Ewelina Flinta: Dzisiaj czuję się dużo ciekawszą i mądrzejszą osobą niż kiedyś
Choć swoją ostatnią płytę nagrała osiemnaście lat temu, wielu fanów o niej nie zapomniało. Czy dadzą jej teraz drugą szansę? Nam Ewelina Flinta opowiada, dlaczego zgodziła się wziąć udział w nowej edycji programu „Twoja twarz brzmi znajomo”.
- Od dwóch lat pojawia się co jakiś czas informacja, że Ewelina Flinta powraca z nową piosenką. Tym razem już na dobre?
- Wygląda na to, że tak. Ale kto wie co mi strzeli do głowy. Nigdy nie wiadomo. Póki co mam się jednak świetnie i mam ochotę na więcej. Nie tylko na swój nowy album, który będzie za chwilę wydany, ale również na inne projekty. Jestem otwarta na współpracę z innymi artystami i często ją sama prowokuję.
- Co sprawiło, że zrobiłaś sobie dłuższą przerwę od tego głównego nurtu show-biznesu?
- Ja zaczynałam jako bardzo młoda kobieta. I nie do końca sobie z tym dobrze poradziłam. To wszystko wydarzyło się bardzo szybko: od mojego występu w „Idolu” do wydania „Żałuję” minął niecały rok. I nagle okazało się, że moja piosenka jest wszędzie i jestem bardzo znaną osobą. Mnóstwo ludzi rozpoznaje mnie na ulicy, wielu dziennikarzy chcą zrobić ze mną wywiad. To nie jest łatwe, kiedy ma się 23 lata. Gdy wchodziłam na stację benzynową czy do gabinetu lekarza, słyszałam „Żałuję”. Oczywiście to było cudowne, bo super mieć taki wielki hit. Ale trzeba sobie z tym poradzić. Mnie się to nie udało do końca, dlatego postanowiłam się wycofać. Również po to, żeby się zastanowić, jaką muzykę chcę dalej robić.
- Teraz czujesz się gotowa, aby wrócić?
- Tak. Moje postrzeganie wielu rzeczy się zmieniło. Poznałam szereg osób spoza branży muzycznej. Od dłuższego czasu większość moich przyjaciół to ludzie, którzy nie pracują w show-biznesie. Są pozytywnymi wariatami, z którymi można robić wiele ciekawych rzeczy. Rozmawiamy na innym poziomie. Ja dla nich nie jestem tą znaną Eweliną Flintą, tylko ich przyjaciółką, do której można zadzwonić o każdej porze dnia i nocy. Staram się bardzo dbać o te przyjaźnie, bo są dla mnie ważne. Czasem nie mam dla nich czasu, ale jesteśmy na tyle dojrzali, że staramy się być dla siebie wyrozumiali. I to właśnie te przyjaźnie sprawiły, że stanęłam mocno na własnych nogach.
- Nie zerwałaś jednak całkowicie z muzyką. Co porabiałaś w tym czasie?
- Faktycznie miałam długą przerwę wydawniczą – bo moja ostatnia płyta ukazała się w 2005 roku. Ale choć potem zniknęłam z radia i telewizji, to cały czas dawałam koncerty. Najpierw jako Ewelina Flinta ze swoim materiałem, a potem w trio Palma Flinta Fazi z gitarzystą Adamem Palmą i saksofonistą Mariuszem Fazi Mielczarkiem, wykonując różne covery. Na moją prośbę nie graliśmy plenerów, tylko występowaliśmy w małych klubach. To było zupełnie coś innego niż robiłam wcześniej. Chciałam się bowiem odświeżyć i odpocząć od swoich rzeczy. I to były świetne koncerty, mieliśmy doskonałe przyjęcie i dużo muzycznej radości.
- Nie tęskniłaś za blichtrem mainstreamowego show-biznesu?
- Wcale. Potem dołączyłam do męskiego chóru rewelersów Voice Band, śpiewającego przedwojenne piosenki, takiego, w jakim zaczynał karierę Mieczysław Fogg. Występuję z nim od pięciu lat i świetnie się czuję w tej kabaretowej-rewiowej konwencji. Tam też jestem kompletnie inna.
- Co było dla ciebie bezpośrednim impulsem do powrotu do tworzenia nowych piosenek?
