Felieton Grzegorza Tabasza. Wojownicy o zajęczym sercu
Podczas parkotów samce, nazywane gachami, zamieniają się w prawdziwych bojowników. Temperatura uczuć bywa tak wysoka, że na ziemię lecą kępki wyrwanego futra i krople krwi
Stare powiedzenie mówi, iż nocą wszystkie koty są czarne. Potwierdzam. Dodam tylko, że inne zwierzaki też. Na leśnej drodze panował ruch. Coś biegało w kółko, znikało i pojawiało się ponownie. Taki taniec cieni i doskonale wiedziałem, że jeśli tylko zapalę ledową latarkę momentalnie uciekną. I tak się stało. Dostrzegłem kilka błyszczących par oczu, kiedy promień światła padł na siatkówkę oka.
Nie były to lisy ani kuny. Coś zdecydowanie mniejsze od lisa i większe od kuny o krępej sylwetce. Śnieg stopniał i na kamienistej drodze nie było żadnych śladów. Wróciłem w to samo miejsce chwilę później uzbrojony po zęby w sprzęt do nocnej obserwacji. Lornetka noktowizyjna o zasięgu prawie kilometra.
Elektroniczne cudeńko wyłapywało każdy ciepły obiekt wielkości myszy. Nie dawało żadnych szans sarnom i jeleniom. Jedynie upierzone sowy kryły swoje ciepło pod warstwą piór i był nieco mniej widoczne. Plus możliwość fotografowania i kręcenia filmów.
Sprzęt o właściwie o militarnym zastosowaniu, ale dla przyrodnika znakomite narzędzie do nocnej pracy w terenie. Rozgadałem się zamiast powiedzieć kogo odkryłem w leśnym mroku: zające! Pięć dorodnych sztuk. Pięć samców i jedna samica w czasie parkotów.
Parkoty
Pod dziwnie brzmiąca nazwą kryją się gody zająca szaraka. Termin znany myśliwym, przyrodnikom i miłośnikom krzyżówek. Zjawisko fascynujące z dwóch powodów. Po pierwsze, jest kompletnym zaprzeczeniem tchórzliwej w powszechnym rozumieniu natury zająca, a po drugie dla rzadkości wydarzenia. Ostatni raz ślady parkotów oglądałem dwie dekady temu. Później zające zniknęły z okolicy.
Podobnie jak w całym kraju i Europie. Ostatnio gatunek powoli się odradza, ale w innym niż zwykle środowisku. Zajęcy nie widać na polach, za to regularnie widuje je w lesie. Wrócę do parkotów. Jeśli zima bywa łagodna, zaczynają się kilka tygodni po nowym roku. Jeśli mrozy dopiszą, w marcu. Kiedy dni robią się dłuższe, poziom hormonów rośnie. Koniec końcem płodna samica wabi kilku okolicznych kawalerów i gody zaczynają się na całego.
W myśliwskiej gwarze panowie zwani są gachami. Celnie! Nie dosyć, że okrutnie skaczą sobie do oczu, okładają się przednimi łapami, drapią do krwi, to potrafią solidnie przyłożyć opornej samicy. W którymś momencie temperatura uczuć staje się tak wysoka, iż na ziemię lecą kępki wyrwanego futra i krople krwi z poszarpanych uszu.
Co rusz pojedynki przerywają krótkie gonitwy za jedyną obecną przedstawicielką płci pięknej. Po czym następuje kolejna runda okładania się po pyszczkach. Tak nie zachowują się tchórze. Podczas parkotów posiadacze zajęczego serca zamieniają się w zaciekłych wojowników. W końcu najsprytniejszy i najbardziej wytrwały osiąga celu. Kocica (tak, to nie pomyłka, lecz gwarowa nazwa samicy!) ulega najsprytniejszemu i najsilniejszemu gachowi. Po czym towarzystwo rozłazi się po okolicy. Pokrzywdzeni otrzymają następną szansę za kilka tygodni, gdyż parkoty powtarzają się do końca lata.
Nie wiem z jakiego powodu, ale te pierwsze, zimowe wydają się być najważniejsze. Może dlatego, iż urodzone wczesną wiosną zajączki zwane marczakami, zostały powiązane z symboliką Świąt Wielkanocnych.
Zero relacji
Na parkotach kończą się jedyne grupowe relacje w chwilowej rodzinie zajęcy. Żadnego wspólnego wychowywania młodych. Żadnych więzi rodzinnych. Matka rodzi młode w wygrzebanym w suchej trawie zagłębieniu. I natychmiast znika. Parę razy dziennie wraca, by nakarmić potomstwo. Gdy nieco podrosną, rozprowadza je po okolicy, co trochę zwiększa szanse przeżycia. Trochę, gdyż i tak do następnej wiosny doczeka najwyżej jedno z każdej piątki młodych.
