Fałszywy agent ABW w akcji, czyli jak... ukraść łapówkę

Czytaj dalej
Fot. Artur Drożdżak
Artur Drożdżak

Fałszywy agent ABW w akcji, czyli jak... ukraść łapówkę

Artur Drożdżak

Marek i Tomasz w przestępczy sposób wyciągali kasę od przedsiębiorców z Małopolski. Duet oszustów powoływał się na znajomości w bankach, Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego i Komisji Nadzoru Finansowego. Bezkarnie działali cztery lata.

Odpowiedzialnością za to, że oszukańczy interes trwał tak długo można, po części, obarczyć samych poszkodowanych. Z prostego powodu: Markowi i Tomaszowi dawali pieniądze na łapówki, by w sposób niezgodny z prawem zdobyć upragniony kredyt, omijając procedury w bankach. W konsekwencji, choć stracili spore pieniądze, to nie przyszli z tym do prokuratury. To sami śledczy zaprosili na przesłuchania pokrzywdzonych, którzy nie bez zażenowania opowiedzieli, w jaki sposób dali się nabrać.
Marek i Tomasz dobrze rozumieli sposób myślenia biznesmenów i umiejętnie zarzucali na nich sieć intryg, w którą przedsiębiorcy łatwo wpadali.

Pakiet startowy

Działali z rozmachem. Kusili zdobyciem olbrzymich kredytów, rzędu 10 mln złotych, ale w zamian spodziewali się sporych zysków za swoje pośrednictwo.Używając w tym kontekście terminologii wędkarskiej, obaj panowie byli zainteresowani łowieniem grubych ryb i stosowali przy tym różne zanęty, by zachęcić wybranych do połknięcia haczyka. Obracali się w kręgach biznesu i szybko wpadło im w ucho, że jeden lub drugi przedsiębiorca potrzebuje wsparcia, a nie ma zdolności kredytowej. Wtedy wybrańcowi przedstawiali ofertę. Jej sens sprowadzał się do tego, że zanim zaczną szukać finansowania, muszą dostać „pakiet startowy”, czyli zwykle 50 tys. zł. Dopiero wtedy uruchomią swoje „niespotykane i skuteczne” kontakty. W tym duecie Marek był gościem, który opowiadał o znajomościach w kręgach biznesu, bankach i służbach specjalnych. Tomasz był od spraw technicznych.

Marzył o pracy w ABW

Marek dwa razy w życiu, w 1997 r. i 2008 r., starał się o przyjęcie do pracy w Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Bez efektu. Nie przeszkadzało mu to jednak w przechwałkach, że faktycznie był lub jest tajnym agentem tej formacji. Czasami podawał, że były szef tej służby, Andrzej Barcikowski, to jego rodzina. To wszystko były bajki dla dzieci. Potrafił też się chwalić, że ma pistolet i pokazywał ukrytą pod marynarką kaburę, ale nigdy nawet nie starał się o zdobycie pozwolenia na broń. Z Tomaszem mieszkali po sąsiedzku, kiedyś nawet pracowali w jednej firmie, ale bliżej poznali się w 2008 r. i rozkręcili przestępczy biznes.

Marek przedstawiał się wtedy jako dyrektor w departamencie Ministerstwa Gospodarki. Co ciekawe - nosili to samo nazwisko, ale nie byli w żaden sposób spokrewnieni. Podczas przekrętów czasem podawali się za członków jednej rodziny, ale jedynie po to, by prowadzić swoją oszukańczą grę. Zdarzyło się i tak, że Marek twierdził, że jest szefem Komisji Nadzoru Finansowego, a Tomasz jego zastępcą w KNF.

Chronologicznie rzecz ujmując, ich pierwszą ofiarą był Waldemar W. spod Tarnowa, który szukał pomocy w zdobyciu kredytu na zakup gruntów Skawinie lub budowę hali magazynowej. Działał z rozmachem i potrzebował 3 milionów złotych. Tomasz i Marek wzięli go w obroty.

Roztoczyli przed nim wizję znajomości i używali wytartych zwrotów, które powtarzane wiele razy nabierały pewnej mocy. Wystarczyło, że padały zwroty: „da się załatwić”, „mamy znajomości”, „posiadamy dojścia”. Niech tylko Waldemar W. da 50 tys. zł dla osób, które ów kredyt będą w stanie mu przyznać. Taka łapówka w zawoalowanej formie. Marek i Tomasz przekonywali, że tylko oni posiadają tajemną wiedzę, komu ją wręczyć i w jakiej wysokości. Przyparty do muru dawał im pieniądze, i to bez pokwitowania.
- Teraz tylko proszę czekać na telefon z banku, kiedy kredyt zostanie przyznany - mówił Tomasz.
Nikt jednak nie dzwonił, a gdy ofiara zaczęła się dopominać zwrotu pieniędzy, słyszała, że zostały wydane na załatwienie sprawy, która „w dalszym ciągu jest aktualna”. Waldemar W. kredytu nie dostał, gotówki nie odzyskał, a Marek i Tomasz przestali od niego odbierać telefony.