- Tworzyłam je przez cały czas i powstało ich całkiem sporo. Część trafiła do szuflady, a część do kosza. Postanowiłam jednak w końcu je wydać. Miało to się wydarzyć już wcześniej, ale musiałam najpierw uwolnić się od wcześniejszych zobowiązań. I w końcu stwierdziłam, że to już. A wtedy nastąpiła pandemia i to było jak kopniak w brzuch. Tak długo to przeciągnęłam, a tu taka niespodzianka. Musiałam zmienić plany. Dlatego dopiero w zeszłym roku zaczęłam prezentować nowe piosenki.
- Najpierw była „Zakochana”, potem „Frutti Di Mare”, „Panno chłód”, a teraz „Sama na planecie”. Poruszają one dosyć poważną tematykę. Nie interesuje cię już śpiewanie dla rozrywki?
- Nie mam nic przeciwko rozrywce. Ale na pewnym poziomie, który sprawia, że w piosence jest coś więcej. Jakaś refleksja lub jakiś zadzior. Tak jest choćby z muzyką Dawida Podsiadło czy Krzyśka Zalewskiego. Dużo jest też dobrze piszących dziewczyn, chociażby Kasia Lins. Tańczysz do ich piosenek – ale możesz się też dzięki nim zastanowić nad swoim życiem. Chciałabym, aby podobnie było z moimi.
- Masz w sobie hipisowską z ducha wiarę, że piosenka może zmienić świat?
- Chyba nadal mam. Bo piosenka może zmienić sposób myślenia i postępowania dziesięciu, stu czy nawet tysiąca osób. Może wpłynąć na decyzje osób, od których zależy los innych. Choćby jakiegoś premiera czy prezydenta, kto wie. Jest coraz więcej kobiet na najwyższych stanowiskach – w Nowej Zelandii, Finlandii czy Estonii. One zupełnie inaczej sprawują władzę niż mężczyźni. I wierzę, że na takie osoby może wpłynąć piosenka. Już najwyższy czas, abyśmy zmienili myślenie: nie rządzili, ale starali się zaopiekować ludźmi i planetą. To nie musi być wariacka walka o władzę. Jesteśmy na tym świecie tylko krótką chwilę i szkoda zmarnować ten czas na to, aby wszystko zniszczyć i aby następne pokolenia musiały po nas sprzątać.
- Mówisz o kobietach i to właśnie ten wątek wydaje się być najsilniejszy w twoich nowych piosenkach. To wynika z twoich życiowych doświadczeń?
- Na pewno. Zawsze byłam dzieckiem, które zadawało dużo trudnych pytań, na które nie zawsze dostawałam satysfakcjonujące odpowiedzi. Czasami mówiono mi, że pytam w nieodpowiednim momencie lub za bardzo drążę. A ja byłam bardzo ciekawska. Potrafiłam dodać do siebie dwa plus dwa i wyciągnąć swoje wnioski. I wiele rzeczy mi się nie zgadzało. Dlaczego dorośli mówią mi, że jest tak, skoro tak nie jest.
- To stąd twoje zainteresowanie ekologią, które też można odnaleźć w tych nowych piosenkach?
- Wychowałam się w małym miasteczku. Rodzice mają tam duży dom z ogrodem oraz z widokiem na łąki i las. Takie było moje dzieciństwo. Wypełniały je psy, koty, ptaki, żaby, robaki, dżdżownice i mnóstwo roślin. Ta bliskość natury była dla mnie namacalna. To spowodowało, że cały czas jestem blisko przyrody i chcę o nią dbać. Już w dzieciństwie tak się działo. Mój sprzeciw budziło to, że sąsiad wylewał szambo do rowu melioracyjnego przy łąkach. Widziałam bowiem, że potem woda jest zanieczyszczona i zdychają przez to ryby. Raz nawet pojechałam zrobić zdjęcia takiej osobie. Taka byłam waleczna. Ale nawet przez głowę mi wtedy nie przeszło, że będę kiedyś ambasadorką Fundacji Nasza Ziemia, która rozpoczęła w Polsce akcję Sprzątanie Świata.
- Pozostałe piosenki z płyty, którą przygotowujesz, też będą poruszały podobnie poważne tematy?
- Nie. Już nawet utwór „Sama na planecie” jest dużo lżejszy. Opowiada o incydencie bezsenności. Zdarza mi się on od czasu do czasu, kiedy mam w sobie nagromadzone mocne emocje. Tak było choćby po koncercie premierowym tych nowych piosenek, kiedy nie mogłam zasnąć całą noc. Czułam jak buzuje we mnie adrenalina i ogromna ilość endorfin. Bo dostaliśmy świetnie przyjęcie, były owacje na stojąco i długie bisy. Nie mogłam więc zasnąć, ale to była miła bezsenność.
