Ewa Telega: W Krakowie taxi jedzie za wolno

Czytaj dalej
Paweł Gzyl

Ewa Telega: W Krakowie taxi jedzie za wolno

Paweł Gzyl

Ewa Telega, aktorka teatralna, filmowa i serialowa, znana z „Singielki” i „Czasu honoru”, opowiada o związkach z Krakowem, filmowych przygodach z Martą Meszaros, Janem Nowickim i pracy z mężem, reżyserem Andrzejem Domalikiem.

Możemy panią oglądać w czarnej komedii „Śmiertelna pułapka”. To gatunek typowy dla Anglików. Jak polscy aktorzy się w nim odnajdują?

Jeżeli coś jest dobrze napisane, to jest dobrze napisane i nie ma znaczenia, jaki to gatunek. A „Śmiertelna pułapka” jest napisana po prostu rewelacyjnie. Jej autor, Ira Levine, dokładnie wie, jak to się robi. „Pułapkę” zagraliśmy dopiero trzy razy - ale już wiemy, kiedy widzowie będą się śmiać. Dlatego cieszę się, że będziemy z nią jeździć po całej Polsce, najpewniej zawitamy też do Krakowa.

W spektaklu towarzyszą pani wspaniali aktorzy - Magdalena Zawadzka, Krzysztof Tyniec i Wiktor Zborowski. Takie towarzystwo sprawia, że pani stara się z nim konkurować?

Kiedy ktoś z kimś konkuruje na scenie, to znaczy, że jest złym aktorem. Na scenie partnerujemy sobie i to jest podstawa aktorstwa. A spektakl to gra zespołowa - trochę jak siatkówka.

Tego nauczyło panią doświadczenie teatralne?

Oczywiście. Całe życie występuję ze świetnymi aktorami i nigdy się tym nie stresuję. Pamiętam, kiedy grałam w „Annie Kareninie”, realizowanej przez Martę Meszaros w Krakowie dla Teatru Telewizji, nie byłam jeszcze wtedy aktorką z doświadczeniem jak teraz. A moimi partnerami byli Jurek Radziwiłowicz i Janek Nowicki. Jedna z kierowniczek produkcji zapytała mnie: „A ty się nie stresujesz grać z takimi aktorami?”. Ja na nią spojrzałam i powiedziałam: „W ogóle. Ja się cieszę. Bo im lepszy partner, tym sama masz większe szanse. Kiedy grasz ze słabym aktorem - to już po tobie”.

Jak to się stało, że to scena stała się pani żywiołem, a nie kino czy telewizja, które dają szybszy sukces i większą popularność?

To nie ja wybrałam. Jeżeli o mnie zapomina film, to skupiam się na teatrze. Ale, co ciekawe, największe role stworzyłam nie na scenie, ale w Teatrze Telewizji: Annę Kareninę, Nastazję Filipowną, Generałową w „Płatonowie”. I jeszcze parę innych rosyjskich heroin. (śmiech)

To inna formuła niż klasyczny teatr?

Inna. W Teatrze Telewizji nie ma dwóch miesięcy prób. Jest kilka spotkań, czytamy tekst i wchodzimy na wizję. Poza tym Teatr Telewizji nie jest ograniczony do jednego zespołu. Dzięki temu spotkałam się z takimi indywidualnościami, jak Jerzy Trela, Jerzy Bińczycki czy Jan Nowicki. Nie ma lepszej lekcji od przyglądania się pracy doświadczonego aktora.

Od lat gra pani w stołecznych teatrach - najpierw Dramatycznym, teraz w Ateneum. A miała pani doświadczenia z krakowskimi scenami?

Grałam głównie w Teatrach Telewizji realizowanych w Krakowie. Bo ten ośrodek TVP robił ich kiedyś bardzo dużo.

Poznała pani więc oba te aktorskie środowiska - krakowskie i warszawskie. Są między nimi różnice?

