Felieton naczelnego: Strachy na (zmęczone) Lachy
Minęło już ponad 120 dni od pełnoskalowej agresji Rosji na Ukrainę. Pamiętamy emocje, gdy Władimir Putin ogłosił „specjalną operację wojskową”, a jego armia zaczęła palić, rabować, gwałcić i mordować. Z niedowierzaniem oglądaliśmy nieudany na szczęście pochód na Kijów, zaciskały się nam pięści na widok barbarzyństwa w Buczy, trzymaliśmy kciuki za obrońców Mariupola, otwieraliśmy serca i domy dla uchodźców.
Czas jednak płynie i pojawiają się znane mechanizmy: zmęczenie, wypalenie, rozproszenie uwagi. Skóra nam twardnieje, pojawia się wyparcie i obojętność. To zrozumiałe, bo choć sprawa żywotnie dotyczy nas jako kraj i naród, to (póki co) każdego osobiście już mniej. Wojnę widzimy, owszem, w podwyżkach cen, słyszymy ją w języku ukraińskim na naszych ulicach i właśnie - w medialnych komunikatach. Szczęśliwie jednak nie puka nam (jeszcze) do bram. I męczy nas ta sprawa, a zmęczenie to właśnie moment wyczekiwany przez agresora.
To na tym żeruje Federacja Rosyjska. Jej propagandziści nie ustają w przekonywaniu społeczeństw Zachodu, że „to nie wasza sprawa”, ew. że „może się skończyć dla was bardzo źle”. Najlepiej więc w nią się nie mieszać i przekonać do niemieszania swoje rządy. Rosjanie w sferze operacji psychologicznych działają coraz agresywniej, by jeśli nie przekonać świata do swojej racji, to przynajmniej zasiać obojętność i wątpliwości, które jeszcze trzy miesiące temu wydawały się niemożliwe.
Niestety i w Polsce nie brak pudeł rezonansowych dla przygotowywanej pod naszych obywateli rosyjskiej propagandy. I nie chodzi o anonimowych trolli, powtarzających tezy o rzekomo „nazistowskiej Ukrainie” czy podgrzewających antyuchodźcze nastroje. Oto w dzienniku „Rzeczpospolita”, tytule wciąż niestety uważanym za rzetelny, ukazała się kuriozalna rozmowa z Rosjaninem Igorem Korotczenko, blisko związanym z Kremlem propagandzistą, redaktorem naczelnym pisma „Nacjonalna Obrona”. Już sam fakt udostępnienia mu łamów polskiej gazety wydaje się zastanawiający, jednak słowa, jakie pozwala mu się bez sprzeciwu wypowiadać do polskiego czytelnika, muszą budzić głęboki sprzeciw i zaniepokojenie.
Korotczenko przedstawia Rosję jako kraj, w którym toczy się rzekomy spór „gotowych do wojny z zachodem rosyjskich jastrzębi” i tzw. liberałów, z którymi - a jakże - można się dogadać. Taka fałszywa alternatywa ma nas urabiać do myśli, że oto nie ma wyjścia: albo rozmawiamy, albo wojna atomowa, tertium non datur. Korotczenko mówi więc o „sięganiu do magazynów po taktyczną broń jądrową”, wiedząc, że wdrukowywane przez lata rzekome zagrożenie atomową zagładą to jeden z największych strachów spacyfikowanego mentalnie Zachodu (jest tak to prawdziwe jak mit o wszechpotędze rosyjskiej armii). Oczywiście, powiada w „Rzeczpospolitej” kremlowski ekspert: „Rosja robi wszystko, by do tego nie doszło”. Teraz jednak piłka po naszej stronie.
Co mamy więc robić? Ano przestać wysyłać broń Ukrainie, nie nakładać sankcji siedzieć cicho. A co, jeśli nie? „Zniszczymy wszystkie jednostki NATO, które będą stanowić dla nas zagrożenie” - mówi Korotczenko.
Cóż, dla Czytelnika z Polski (nawet tego zmęczonego przesytem informacji) sprawa jest jasna - to strachy na lachy i propaganda. Co jednak zrobić, jeśli takie treści będą z całą mocą pojawiać się w podobnie „najbardziej opiniotwórczych” tytułach Europy Zachodniej? Na ile staną się wymówką dla szukających powrotu do „biznesów po staremu”, dotkniętych inflacją i stagnacją rządów tych krajów. Krajów, które zamiast pomagać Ukrainie, wolą „nie upokarzać Rosji”? To realne zagrożenie.
Co jednak z „Rzeczpospolitą”? Cóż, z dawnej marki tej gazety pozostał jedynie tytuł, a i z Rzeczpospolitą jej jak widać coraz mniej po drodze.