- W jednym z wywiadów powiedziałaś: „Z całego albumu wyłania się jedno hasło: przemiana”. Czego ona dotyczy?
- To praca nad zadbaniem o siebie w sensie duchowym i psychicznym. Postanowiłam dowiedzieć się kim jest Ewelina Flinta i czego ona naprawdę chce. Rozumiem, że niektórzy by chcieli, żebym nagrywała ciągle takie piosenki, jak „Żałuję”. Ale minęło dużo czasu, ja się zmieniłam i moi słuchacze się zmienili. Nie ma więc możliwości, żeby moje piosenki były takie, jak kiedyś. To jest też ta przemiana. Schowałam się na trochę, by teraz wyjść z tego ukrycia na nowo w lepszej i fajniejszej wersji. Dzisiaj czuję się dużo ciekawszą i mądrzejszą osobą niż kiedyś. To wynika z tego, że postawiłam sobie pytania: kim jestem? Czego chcę? Kim chcę być? Co dla mnie jest ważne?
- Czułaś pełną wolność podczas tworzenia nowego materiału?
- Tak. Współtworzę tę płytę nie tylko jako autorka piosenek, ale też producentka. Główną osobą zajmującą się jej brzmieniem jest Radek Zagajewski, ale ja też mam tu ważny głos. Uznaję jednak, że w tej kwestii on ma większą wiedzę i wyczucie ode mnie. Oddaję mu więc to pole. Z kolei coraz lepiej sprawdzam się przy realizacji teledysków. Choć tworzę je z fotografem Wojtkiem Olszanką, scenariusze są mojego autorstwa. Przykładowo wideoklip do „Sama na planecie”, który powstał według mojej koncepcji i scenariusza. Uczestniczyłam również w jego montażu.
- Dawniej nie miałaś takiej swobody artystycznej?
- Nie. Przy pierwszej płycie pracowało mnóstwo osób. Z częścią miałam okazję się poznać i polubić. Ale część była dla mnie anonimowa. Tekst do „Żałuję” napisała Luiza Staniec. Gadałyśmy ze sobą wtedy jednak tylko przez telefon. Wyszedł z tego przebój, ale tak naprawdę poznałyśmy się dopiero po latach. Ona mieszka w Anglii i odezwała się do mnie na Facebooku. Kiedy przyjechała do Polski, poszłyśmy na obiad i rozmawiałyśmy kilka godzin. Dziś bardzo się przyjaźnimy. Dwa lata temu byłam z nią i z jej mężem Colinem w Szkocji. To jest prawdziwa przyjaźń.
- Twoje nowe piosenki mają akustyczne brzmienie i folkowy charakter.
- Już jako mała dziewczynka pokochałam klasyczne country. Trafiła w moje ręce płyta Patsy Cline z utworem „Crazy”. Mając jedenaście lat słuchałam tego non stop. Potem zakochałam się w bluesie. A później moimi ulubionymi wykonawcami stali się artyści z lat 60. - Janis Joplin i zespół The Doors. Oni bardzo mocno czerpali z bluesa, soulu, a The Doors nawet z jazzu i klasyki. Nie mogę też nie wspomnieć o The Rolling Stones, którzy zaimportowali bluesa do Wielkiej Brytanii. W ich muzyce równie ż się zasłuchiwałam.
- Czyli wracasz do młodzieńczych fascynacji?
- Tak. Ale nie dosłownie. U mnie te wszystkie gatunki się mieszają i nie chcę tego nazywać do końca. Będzie akustycznie, ale będzie też rock'n'rollowo.
- Płyta ma mieć tytuł „Mariposa”. Co się za nim kryje?
- Tytuł wziął się z piosenki, która będzie na albumie. „Mariposa” po hiszpańsku znaczy motyl. W Kalifornii jest miasteczko o tej nazwie. Byłam tam – i sytuacja, która mi się tam przydarzyła, zainspirowała tę piosenkę. Aby dowiedzieć się co to było, trzeba będzie posłuchać tego nagrania.
- Niedawno ogłoszono, że weźmiesz udział w jesiennej edycji „Twoja twarz brzmi znajomo”. Jak to się ma do twojego powrotu do show-biznesu?