Dzisiaj już chyba nie. Ale kiedyś były. Tak jak między Warszawą a Krakowem. Warszawa jest zabiegana, wszyscy się spieszą, a w Krakowie nawet taksówkami jedzie się wolniej (śmiech). Mnie to nie odpowiadało. Wiedziałam, że jak w Krakowie zacznie się kichać, to kiedy wyjdzie się na Rynek, od razu zapytają, czy jest się przeziębionym. Czesiek Mozil, kiedy go zapytałam, czemu się wyprowadził z Krakowa, odpowiedział: „Miałem wrażenie, że zabaluję się na śmierć. Nawet, kiedy byłem sam w domu, wydawało mi się, że słyszę: „Chooooodź, chooooodź!”. I tak było, przynajmniej za moich młodych czasów: W Krakowie zagrało się wieczorem spektakl, a potem godzinami siedziało się w Vis-à-vis, SPATIF-ie czy w Masce. Tymczasem w stolicy tego nie było: aktorzy biegali jak szaleni między teatrami, telewizją i radiem. Tym się to różniło. Teraz się zmieniło, bo krakowscy aktorzy też ganiają i codziennie można ich spotkać w pociągach do Warszawy. Dziś dzieli się aktorów na dobrych i złych, a nie na warszawskich i krakowskich.

Jedną z pani przyjaciółek jest Marta Meszaros, blisko związana z Krakowem i Polską wybitna węgierska reżyserka filmowa. To chyba u niej w kinie zagrała pani najlepsze role?

Nie wiem - ale za rolę u Marty dostałam w Gdyni nagrodę. Były to „Córy szczęścia”. Wtedy jednak jeszcze nie byłyśmy przyjaciółkami. Poznałyśmy się wcześniej. Byłam wtedy już związana z Andrzejem Domalikiem, a on przyjaźnił się z Jankiem Nowickim. Przyjechaliśmy do Krakowa robiąc Teatr Telewizji i zostaliśmy zaproszeni na kolację przez Janka i Martę, którzy byli wówczas razem. Po miesiącu zadzwoniła Marta i mówi swą zabawną polszczyzną: „Ja tobie śmierć szykuję. Zagrasz u mnie Annę Kareninę” (śmiech). Dopiero potem dowiedziałam się, że kiedy Marta zobaczyła mnie z Andrzejem w drzwiach swego mieszkania, od razu ujrzała we mnie Kareninę. Tak opowiadała w wywiadach.

I potem grywała już pani we wszystkich jej filmach.

Bo ona tak pracuje. Na Węgrzech ma taką aktorkę, którą zaangażowała jako dziecko - i potem grała ona w kolejnych jej filmach, jako nastolatka i dorosła. Czasem ta współpraca jest bardzo zabawna. Gdy Marta realizowała w Krakowie „Siódmy pokój” o Edycie Stein, zadzwoniła do mnie i mówi: „Ty będziesz grała u mnie w „Siódmy coś tam”. Pytam więc o scenariusz. „To niepotrzebne, ty mówisz tam jedno zdanie, ty masz tam istnienie”. Nic więc nie wiedziałam i mówiłam wszystkim dokoła, że gram w filmie „Siódme poty”. (śmiech) Kiedy w końcu przyjechałam do Krakowa, powitał mnie taksówkarz z kartką: „Siódmy pokój” (śmiech). Tak dowiedziałam się, w jakim filmie występuję.

Którą rolę w filmach Marty Meszaros ceni pani najbardziej?

Może „Córy szczęścia”? Początkowo miałam mieć tam epizod. A główne role miały grać Rosjanki. W końcu Marta jednak mówi: „Nie będę szukać, ty budiesz igrać!”. Zgodziłam się - ale musiałam mówić po rosyjsku. Ponieważ miałam akcent, początkowo chcieli mnie dubbingować. W końcu Marta mówi: „Nie, to będzie Ukrainka i ty możesz mówić z takim akcentem”. Myślę, że gdybym była zdubbingowana, nie dostałabym za tę rolę nagrody w Gdyni.

Wspomniała pani o Janie Nowickim. Podobno jako nastolatka podkochiwała się pani w nim?