Wpływy w bankach

Kolejnego przekrętu panowie dokonali jesienią 2009 r. razem z poznanym Marianem. Ofiarą tej trójki stał się Adam C. z branży budowlanej, który liczył na zdobycie 10-milionowego kredytu. Marian nagadał mu, że Marek ma znajomości w ministerstwie i ABW, więc taki kredyt to dla niego pikuś. „Pakiet startowy” w tym wypadku był spory, 250 tys. zł, ale za to kredyt miał być gotowy w ciągu 2-3 tygodni - kusili oszuści. Adam C. przelał na konto Mariana 250 tys. zł, on z kolei przekazał 160 tys. Markowi. Reszta gdzieś wyparowała. Kredytu biznesmen nie dostał, gotówkę stracił.

Marka Z. dwukrotnie nie przyjęto do pracy w ABW, ale mężczyzna i tak lubił chwalić się, że jest tajnym agentem tej służby

Marek i Tomasz zdobywali kolejne nazwiska przedsiębiorców szukających dojścia do finansowania swoich inwestycji. Przedsiębiorcy z firmy transportowej obiecali kontrakt na przewóz papieru z Bratysławy do Moskwy. W kilku transzach przekazał im 272 tys. zł. Zwodzili go kilka miesięcy.

Biznesmenowi z branży budowlanej wmówili, że innemu mężczyźnie „załatwili” kontrakt na sieć sklepów Lidl i budowę marketu w Rzeszowie. Uwierzył, dał im kasę i tyle ich widział. Ich ofiarami padli ludzie z branży meblowej, a nawet pan, który chciał 1 mln kredytu, by otworzyć salon kosmetyczny dla żony. Kolejnego przedsiębiorcę mamili kredytem 5 mln zł z funduszy zagranicznych i nawet zorganizowali mu wyjazd do Szwajcarii. To był kolejny szwindel. Ich wspólnik podawał się za dyrektora banku i byłego ambasadora Polski w Szwajcarii. Biznesmen dał im 50 tys. zł, bo szukał pomocy w kupnie elektrowni wiatrowej i liczył na kontrakty budowlane przy powstającej autostradzie A-4.

Wyroki i apelacje

Po wpadce Tomasz Z. poddał się karze i dostał wyrok w zawieszeniu. Marek Z. przyznał się do winy, ale wskazał, że to Tomasz Z. był szefem w tym biznesie, znał się na finansach i wykorzystywał jego, Marka Z., elokwencję i prezencję. Sąd Okręgowy w Krakowie nieprawomocnie skazał Marka Z. za popełnienie 10 przestępstw na 3 lata więzienia i stwierdził, że to on był „mózgiem” przedsięwzięcia i kreował się za człowieka od „zadań niemożliwych”, a Tomasz Z. był wykonawcą jego poleceń. O tym, że blisko współpracowali, może świadczyć choćby to, że tylko w ciągu 10 miesięcy, jak wyliczył biegły, kontaktowali się telefonicznie 1168 razy.

Pozostali czterej oskarżeni zaprzeczali zarzutom, ale sąd I instancji uznał, że to ich linia obrony. Marian H. I Krzysztof H. dostali po roku i 10 miesięcy w zawieszeniu, Józef G. grzywnę, a Jerzy O. 10 miesięcy w zawieszeniu. Marek Z. ma dodatkowo zapłacić 20 tys. grzywny i wyrównać szkody finansowe rzędu 200 tys. zł.

Tylko nieliczni biznesmeni nie ulegli czarowi oszustów, wątpili w ich zdolności, dziwili się, że o wielomilionowych kredytach chcą gadać w restauracji. Podczas pobytu w Szwajcarii do rozmów o dofinansowaniu inwestycji doszło w podrzędnym moteliku, w którym serwowano kawę z termosu. Dla poważnych biznesmenów to był jasny znak, że coś tu nie gra. Oni akurat nie dali się nabrać.
Teraz oskarżeni złożyli apelacje i domagają się uniewinnienia. Prokurator apeluje na ich niekorzyść.

Sąd Apelacyjny w Krakowie już zajął się sprawą i analizuje opinie psychiatrów na temat Marka Z. Jedni twierdzą, że to zdolny symulant, a inni, że chory psychicznie człowiek. Dojdzie teraz do konfrontacji lekarzy na temat tych wykluczających się opinii i wtedy zapadnie prawomocny wyrok.

Artur Drożdżak

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.