Na symbol Świąt Wielkiej Nocy czyhają rozliczne niebezpieczeństwa. Choroby i pasożyty. Najgorsze są przeziębienia powodowane przez wiosenne odwilże. Szarak to dziecko azjatyckich stepów. Bez problemu wytrzyma w kopnym śniegu trzaskające mrozy, ale mokre pluchy są dlań zabójcze. Są też liczni drapieżcy. Poczynając od wścibskich srok na wszędobylskich lisach kończąc. Do tego dochodzą bezpańskie psy i koty. Samochody na drogach. Chemizacja i mechanizacja rolnictwa.
Likwidacja małych gospodarstw na rzecz wielkoobszarowych monokultur. Proszę mi uwierzyć, zajęcza dola jest wyjątkowo ciężka. W przeciągu pół wieku z najbardziej pospolitego gatunku dzikich zwierząt spadł na pozycję taksonu zagrożonego wymarciem. I bynajmniej nie jest to wina myśliwych. Przez setki lat był najczęstszym łupem każdego polowania. Sarny czy grubszy zwierz mógł zawieść. Zające nigdy. Bogactwo wydawało się być nieprzebrane. W czasach PRL-u stał się przedmiotem eksportu.
Tysiące odłowionych żywcem zwierzaków sprzedawano do Europy Zachodniej za bezcenne w gospodarce socjalistycznego niedoboru dewizy. Potem przyszła katastrofa i totalne załamanie liczebności populacji. Jak to mówią, silą złego na jednego.
Samotnicy
Na co dzień zając to przysięgły samotnik. Nie szuka towarzystwa innych przedstawicieli swojego gatunku. Mając tak wielu wrogów naturalnych sztukę przetrwania doprowadził do perfekcji. Żeruje po zapadnięciu zmroku. Doskonały słuch i węch pozwala mu z dużym wyprzedzeniem zlokalizować potencjalne zagrożenie. Wzrok nieco słabszy, ale w zupełności wystarczający do wykrycia ruchomych obiektów. Zające pokładają nadzieję w ucieczce. Tylne łapy zwane skokami w kilka chwil rozpędzają zwierzaka do imponującej prędkości osiemdziesięciu kilometrów na godzinę.
Nie biegnie na oślep. Zręcznie kluczy i w ułamku sekundy zmienia kierunek ucieczki o dziewięćdziesiąt stopni, co zazwyczaj wystarczy do skutecznego zgubienia pogoni. W dzień zachowuje się zupełnie inaczej. Przycupnie w wygniecionej w trawie kotlince. Szaro bure ubarwienie doskonale zlewa się z otoczeniem.
Wbrew legendom nie sypia z otwartymi oczyma. Ucina drzemkę, gdyż słuch i węch w zupełności wystarczą do wczesnego wykrycia wroga. Zając salwuje się ucieczką dopiero wówczas, gdy natręt przekroczy dystans trzech metrów. Jeśli nie, trzyma nerwy na wodzy. I jak tu uwierzyć w legendy o tchórzu, który boi się własnego cienia?
Pijany zając
Kiedyś szaraki były głównymi wrogami sadów. Rozrabiały tam niczym pijany zając. Ot, kolejne, celne przysłowie. Zima zdzierają długie pasma kory z młodych drzewek. Obgryzają niżej rosnące gałęzie. Zostawiają po sobie białe, okorowane kołki. Oczywiście żadne drzewo nie przeżyje takiej wizyty.
Jeden szarak pozostawiony sam na sam z dopiero co założonym sadem zniszczy go w kilka nocy. Starannie. Dokładnie. Bez pospiechu. Do białego drewna. Perfekcyjna robota. Niewiele pomagają chemiczne odstraszacze czy specjalne plastikowe osłonki na pnie. Najlepiej dział szczelne ogrodzie sadu, ale to już kosztuje duże pieniądze.
Wszystko wskazuje na to, iż zające zaczynają wracać. Być może uodporniły się na przeciwności losu. Być może efekty przynosi wytrwała praca myśliwych, którzy regularnie wypuszczają pochodzące z hodowli okazy. Koła łowieckie dostają propozycję nie do odrzucenia. Mają likwidować nadmiar lisów i inwazyjnych szopów praczy dostają do wypuszczenia odchowane zajączki. Metoda powolna, ale skuteczna.
Na razie myśliwi na zające nie poplują. Jeśli na łowisku żyje kilka, kilkanaście szaraków to nie ma do czego strzelać. Kto wie, może wyśmienity comber zajęczy w śmietanie wróci kiedyś do menu.
Tymczasem w moim przydomowym sadzie wyrosły nowe drzewa. Korę mają na tyle grubą, iż pewnie oprą się zębom najbardziej wygłodzonego zająca. Szaraku: jestem gotów. Możesz wracać.