- Prawda jest taka, że kuszono mnie już kilka razy, ale odmawiałam. Tym razem było inaczej. Na początku maja kręciliśmy teledyski do piosenek Voice Band. I trzeba było w nich trochę aktorsko pograć. Choć nigdy się tego nie uczyłam, poszło mi zaskakująco dobrze. Maciej Michalski, który reżyserował te klipy, wlał we mnie wiarę, że mam do tego naturalny talent. „Ewelina patrz: ja tylko rzucam hasło, a ty już dokładnie wiesz co robić” – mówił. Po tych komicznych teledyskach byłam tak zadowolona, że pewnego dnia w żartach powiedziałam: „Ja to bym się nadawała do „Twoja twarz brzmi znajomo”. I śmieję się, że wszechświat usłyszał tę sugestię. Bo powiedziałam to swojemu przyjacielowi i tylko my dwoje o tym rozmawialiśmy. Miesiąc później dostałam telefon z propozycją występu w tym programie. Pomyślałam wtedy: „No i co ty z tym zrobisz?”. Byłam przecież w talent-show już 20 lat temu i nie chciałam, żeby znowu ktoś mnie oceniał. Ale dotarło do mnie z czasem, że „Idol” a „Twoja twarz brzmi znajomo” to zupełnie coś innego.
- Z jakim nastawieniem przystępujesz do tego programu: bardziej obawiasz się wokalnych, aktorskich czy tanecznych wyzwań?
- Chyba tanecznych. Bo niby uwielbiam tańczyć, ale mam wrażenie, że nie mam pamięci ruchowej. To się teraz zweryfikuje. Jeśli chodzi o śpiewanie – chyba sobie poradzę. Tutaj jednak nie będę musiała śpiewać jak Ewelina Flinta, tylko jak jakiś inny artysta. Mam stworzyć iluzję, że to jest właśnie ta osoba. To jest bardzo trudne. Idzie za tym zmiana głosu, wyłapanie wszystkich manier, opanowanie innej techniki śpiewania. Do tego dochodzi skopiowanie gestykulacji, mimiki i ruchu. To znacznie trudniejsze od tego, z czym mierzyłam się w „Idolu”. Tam śpiewałam po swojemu. Tutaj będę oceniana czy udało mi się podrobić daną gwiazdę popu czy rocka. Będzie więc ciężko, ale i zabawnie.
- Najtrudniejsze jest chyba wcielanie się w artystę przeciwnej płci. Czyli w twoim przypadku – w mężczyznę.
- Ja mam wrażenie, że facetom łatwiej jest podrobić kobietę niż na odwrót. Szczególnie tym, którzy mają wysokie głosy. Nie chcę tu oczywiście stworzyć wrażenia, że się już usprawiedliwiam z tego, kiedy coś mi nie pójdzie. To nie to. Po prostu takie mam obserwacje.
- W kogo byś się chciała wcielić? W Janis Joplin?
- Chyba nie. Już się naśpiewałam jej piosenek. Oczywiście wykonywałam je po swojemu, nie naśladowałam oryginału. Podrobić tę siarę, którą Janis miała w głosie, byłoby na pewno bardzo trudno.
- Przeszłaś przez casting – więc na pewno dasz sobie radę.
- To prawda. To nie było tak, że dostałam propozycję i od razu trafiłam na nagrania. Najpierw musiałam pokazać, czy potrafię podrabiać czyjeś głosy. I okazało się, że mam taką umiejętność. Gdybym jej nie miała, to na pewno bym się na to nie pisała. Najbardziej zaskoczyło mnie to, że trenerki wokalne znają takie sztuczki na zmianę głosu, że czapki z głów.
- Oczywiście trudno uciec od porównań „Twoja twarz brzmi znajomo” z „Idolem”. Ty wystąpiłaś w pierwszej edycji tego talent-show w 2002 roku. Czułaś się jak pionierka?
- Dla całej ekipy, realizującej ten program, było to pierwsze takie doświadczenie. Niby wcześniej była „Szansa na sukces”, ale to zupełnie coś innego. Tutaj była wielka produkcja. Mieliśmy stylistów, makijażystki, fryzjerów, różne zajęcia przygotowawcze, wielka scenę i świetny zespół z kierownikiem muzycznym Adamem Sztabą na czele. Do tego wielką publiczność. Radość z tego, że robi się coś po raz pierwszy, była więc u wszystkich. Napracowaliśmy się ciężko, ale czuliśmy się jak dzieciaki, które się dobrze bawią.
