany tandem. Obie mamy duże poczucie humoru i dystans do tego, co robimy. Może dlatego, że dużo gramy w komedii. Tam ten dystans jest bardzo potrzebny.
- Dzięki tej reklamie jest pani od kilku miesięcy cały czas obecna na małym ekranie. To przekłada się na inne propozycje zawodowe?
- Tak. Niedawno dostałam propozycję występu w telewizyjnym filmie. Sporo jednak odrzucam scenariuszy, bo nie chcę grać ciągle tego samego, a niestety reżyserzy są schematyczni. Jak się raz dobrze zagrało bizneswoman – to ciągle będą chcieli, żeby się grało taką postać. Ja jestem jednak osobą, która nie poddaje się biernie losowi, tylko chwyta stery swej kariery w swoje ręce. Dlatego przygotowuję się do napisania scenariusza dla samej siebie, wyprodukowania go i zagrania głównej roli w takim filmie.
- Skąd taki pomysł?
- Z kosmosu. (śmiech) Kosmos mi to podpowiedział. Taka rola, jaką ja sama dla siebie wymyślę, to żadnemu scenarzyście i reżyserowi nie wpadnie do głowy. Rzadko się im bowiem zdarza, by wykraczali poza wytarte stereotypy. Mnie zdarzyło się to ostatnio tylko raz – Patryk Vega obsadził mnie w swej „Polityce” w roli Beaty Szydło. Poszedł wbrew moim warunkom. Bardzo doceniam, że pozwolił mi bez wahania zagrać taką postać. To jednak wyjątek. Stąd mój pomysł.
- Jaką rolę dla siebie pani napisze?
- To moja wielka tajemnica. Na pewno będzie to rola złożona, bogata i dramatyczno-komediowa. Bo nie ma nic lepszego niż znalezienie w dramacie odrobiny komedii. Takie jest przecież nasze życie. W momentach dramatycznych czasem dzieją się śmieszne rzeczy. Ten scenariusz będzie trochę bazował na moich doświadczeniach życiowych związanych ze szkołą artystyczną. To będzie też swego rodzaju hołd dla moich dawnych mistrzów i mentorów z krakowskiej akademii teatralnej, którzy odeszli w minionym roku – choćby dla Jerzego Treli czy Edwarda Dobrzańskiego. Teraz już co chwilę właściwie odchodzą ludzie, którzy kiedyś byli wyznacznikami aktorskiego etosu. Dlatego skłania się on coraz bardziej ku zanikowi.
- Niedawno zagrała pani w filmie „365 dni: Ten dzień”. To była wyjątkowa przygoda?
- Ja zawsze jestem ciekawa tego, czego nie znam, wręcz na granicy histerii. Kilka miesięcy temu byłam w Afryce i dostałam propozycję zagrania w tym „365 dni”. Zapytałam więc mojego chłopaka co to jest. I on wyjaśnił mi, że to jeden z największych hitów na całym świecie. Dlatego postanowiłam w tym wziąć udział. „Ale to jakieś soft-porno” – zdziwił się Michał. „To nie ma znaczenia” – odparłam. (śmiech)
- I jak było?
- Bardzo przyjemnie. Mieliśmy zdjęcia na Sardynii. Spotkałam się ze światem włoskich aktorów o zupełnie innym sposobie myślenia i podejścia do grania. Warto było się temu przyjrzeć z bliska. Ale było – minęło. I o czym więc tu deliberować. Szkoda tylko, że się nie da tego oglądać. (śmiech)
- No właśnie: niedawno amerykański serwis Metacritic uznał „365 dni: Ten dzień” za najgorszy film roku. Tymczasem jest to jedna z najchętniej oglądanych produkcji Netfliksa na świecie.
- I to jest dla mnie bomba: zagrać w czymś, czego nie da się oglądać, a co jest jednocześnie największym hitem na świecie. Czasem jest tak, że jakiś wielce artystyczny projekt zostaje zrealizowany – i nikt go nie chce oglądać. Kiedy indziej z kolei coś zrobionego bez zadęcia, staje się niespodziewanie przebojem. W tym przypadku pewnie zadecydowała tematyka. Ludzie chcą zobaczyć na ekranie coś, co jest dla nich nieosiągalne, a o czym skrycie marzą i myślą. Ten film coś takiego daje. Co więcej: to absolutnie niepoprawna politycznie historia. Feministki wręcz włosy rwą z głowy, że coś takiego powstało. To też wszystkich ciekawi.
- Myślę, że nieprzypadkowo panią zaangażowano do tego filmu, bo w mediach jest pani dyżurną „panią od seksu”. Jak się pani czuje z tym wizerunkiem?
- To już powoli odchodzi w przeszłość, bo coraz mniej wypowiadam się na ten temat. Mój narzeczony mnie powstrzymuje. Ale to, co już zostało wrzucone do internetu, to będzie się za mną ciągnęło aż po mój grób. Ale tak jak już kiedyś powiedziałam, lepiej kojarzyć się z seksem niż z geriatrią. Tego się będę trzymać.
- Przemijanie panią nie dotyka?
- Staram się trzymać pozytywnych rzeczy. Ciekawią mnie ciągle nowe wyzwania. Lubię pięknych ludzi. Nie jestem zwolenniczką aktorek z second handu.
- Czasem lubi pani wypowiedzieć się o czymś ostro i dosadnie. Skąd ta skłonność do wkładania kija w mrowisko?