E, miałam 15 lat, kiedy się w nim kochałam platonicznie, do tego nie w człowieku, ale w postaci. Poza tym Janek bardzo się przyjaźni z moim mężem i jest chrzestnym naszej córki. Poznałam go w Krakowie, sporo rozmawialiśmy. Ja byłam dorosła, a Janek jeszcze bardziej dorosły. Do tego on jest dosyć kontrowersyjny, potrafi się różnie zachować - więc od razu wszystkie miłości mi minęły (śmiech). Kiedy więc po raz pierwszy grałam z nim razem, w „Płatonowie”, to wszystko było już normalnie.

To, że Jan Nowicki rozstał się z Martą Meszaros, nie popsuło waszych relacji?

Kiedy ludzie się rozstają, to często żądają, aby się opowiedzieć po jednej stronie. Janek i Marta zachowali się jednak bardzo mądrze. Marta wiedziała, że Janek jest chrzestnym Zosi i nie zabraniała nam z nim kontaktów. „To jest wasze życie” - powiedziała. Kiedy Marta rozstała się z Jankiem i wyjechała z Polski jakieś 10 lat temu, zaczęła do mnie dzwonić. Bo chciała z kimś po polsku rozmawiać. I dopiero wtedy tak naprawdę zaczęła się nasza przyjaźń. Teraz jeżdżę do niej na Węgry. Obok jej domu w Budapeszcie są wspaniałe gorące źródła, spędzamy więc tam całe godziny. Kiedy z kolei ona przyjeżdża do Polski, to nocuje u nas. I chociaż jest między nami 30 lat różnicy, świetnie się rozumiemy.

Innym reżyserem, z którym pani współpracuje, jest mąż - Andrzej Domalik. Taka prywatno-zawodowa relacja nie zawsze się sprawdza, ale u państwa - jak najbardziej. Dlaczego?

Bo mnie to kompletnie nie przeszkadza. Na planie odcinam się od życia prywatnego i mój mąż staje się dla mnie tylko i wyłącznie reżyserem. Oczywiście czasem pytam go, co ugotować na obiad (śmiech). Niestety, odwrotnie jest w jego przypadku. Mówi, że jemu to przeszkadza, na szczęście, nie jakoś drastycznie. Nie potrafi bowiem być na planie wobec mnie do końca obiektywny.

Pani mąż był dyrektorem teatru, w którym pani występowała. Nie szeptano za waszymi plecami, że dostaje pani główne role po znajomości?

Nie było takiego problemu. Nie dostawałam wcale głównych ról. I dopiero na sam finał, kiedy już Andrzej odchodził ze stanowiska, zaangażował mnie do „Demona teatru”. I to tyle!

Dorastając w takiej rodzinie Zosia musiała zostać aktorką?

Wręcz odwrotnie. Ona była tak nieśmiałym dzieckiem, o tak obniżonej samoocenie, że w pierwszej klasie podstawówki wezwała mnie jej wychowawczyni, aby powiedzieć, że trzeba ją wysłać do psychologa.

To skąd aktorstwo u niej?

Wielu aktorów zdaje do szkoły teatralnej, bo są nieśmiali, aby się przełamać. Początkowo Zosia w ogóle nie chciała iść ze mną na plan. Ale kiedy miała 12 lat, zadzwonili z „Miniszansy na sukces”, w której dzieci aktorów czy sportowców miały oceniać inne śpiewające dzieci. Na casting zaproszono też Michała, syna Pawła Edelmana. Chodzili z Zosią do klasy i dlatego zgodziła się pójść. Zawiozłam ją do telewizji, zostawiłam w charakteryzacji i żeby się nie wstydzić, poszłam do Galerii Mokotów. Spodziewałam się, że zadzwonią po 15 minutach, abym ją zabrała - a tu telefon milczał. Wróciłam więc cała w nerwach do telewizji, a tam mówią, że Zosia świetnie sobie radzi. Nie wierzyłam własnym oczom. Od tego momentu Zosia się przełamała i zaczęła chodzić na castingi. Początkowo myślała, aby być prezenterką w telewizji. Aż nagle pojechała do kuzynek, do Wrocławia - i tam wygrała casting do „Pierwszej miłości”. Już w liceum grała w telewizyjnym serialu przez dwa lata.

Paweł Gzyl

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.