- Czyli warto było wziąć udział w tym show?
- Myślę, że tak. Aczkolwiek trochę żal mi, że nie przeszłam wszystkich szczebli na drabinie do sukcesu, jakie musi pokonać wielu młody wykonawców, bo to ważne doświadczenia. Czyli najpierw garaż, potem mały klub, support znanego wykonawcy, duży klub i festiwal, no i wreszcie kontrakt z wytwórnią. Mnie to ominęło. Mając 17 lat wystąpiłam z zespołem Surprise na Przystanku Woodstock, gdzie słuchało nas 30 tysięcy osób. Potem zgłosiłam się do „Idola” – i za chwilę miałam już wielki przebój w postaci „Żałuję”.
- Ta popularność, jaka na ciebie spadła, była dla ciebie szokiem?
- Oczywiście. Ale trochę przygotował mnie na to mój pierwszy Przystanek Woodstock. Robert Leszczyński napisał wtedy do „Gazety Wyborczej” artykuł o festiwalu i sporą jego część poświęcił mnie. Przeczytał to Zbigniew Hołdys i ponieważ szukał supportu dla Micka Taylora z Rolling Stonesów, który miał wystąpić w Polsce w Sali Kongresowej, pomyślał o nas. Zadzwonił do mnie znajomy i mówi: „Ewelina, lepiej usiądź. Jest taka propozycja: żebyście wystąpili przed Mickiem Taylorem”. (śmiech)
- Ktoś mógłby pomyśleć, że to był hollywoodzki sen, który ci się spełnił. Tymczasem w jednym z ostatnich wywiadów powiedziałaś, że każdy młody wykonawca, który zaczyna karierę, powinien mieć prawnika i terapeutę. Ty wtedy nie miałaś?
- Nie miałam. Ale to nie jest rada kogoś zgorzkniałego, który doświadczył traumy. Oczywiście przeszłam wiele sytuacji: i dobrych, i złych. Każdy młody człowiek ma jakieś marzenia. I potem spotyka na swej drodze takich ludzi, z których jedni mu dobrze poradzą, a drudzy – źle. Jedni niechcący, a drudzy – chcący. Dlatego ważne, aby mieć prawnika. Kiedy masz podpisać kontrakt, to nie jesteś w stanie zrozumieć wszystkich tych paragrafów, szczególnie, kiedy jesteś młodą osobą. W języku prawniczym pogubił się już niejeden dorosły, a kontrakty fonograficzne maja kilkadziesiąt stron. Z kolei terapeuta się przyda, bo bycie znaną i popularną osobą, to nie jest coś naturalnego. To bardzo dziwna sytuacja. Oczywiście każdy młody artysta nie chce tworzyć do szuflady i śpiewać do szafy. Chce wejść na scenę i wymienić energię z jak największą publicznością. Ta popularność bywa jednak ogromnym obciążeniem i nikt nie jest na nią przygotowany. Nawet bardzo dorosła i dojrzała osoba.
- Dzisiaj masz prawnika i terapeutę?
- Tak. Jestem w pełni przygotowana do odnowienia swej kariery.
- Ostatnio show-biznes jednak bardzo się zmienił. Dziś rządzą w nim media społecznościowe. Jak sobie radzisz z Facebookiem i Instagramem?
- Jak mogę. Nie jest to łatwe. Z jednej strony lubię media społecznościowe, ponieważ dzięki nim mam bezpośredni kontrakt z ludźmi, którzy słuchają mojej muzyki. Ale z drugiej strony irytują mnie te algorytmy, które rządzą Facebookiem czy Instagramem. Ty możesz sobie pisać co chcesz, ale ci, którzy polubili twój profil, często nawet tego nie zobaczą. Przykład: bardzo lubię zespół Arcade Fire, ale nie dotarła do mnie informacja o ich koncercie w Polsce. I przegapiłam go, choć mam polubione ich profile. Myślałam, że się rozpłaczę. To jest denerwujące.
- Czego się więc spodziewasz w najbliższej przyszłości?
- Na pewno wiele rzeczy mnie jeszcze zaskoczy, ale jestem starsza, mądrzejsza i bardziej doświadczona, więc łatwiej będzie mi to sobie w głowie poukładać.