- To chyba po mojej mamie. Ona lubiła czasem zamącić. Niby była miła, ale potrafiła też coś powiedzieć niewygodnego prosto w oczy. Ja się trzymam tylko zasady, że nie wypowiadam się na tematy polityczne. Bo kogo to interesuje? To moja prywatna sprawa. Jestem aktorką i nie będę mówić czy sympatyzuję z lewą czy z prawą stroną, bo to nic mi nie daje. Teraz jestem od dwóch tygodni w Hiszpanii i z medialnych newsów dotarło do mnie tylko, że umarli papież Benedykt XVI i Pele. Nic więcej mnie nie interesuje. Cóż: kiedy się opuści Polskę, to wszędzie jest pięknie. (śmiech)
- A co panią najbardziej uwiera w polskiej obyczajowości?
- To, że kobiety dojrzałe zapominają w ogóle o sobie. Uważają, że ciągle czegoś im nie wypada albo, że się do niczego już nie nadają. Brakuje im pogody ducha. Podobnie mówienie o seksie. To nienormalne, że jest to u nas ciągle temat tabu.
- „Komedia małżeńska”, w której pani zagrała pani główną rolę, pokazuje, że kobieta w każdym momencie życia może zacząć wszystko od nowa. Często spotyka się pani z podziękowaniami za ten film?
- Bardzo często. „Komedia małżeńska” była pierwszym apelem do dojrzałych kobiet: „Walczcie o siebie! Jesteście dobre, mądre, piękne, inteligentne, wykształcone! Zadbajcie o siebie!”. Dlatego uważam, że podobnie jak w przypadku „Kogla-Mogla”, powinna powstać druga część „Komedii małżeńskiej”, która pokazałaby co się stało z jej główną bohaterką. Tematy na filmy leżą na ulicy, trzeba się tylko schylić i je podnieść. (śmiech)
- Pani życie też się ułożyło trochę jak życie Marii Kozłowskiej z tego filmu. Trudno było pani zacząć wszystko od nowa po 36 latach małżeństwa?
- Nie. Mam taki charakter po ojcu, że nauczyłam się nie patrzeć w przeszłość, tylko iść do przodu. I wszystkim to radzę. To jedyna droga, by żyć między teraźniejszością i przyszłością, a nie teraźniejszością i przeszłością. Jeśli za kimś ciągnie się przeszłość, to nigdy nie pójdzie do przodu. Trzeba oczywiście szanować i doceniać tę przeszłość – bo tak jak w moim przypadku, nie można wyrzucić 36 lat małżeństwa do kosza, ponieważ było w nim wiele dobrych chwil. Przyszła jednak do mnie nowa miłość i jestem z tym szczęśliwa. Życie daje nam znaki, więc trzeba za nimi podążać.
- Miłość w dojrzałym wieku smakuje inaczej niż w młodości?
- Nie ma różnicy. Miłość to miłość. Może ta w wieku dojrzałym jest spokojniejsza. Za młodu jest więcej gwałtownych emocji. I całe szczęście, że są te różnice. Bo jakby wszystko było ciągle takie samo, to by było nudno. A w moim nowym związku na pewno nigdy nie będzie nudno.
- No właśnie: niedawno wystąpiliście państwo w telewizyjnym show „Power Couple”.
- Początkowo mieliśmy dylemat czy wziąć w tym udział. To było tuż po pandemii. Siedzieliśmy uwięzieni w domach bez możliwości pracy czy podróżowania. A ponieważ oboje jesteśmy bardzo towarzyskimi osobami, mieliśmy ogromną ochotę na jakąś aktywność. I przyszła propozycja tego programu. Zasugerowałam więc Michałowi, żebyśmy wzięli w nim udział – i on się zgodził. Oboje jesteśmy ryzykantami otwartymi na różne wyzwania, więc weszliśmy w to w ciemno.
- I warto było?
- Na wstępie od razu się katapultowałam. (śmiech) Udział w tym wyścigu dodał nam adrenaliny. A oboje jej potrzebujemy do życia. Dlatego wspominamy to dobrze. Dzięki temu programowi Michał został celebrytą i nastolatki sobie robią z nim zdjęcia. (śmiech) Wydaje mi się, że ludzie nas polubili, bo byliśmy zwykli i normalni. Zebraliśmy więc dobre opinie.
- Wiemy, że lubi pani fruwać po świecie. Nadrabia pani teraz zaległości z pandemii w podróżowaniu?
- Trochę tak. W zeszłym roku byłam już kilka razy w Afryce, potem w Grecji, Hiszpanii i Włoszech. W tym roku chcę koniecznie pojechać do Argentyny i zatańczyć na ulicy Buenos Aires tango. Nie z Messim, ale z moim Michałem.
- Podobno przeprowadziła się pani z miasta na wieś. Jak wypadła ta zmiana?
- Teraz praktycznie mieszkam w lesie. (śmiech) Na początku czułam się fatalnie. Była jesień, padał deszcz, wszędzie pusto. Myślałam więc, że się spakuję i ucieknę. Ale z czasem okazało się, że wieś ma swoje dobre strony. Przede wszystkim dla mojego psa Shakiry, z którym mogę teraz codziennie rano udawać się na godzinne spacery po lesie. No i dlatego jakoś się przekonałam. Teraz nawet mam trochę wstręt do miasta. (śmiech) Z tym, że to nie jakaś głusza. Mieszkam tak naprawdę blisko miasta, jakieś dwadzieścia minut drogi. Ktoś napisał ostatnio w jednym z tabloidów, że podobno chcę... prowadzić warzywniak. To nieprawda. Chyba nigdy nie będę czegoś takiego robić. Przynajmniej teraz to jeszcze nie ten etap. (śmiech)